Geoblog.pl    louis    Podróże    Wietnam - Sajgon    Wietnam - Sajgon-7 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
19
gru

Wietnam - Sajgon-7 (ostatni)

 
Wietnam
Wietnam, Ho Chi Minh City / Sajgon
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Zatem jedziemy (czyli „biegniemy”) dalej…

No a ja..? A co ze mną..? Otóż, spieszę donieść, iż ja wówczas wcale ostatni nie byłem, o nie. Jak na razie byłem jeszcze na miejscu czwartym (w sumie lokata całkiem niezła, to przecież tuż za podium!), ale szczerze mówiąc, nawet nie miałem wtedy najmniejszego pojęcia kto jest aktualnie przede mną i za mną, ponieważ skupiony byłem bardziej na utrzymywaniu, siedząc na swoim siodełku, równowagi i na kurczowym trzymaniu się oparć, ażeby po drodze czasem z tej mojej rykszy nie wypaść na ulicę, niźli na obserwacji przebiegu rywalizacji. Tak bardzo bowiem wówczas trzęsło moim pojazdem i kiwało nim na boki na ulicznych wybojach. I dopiero po chwili odkryłem, że mogę się przecież nieźle na swoim krześle zaprzeć, unosząc nogi nieco do góry i opierając stopy na małej poprzeczce łączącej oparcia na łokcie i w ten sposób usztywnić swoją pozycję, nie doznając już więcej niepożądanych wstrząsów podczas mojej podróży. Owszem, siedziałem wtedy mocno skulony, ale za to mogłem już obserwować przebieg rywalizacji bez konieczności poświęcania większej uwagi swojemu bezpieczeństwu. Czyli, po początkowym braku orientacji, teraz już mogłem lepiej przyjrzeć się aktualnej sytuacji na trasie naszego wyścigu.
Tak więc, ów Taj, który tenże falstart popełnił był już zdecydowanie z przodu, a w dodatku widać było wyraźnie, że w miarę upływu czasu nawet tę swoją przewagę powiększa - no cóż, miał chłop szczęście, bowiem jego „żywy napęd” okazał się być „silnym, zdrowym, krzepkim i nad wyraz rasowym” (być może zaprawionym już w takowych bojach). Za nim, niemalże „łeb w łeb” pędzili; filipiński Oiler z tajskim Starszym Marynarzem, stanowiąc silną grupę pościgową za tym pierwszym, zdrowo rwącym do przodu Tajem. Czwarte miejsce, jak już wspomniałem, zajmowałem ja - jednakże siedział mi już na karku ten drugi z Filipków i jak się po chwili zorientowałem, większych szans na utrzymanie swojej pozycji raczej nie miałem - i to nawet pomimo faktu, że ów Filipińczyk dość wyraźnie zaspał na starcie i dlatego jak na razie wlókł się w ogonie wyścigu.
Ale, widać było niestety, że mnie dogania i wyprzedzenie przezeń mojej rykszy było już jedynie kwestią czasu, zwłaszcza że w swej perspektywie widziałem dość szybko zbliżający się zakręt w lewo, „ten mój” zaś biegł jak na złość prawą stroną ulicy, toteż na wirażu szykował się „manewr po wewnętrznej”, którego to ataku w żadnym razie nie będę w stanie odeprzeć. No, chyba że mu zajadę drogę (to znaczy; „zabiegnę”), to wówczas miałbym jeszcze jakieś szanse, ale z kolei ewentualną kolizją i mogącą po niej nastąpić „wysypką” któregoś z nas z rykszy na gliniastą jezdnię, raczej zainteresowany nie byłem. Niech już więc mnie wyprzedza, skoro i tak większych szans na sukces nie mam. Poganiać zatem mojego „żywego napędu” większego sensu nie było – odpuściłem, i już…
No tak, to z pewnością było nieuniknione - ot, po prostu dlatego, że „napęd” depczącego mi po piętach rywala zdecydowanie lepiej się prezentował od tegoż „mojego” - był zdecydowanie silniejszy, a przede wszystkim znacznie… młodszy (a to szelmy! Zapewne specjalnie już tak „wiekowego” mi przydzielili!), a poza tym „ten mój” był… jakiś taki… mikry nieco… Niewielkiego wzrostu, chudziutki, nawet i „obuty” znacznie skromniej niźli jego koledzy „po fachu”. Leciwy, jak już podkreśliłem… No i chyba jednak jakiś taki… zbyt mało ambitny..! Tak więc szans na ewentualną wiktorię nie miałem żadnych (ba, oby chociaż dobiegł do celu!)…
Zatem stało się wkrótce to, co niechybnie stać się musiało - zostałem w pełnym pędzie przez tego Filipka wyprzedzony - i to jeszcze przed owym zakrętem! - a co gorsza, zaraz po wysforowaniu się do przodu dodatkowo zajechał (zabiegł?) drogę temu „mojemu woźnicy”, zmuszając go do ostrego przyhamowania swojego, już i tak zresztą niezbyt rączego biegu. Tak więc w tym momencie stało się już absolutnie jasne, że nie tylko, iż się w ogóle na podium nie wedrę (o tym zresztą to już i tak nawet nie marzyłem), ale i nawet nie będę już w stanie oddać nikomu „czerwonej latarni” tegoż wyścigu i z pewnością do naszej mety „dobiegnę” na miejscu ostatnim (jeśli w ogóle „dobiegnę”, bo to, co się właśnie działo z moim „napędem” optymizmem niestety nie napawało). No cóż, ale zawsze jest tak, że ktoś musi przegrać, aby inny mógł się poczuć zwycięzcą, to jasne. Ot, co…
Ale – uwaga, bo teraz też będzie ciekawie – wprawdzie owe piąte miejsce zbytniej ujmy mi przynieść nie powinno, to jednak ewentualna… dyskwalifikacja, to już raczej tak. A byłaby ona niestety już zdecydowanie nie na miejscu..! To byłoby już bowiem plamą na honorze, bo jakże to tak – w ogóle tejże szalonej (i jakżeż prestiżowej!) gonitwy nie ukończyć..? No bo co się stało, że tak piszę, jak sądzicie..? Otóż, ten „mój” okazał się nie tylko że najsłabszym w tym gronie (to już bowiem przebolałem), ale i na dokładkę w pewnym momencie powiało nawet grozą, ponieważ u kresu naszego wyścigu facet zaczął nagle jakoś tak… charczeć i świszczeć, w płucach mu jakoś dziwacznie „zagrało” a potem to już w ogóle… przystanął na dobre! Ufff… Przyhamował więc i dysząc ciężko powoli dochodził do siebie, zanim ponownie w dalszą trasę wyruszył.
A co ja zrobiłem w tym momencie, jak myślicie..? Otóż, wstyd powiedzieć, ale ja wówczas wcale z mojej rykszy NIE WYSIADŁEM..! Nie dlatego jednakże, że jestem aż taką świnią, ale po prostu dlatego, iż poważnie obawiałem się, że po zejściu z mojego krzesełka mogę się od razu przewrócić, tak bardzo mi wówczas w głowie z nadmiaru piwa zaszumiało. Nie tylko rykszarz przeżywał więc w tym momencie swój kryzys oraz osobisty dramat zwyciężonego, ale i ja sam poczułem, że niestety zdrowo tego dnia przeholowałem.
Po chwili mój „kierowca” ruszył jednak w dalszą drogę – już nie biegiem jednakże, ale normalnym wolnym krokiem, ażeby dowieźć mnie jedynie do tejże bramy, która zresztą była już z naszego miejsca dobrze widoczna. Przy niej zaś stali już moi rywale, wysiadający w międzyczasie ze swoich ryksz, płacąc swoim przewoźnikom za ów szalony kurs, który już chyba do końca moich dni będę doskonale pamiętał. Oj tak..! Takiej atrakcji bowiem, w żadnej mierze zapomnieć się nie da, to jasne - mam natomiast ogromną nadzieję, że w przeciwieństwie do mnie zapomną o niej jednak moi W. Cz. Czytelnicy, którzy mogą mi przecież w tej chwili zarzucić (i słusznie, niestety) wielkopańskie zachowanie, wyzysk Człowieka oraz, być może jednak… nazbyt humorystyczne podejście do owej piekielnej zabawy, której się na ulicach dumnej wietnamskiej metropolii Ho Chi Minh dopuściliśmy.
Ale muszę jednak zaznaczyć, iż mam pewne okoliczności łagodzące wobec wyroku, który właśnie na mnie wydajecie, bowiem - po pierwsze; po zakończeniu naszej gonitwy wszyscy rykszarze, cała ich piątka (tak, tak!) byli, owszem, dość poważnie zdyszani, ale jednak bardzo szeroko uśmiechnięci. I mało tego, bo - uwaga - gratulowali temu Tajowi zwycięstwa (sic!!!) oraz rzecz jasna także swemu koledze, który go do owej wiktorii doprowadził..! (No, koniec świata!)
Po drugie natomiast; nie tylko że uczciwie za swój kurs zapłaciłem, dając mojemu przewoźnikowi ładny i świeżo wyglądający banknocik z wizerunkiem pana Lincolna, to jeszcze dorzuciłem mu do tego wszelkie „resztki”, które mi się wtedy jeszcze po kieszeniach pałętały, pozostałe po zapłatach dokonywanych za zamawiane w tamtych lokalach piwo. Było tego wprawdzie niezbyt wiele, być może równowartość jakichś 3-4 dolarów, ale jednak coś.
Czyli, chyba aż tak złym człowiekiem to jednak nie jestem, prawda..? A zresztą, czy nie warto było, ten jeden raz chociażby, poczuć się jak hrabia i poszaleć nieco, tak „po pańsku”, nie wyrządzając przecież przy tym nikomu żadnej krzywdy..? No co, nie wolno..? Raz nie zawsze, jak mawia stare polskie przysłowie, zatem uznaję ostatecznie, iż takim złym człekiem jednak nie jestem (ba, dobrym jestem, a jak..!) i niczego złego tak właściwie się nie dopuściłem. I basta...
No tak, owszem, może takim złym to jednak nie - ale solidnie „zawianym” to już z pewnością tak. I to jak..! Bo dopiero wówczas, kiedy już przekroczyliśmy portową bramę, poczułem jak bardzo jestem zmęczony. A jak mi się wtedy nogi plątały..! O rety. I muszę przyznać, że do naszego trapu dowlokłem się już dosłownie „na ostatnich nogach”. Na szczęście jednak okazało się, że pomimo aż tak szalonych, i aż tak licznych rozrywek dotarliśmy na statek o jeszcze dość „rozsądnej” porze, do świtu było nawet dość daleko, miałem zatem okazję „nie umrzeć jeszcze” - mogłem pospać nieco, zanim o ósmej rano pojawię się w swoim biurze. Ufff… Ależ to był dzień..! Tyle wrażeń w ciągu zaledwie jednego dzionka..!? Pora zatem odpocząć, zwłaszcza że zaczynałem już czuć się paskudnie po tym nadmiarze piwska, którego w dniu dzisiejszym zupełnie bez umiaru w siebie powlewałem (ale to wyjątkowo, naprawdę! Przecież na co dzień tak nie robię, nieeee!).
A może to właśnie dlatego, że człowiek podświadomie chciał odreagować tamten związany z bijatyką na międzypokładzie stres..? No tak, każde wytłumaczenie jest dobre jak się bardzo tego pragnie, nieprawdaż..? Faktem jednak było, że „umierałem” tej nocy wręcz niemiłosiernie, rzekłbym nawet; „koncertowo”, chociaż jedynym „słuchaczem” moich „wokalnych występów” była stojąca całą noc przy mojej koi miednica. Ufff… Ależ sobie wówczas naobiecywałem..! Że nigdy więcej, że już będę się pilnował, że raz na pół roku wprawdzie każdemu wolno „przetrzeć styki”, ale nie aż tak..! Itp., itd.… Przenigdy więcej..! Ha, ha, ha… Obiecanki-cacanki – znacie to..? Będzie zresztą jeszcze nie raz okazja na kartach mojego „dzieła” przekonać się o prawdziwości tegoż porzekadła…
Ten akapit natomiast rozpocznę od retorycznego pytania; „wiecie co to jest kac..?” Wiecie oczywiście - nie ma bowiem takiego Polaka (i Polki też!), który by tego nie wiedział, toteż sprawozdanie z następnego dnia mojego pobytu w Sajgonie streszczę w zaledwie kilku zdaniach. Rano - potężny ból głowy i wyładunek na dwóch ładowniach. Południe – duży ból głowy i wyładunek na dwóch ładowniach. Popołudnie - mniejszy ból głowy i wyładunek już tylko na jednej ładowni, bo z tej drugiej już swój towar zabrali, podpisałem co trzeba i zasunęliśmy klapy. Wieczór - lekki ból głowy i przerwa w wyładunku do ósmej rano dnia następnego.
Zamknęliśmy więc ładownie i… spaaać..! Wreszcie spać, bo już ledwo zipię..! Czyli, ja do koi, natomiast moi wczorajsi współbiesiadnicy… ponownie „w miasto”..! (Czyżbym zatem przyniósł wstyd sarmackiej tradycji..? Że oni jeszcze mogą, a ja już „umarłem”..?) Ale tym razem to oni szli zupełnie w innym celu, wiadomo; „Sajgon after hours”. Beze mnie więc… Ja mówię „pas” i… dobranoc…
Następnego dnia wstałem - oczywiście!!! - jak nowonarodzony..! Hurra, będę żył..! A jakżeby inaczej zresztą, skoro fundnąłem sobie niezły odpoczynek aż kilkunastu godzin snu?! Bosko..! Odespałem zatem te nasze przedwczorajsze szaleństwo i muszę przyznać, iż dopiero wtedy poczułem się w pełni sił, gotowy do wytężonej pracy i zdolny „ruszyć z posad bryłę świata”. I bardzo dobrze, bowiem tego dnia z kolei dość porządnie „zaprawił się” nasz Stary, którego późnym wieczorem przywieziono na statek zupełnie „sztywnego jak bela”. Nie rykszą wprawdzie, ale taksówką, która podjechała aż pod sam nasz trap, gdzie Kapitana „wyjęto” z samochodu i jak worek kartofli zaniesiono do góry do jego kabiny. No proszę, a jednak..! Czyli Filipińczycy też zbyt silnej głowy nie mają, zatem nie muszę się już zupełnie martwić faktem, że to jedynie ja przynoszę wstyd swojemu własnemu narodowi. Ot, co…
Ten dzień jednakże był dla mnie pełen przemyśleń i refleksji. Bo muszę przyznać, że dopiero wtedy, właśnie tego ranka, kiedy to wstałem taki świeży i wesolutki jak skowronek, tak w pełni i chyba już na trwałe pozbyłem się mojego niezbyt komfortowego poczucia pewnego zawstydzenia, niesmaku nawet, spowodowanego tamtejszymi wyścigami. Bowiem dopiero wówczas tak naprawdę do mnie dotarło, że to jednak nie było nic aż tak bardzo zdrożnego, choć jeszcze wczoraj, nazajutrz po naszej wariackiej gonitwie, uważałem to nawet i za niegodziwość. Ale już teraz oceniałem to zupełnie inaczej, owe niemiłe odczucia już na zawsze mnie opuściły - bo przecież… tamci „biegacze” sami się na to zgodzili, czyż nie?
Wszakże dobrze wiedzieli jak szatański pomysł wówczas nas naszedł i pragnęliśmy go z fantazją zrealizować, toteż gdyby jednak sami uznali, iż jest to dla nich raczej zbyt upokarzające, to by chyba na to się nie zgodzili, prawda..? I to aż pięciu naraz..! A w dodatku - o ile to dobrze zapamiętałem (bo z tym to akurat miałem niejakie trudności) - byli jeszcze inni chętni pośród tegoż kilkunastoosobowego ryksiarskiego towarzystwa, którzy także chcieli, dokładnie w ten sam sposób na nas zarobić, ale wybrani przez nas nie byli, tak więc pora już najwyższa, ażebym pozbył się wreszcie tychże skrupułów, które mnie wówczas gnębiły, przestał się w końcu tak nadmiernie tym gryźć i strząsnął z siebie raz na zawsze jakiekolwiek związane z tą historią wyrzuty sumienia. Ot, co… A poza tym - zapłaciliśmy uczciwie..? Zapłaciliśmy - i to dokładnie tyle, ile od nas zażądano (nawet więcej), czyż nie..? Ale… fajowo to jednak było, nieprawdaż..? Prawdaż, ot co…
Teraz zaś, zanim pożegnamy się z tym krajem, chciałbym jeszcze poświęcić parę zdań pewnej sprawie, która mnie tutaj nieco zdumiała, nawet pomimo faktu, iż słyszałem o niej nie raz od moich statkowych kolegów (także i z czasów PLO jeszcze), ale którą miałem w końcu okazję oglądać również i na własne oczy. Mianowicie, chodzi mi o pracę wykonywaną w ładowni naszego statku przez… kobiety. Tak, dokładnie tak - właśnie tego dnia do wyładunku przyszedł do nas ganek stevedorów złożony jedynie z samych kobiet - czyli, jak je zatem należałoby nazywać..? Stevedorki..? Że zjawił się u nas ganek stevedorek..? No cóż, niechaj już tak będzie…
Były to wszystko niewiasty już dość mocno leciwe (tak, tak!), nie było wśród nich żadnych młodych dziewcząt, najmłodsza z nich, tzw. „signal woman”, mogła mieć tak „na oko” ze 35-40 lat, toteż, jak się domyślacie, robota wyładowcza nie szła im zbyt szparko i zgrabnie, było jednak kilka przestojów i niepotrzebnej zwłoki, ale generalnie rzecz ujmując, nie było z tym jednak aż tak źle. No, po prostu, widać było, że się jednak na swojej robocie znają, wiedziały dokładnie co do nich należy i sprawiały wrażenie, że wyładunek takiej drobnicy jaką tu mieliśmy, nie jest dla nich żadną nowiną.
Przyglądałem się zatem ich pracy z wielkim zaciekawieniem i jednak z dość dużym zdumieniem, bowiem – być może trudno będzie wam w to uwierzyć, ale to prawda – właśnie wtedy zetknąłem się z tym dopiero po raz pierwszy w moim życiu. Owszem, nasłuchałem się już o takich przypadkach wielokrotnie, koledzy opowiadali mi, że spotykali takowe ganki stevedorek również i w Chinach (a to akurat nie dziwota), na Tajwanie, w Południowej Korei, w którymś z krajów afrykańskich (w Mozambiku bodajże), na Kubie, a nawet - uwaga! - w jednym z portów Północnej Ameryki, na linii tzw. Wielkich Jezior, ale akurat mi osobiście jeszcze nigdy dotąd nie było dane takowego widoku doświadczyć. Toteż stoję sobie teraz przy zrębnicy ładowni i patrzę jak owe białogłowy (czy może raczej „czarnogłowy”, bo przecież w Wietnamie blondynek się nie uświadczy) uwijają się przy swojej, dość ciężkiej przecież, robocie. No cóż, takie tu po prostu są zwyczaje i nic nam do tego, wiem zresztą dobrze, że w innych tutejszych portach, głównie w Hajfongu i w Da Nang, praktyka zatrudniania do tak ciężkiej pracy miejscowych kobiet jest dość powszechna, więc niby to nic dziwnego - ale jednak słyszeć o tym, a widzieć to na własne oczy, to raczej dość spora różnica, nieprawdaż..?
Tak więc pozostawało mi jedynie mieć nadzieję, iż nic złego pod względem bezpieczeństwa ładunku akurat teraz się nie stanie, że nie dojdzie do żadnych zniszczeń, ponieważ byłoby mi wtedy naprawdę bardzo niezręcznie „iść na udry” z jakąkolwiek tutejszą kobietą, z którą musiałbym niestety postępować bardzo stanowczo, chcąc w pełni zadbać o interesy statku w wypadku jakiejś poważniejszej awarii lub uszkodzenia, a w efekcie, podejmowanych przez stronę portową (czyli przez owe kobiety właśnie) prób wyłgania się od odpowiedzialności. Bo przecież takie przypadki wcale do rzadkości nie należą, a także późniejsza walka o swoje racje (obu stron - statku i portu), również nie zawsze jest z gatunku tych, do których można by użyć określenia; „rycerskie”.
Naszła mnie wówczas także i taka myśl; a co by było, gdyby na miejscu owego drania, inspektorka-złodziejaszka, rozpruwającego nożyczkami na naszym międzypokładzie te nieszczęsne kartony, była… kobieta..? To co..? Cóż bym wówczas zrobił..? Też by mnie aż tak bardzo w mojej złości poniosło..? Czy może jednak owe fluidy okazałyby się dla mnie nieco łaskawsze..? Kto wie co by było - całe szczęście więc, że jednak nie zostałem przez los na podobną próbę wystawiony…
No i jeszcze, już tak naprawdę na zakończenie tegoż rozdziału, parę zdań o moim popołudniowym spacerze (już nie „Sajgon by night”) po tym szczególnym mieście, kiedy to ów kobiecy ganek zakończył swoją „szychtę” i wyniósł się wreszcie ze statku. Otóż, przeszedłem się nieco po tutejszych ulicach, poprzyglądałem się zabieganym mieszkańcom tejże metropolii, popodziwiałem niektóre z miejskich kwartałów (naprawdę bardzo ładne), ale mówiąc szczerze, robiłem to już bez zbytniego zafascynowania. Owszem, z zaciekawieniem jakie zwykle mi towarzyszy w każdym nowo odwiedzanym przeze mnie miejscu, ale już bez tego zwyczajowego dreszczyku emocji, z którym dotychczas miałem do czynienia.
Dziwiło mnie to, rzecz jasna, a nawet i nieco przestraszyło – bo czy to czasem nie znaczy, że już powoli starość ante portas? - ale jednak tak było, i tyle. I to akurat tutaj, w Sajgonie, w TAKIM miejscu..! W takim sławnym mieście i o tak wspaniałej historii, której nawet nie zdążyłem dotknąć..?! Bowiem nie zainteresowałem się nawet żadnym tutejszym muzeum, żadnym szczególnym miejscem związanym z ową niezwykle krwawą, toczoną tu w latach 50 i 60-tych ubiegłego wieku wojną, czy też z epoką kolonialną, żadnymi pamiątkami po przesławnej osobie jaką niewątpliwie był Ho Chi Minh - ale za to miejscowymi barami, jak najbardziej tak..! Czy to zatem nie ironia losu, zważywszy na fakt, iż staliśmy tutaj niemalże pięć dni..?! Czy też może nie ironia jednak, lecz najzwyklejsze w świecie lenistwo, lub co gorsza, niezbyt chlubna zmiana swoich dotychczasowych zainteresowań..? Z tzw. „turystyki poznawczej” na turystykę… - no, jak ją nazwać? - na przykład, „turystykę smakowo-knajpianą”..? Oj, Panie Marynarz - stań pan może przed lustrem i porozmawiaj z sobą jak najszczerzej, póki jeszcze nie jest za późno. Ot, co…
Ale, koniec dygresji, wracamy na ulice Sajgonu. Błądziłem sobie po tym mieście na pewno nie dłużej niźli trzy godzinki i muszę przyznać, iż w zupełności mi to wystarczyło. Trochę posiedziałem na ławce w parku, trochę połaziłem po centrum, a zatem nie za wiele mam do zaoferowania moim W. Sz. Czytelnikom w kwestii opisów tutejszej rzeczywistości.
Niestety niewiele pamiętam ciekawych obrazów ze współczesnego Sajgonu - ot, niezliczone wprost ilości motorynek i motocykli, to bowiem w pierwszej kolejności rzucało się tu w oczy, a także nieprzebrane chmary ryksz i rowerów, w nieco lepszych dzielnicach natomiast nawet dość liczne osobowe samochody, głównie japońskiej produkcji zresztą, jednakże w zdecydowanej swej większości dość mocno poobijane i porysowane w, najprawdopodobniej bardzo licznych tu ulicznych stłuczkach. Wystarczyło zresztą zaledwie rzucić okiem na miejscowy ruch i niemiłosiernie zatłoczone ulice, aby móc podejrzewać, iż takie zdarzenia muszą tutaj należeć do codzienności.
Próbowałem również – a jakże! – odszukać ów gliniasty placyk z tymi pieszymi rykszami, ale pomimo faktu, iż musiał on z pewnością znajdować się gdzieś niezbyt daleko od portowej bramy, to niestety owa sztuka mi się nie powiodła. Owszem, podobne ryksze co i rusz pojawiały się w zasięgu mojego wzroku, ale ich szczególnego rodzaju parking oparł się niestety moim poszukiwaniom. Podobnie było także i z tą „małpią” knajpką, kluczyłem trochę po tejże niezbyt eleganckiej dzielnicy, ale jednak się na nią nie natknąłem, nawet pomimo jej wyraźnych znaków rozpoznawczych w postaci owych wymalowanych na wejściowych drzwiach bajecznie kolorowych słonikach. Ale, jak podejrzewam, gdybym kogokolwiek z napotykanych tu ludzi o to zapytał (a tego akurat nie czyniłem) lub też poświęcił moim poszukiwaniom nieco więcej czasu, to z całą pewnością w końcu tejże sztuki bym dokonał. Jednak nie zależało mi na tym zbytnio, bo po prostu nie zawitałem tutaj akurat w tym celu, toteż po niedługim czasie dałem już sobie spokój z tym tropieniem przeszłości i już wkrótce powróciłem na statek.

Nazajutrz dokończono wyładunek i opuściliśmy Sajgon obierając kurs na następny w kolejności port na naszej trasie - Kampong Saom w Kambodży.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020