Geoblog.pl    louis    Podróże    Wietnam - Sajgon    Wietnam - Sajgon-6
Zwiń mapę
2018
19
gru

Wietnam - Sajgon-6

 
Wietnam
Wietnam, Ho Chi Minh City / Sajgon
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
„…a jaka jest akurat w tej chwili nasza rzeczywistość…”?

Otóż, nadal siedzimy sobie w jakimś obskurnym sajgońskim lokaliku, wokół nas skaczą sobie wesoło cztery maleńkie małpki, z których jedna (ta „powitalna” właśnie) w pewnym momencie również i nam wskoczyła na nasz stolik i odbiwszy się od blatu, natychmiast gdzieś dalej w swym swawoleniu „odfrunęła”. Popijamy dość podłej jakości tutejsze piwo, słuchamy sączącej się z głośnika amerykańskiej muzyki i zastanawiamy się co robić dalej, kiedy już nasze niedawno zamówione napoje dokończymy - czy bierzemy następną kolejeczkę, czy jednak „zwijamy żagle” i wychodzimy na zewnątrz w celu…
No właśnie - w celu ewentualnej zmiany lokalu, czy też powrotu na statek..? Bo, prawdę mówiąc, widać już było po nas, że mamy już niestety zdecydowanie dość, ani chybi. Nasze „zmęczenie” bowiem zaczynało dawać się we znaki – oj, szumiało nam już całkiem nieźle w naszych czuprynach, a rozochocenie oraz rozbawienie zaczynało powoli przybierać formy typowej pijackiej fantazji. Ot, coś w rodzaju; „w Polskę idziemy…”, itd. Każdy z nas już był co najmniej Supermanem lub Batmanem, Rambo, Chuckiem Norrisem, czy chociażby przynajmniej jakimś Jamesem Bondem. A na dokładkę…
O, o właśnie. O tym to jednak koniecznie napisać muszę. Czy uwierzycie mi, jeśli powiem, iż dalekowschodnich Azjatów – Tajów i Filipińczyków – może także być stać na naszą, typowo polską przecież – tak przynajmniej wydawało mi się dotychczas – iście ułańską fantazję, która może ich ponieść do tego stopnia, że poczynają zachowywać się jak wielcy panowie..? Fakt oczywiście, że na mocnym „rauszu”, ale jednak. Bowiem to, co się wydarzyło zaraz po naszym wyjściu z tegoż „małpiego” lokaliku „nosiło wszelkie znamiona” typowego polskiego - ba, sarmackiego! - fantazyjnego zachowania. I to akurat wcale nie z mojej inicjatywy! To oni wpadli na ów pomysł, który natychmiast zrealizowaliśmy. A o czym mówię..? Posłuchajcie…
Kiedy opuściliśmy już ową knajpę, rozpoczęliśmy od razu rozglądać się za jakimś odpowiednim dla nas transportem do portu, bowiem teraz to już zupełnie nie mieliśmy ochoty na żadne spacery, ani nawet nie orientowaliśmy się, gdzie w ogóle jesteśmy. W takiej sytuacji zatem oraz w naszym aktualnym stanie moglibyśmy rzecz jasna bardzo łatwo w okolicznych uliczkach pobłądzić (nie wspominając już o naszym, nie udawanym przecież dość mocno rzucającym się w oczy „zygzakowatym torze posuwania się” - a mogłoby to wszakże sprowokować jakąś niebezpieczną zaczepkę lub nawet bandycki na nas napad), toteż powrót na statek na piechotę już zupełnie nie wchodził w grę. Rozglądaliśmy się więc pośpiesznie za jakąś taksówką, ale jak na złość żadnej taryfy w pobliżu nas nie było.
Do diaska – szkoda, bo trzeba teraz będzie włóczyć się jeszcze jakiś czas po, niezbyt przecież o tej porze bezpiecznej okolicy, zanim uda nam się jakiś rozsądny transport do portu upolować, bo pragnę wam jeszcze raz przypomnieć, że było nas wówczas aż pięciu, musieliśmy więc brać to pod uwagę i liczyć się z tym, że jeśli się wreszcie na jakąś taryfę natkniemy, to kierowca może nam po prostu, z obawy przed ewentualnym policyjnym mandatem za jazdę z tzw. „nadwyżką”, kursu z taką ilością pasażerów odmówić. Stanęliśmy więc najpierw w pobliżu wyjścia z owego baru, przy tychże wymalowanych nań słonikach (sądzę, że jednak powinny tam być wizerunki małp!) i zastanawiamy się głośno co robić. Taksówki w żadnej z pobliskich przecznic nie ma, więc ruszamy w byle jaką ulicę - na pewno coś się nam w końcu trafi. Bo przecież na pustyni nie jesteśmy - no, w końcu to Sajgon, no nie..?
Ruszyliśmy więc. No i oczywiście trafiła się wkrótce odpowiednia okazja, a jakże..! A ja, na samo wspomnienie tego co się wkrótce wydarzyło, mogę w tymże momencie napisać jedynie to, iż całe szczęście, że akurat żadnej taksówki „pod ręką” tam wtedy jednak nie było, bo w przeciwnym razie przenigdy nie miałbym w moim życiu sposobności doświadczyć tego, co po chwili nastąpiło.
Otóż, na jednym z małych skrzyżowań natknęliśmy się na niewielki placyk, niepokryty żadną solidną twardą nawierzchnią w postaci, na przykład asfaltu, bruku czy też betonu, lecz będący jedynie najzwyklejszym gruntowym klepiskiem, w dodatku z dużymi i brudnymi kałużami pośrodku niego i o niezbyt zachęcająco wyglądającym gliniastym podłożu. Na owym placu zaś stało zaparkowanych kilkanaście niewielkich ryksz, nie motorowych jednakże, ani nawet nie rowerowych, ale - uwaga! - tylko i wyłącznie, że się tak wyrażę; o… jednoosobowym „napędzie pieszym”..!
Przyznam się szczerze, że wówczas na ów widok, to nieomal aż w miejscu z wrażenia nie stanąłem, bowiem zupełnie nie przypuszczałem, że w tychże czasach (przypominam, że przecież mamy już rok 2002) mogą jeszcze istnieć takowe pojazdy, które znałem jedynie z filmów ilustrujących życie dalekowschodniej Azji w latach kolonialnych lub też, co najwyżej w latach wczesno powojennych. A tu proszę - w epoce komputerów, sputników i wszechobecnej motoryzacji, w wielkiej azjatyckiej metropolii (nie zaś gdzieś na prowincji jedynie!), są jeszcze w użyciu tak prymitywne pojazdy. I w dodatku nie spełniały one tu bynajmniej podobnej roli, jak na przykład przestarzałe dorożki w Wiedniu czy w Krakowie, będące tam jedynie sensu stricte atrakcją turystyczną, ale służyły one do jak najbardziej pożytecznych i potrzebnych celów – czyli właśnie do miejskiego transportu publicznego..! Ot, egzotyka…
Wyobraźcie więc sobie, jak to w ogóle wygląda - taka ryksza to po prostu jedna maleńka drewniana (i niczym nie wyściełana) ławeczka z oparciem, osadzona na osi łączącej dwa dość duże koła (na szczęście z pełnym ogumieniem), z odchodzącymi do przodu od tegoż siedzonka, po obu stronach jego oparć na łokcie, dwoma długimi dyszlami, za które taki pieszy rykszarz ciągnął cały pojazd z siedzącym weń pasażerem. No, dosłownie, wehikuł pochodzący jeszcze z czasów „przed motoryzacyjnych” lub też na retro stylizowany, jednakże o wręcz prymitywnej budowie - w największym skrócie zatem; to krzesełko na kółkach ciągnięte przez jednego człowieka. A takich pojazdów stało tutaj aż kilkanaście..! I wiadomo zresztą po co - czekały na chcących skorzystać z ich transportowych usług potencjalnych pasażerów, których w pobliskiej dzielnicy nie brakowało, wspominałem już przecież, że to miejsce pełne małych barków, knajpek, tawern i sklepików. Rykszarze oferują tu zatem swoje usługi, wyczekując na owym gliniastym placyku na swoją okazję. Tak więc – nic, tylko jechać…
Stanęliśmy zatem w pobliżu i patrząc na ów swoisty parking zastanawiamy się; a czemuż by nie..? Jedziemy - co najwyżej będzie nas to kosztować nieco więcej niż wspólna jazda jedną taryfą. A w dodatku, jakaż to przecież gratka..! Chodzi głównie o mnie, rzecz jasna, bowiem moi azjatyccy koledzy również i w swoich krajach z czymś takim spotykali się dość często. Dla nich to zatem nie nowina, ale dla mnie..? Jadę więc..! I to nawet wówczas, gdyby moi współtowarzysze jednak się rozmyślili. Już postanowiłem..!
Jednakże… ufff, co ja tu w ogóle wypisuję; „gdyby się nawet rozmyślili"..?! Ależ, gdzie tam..! Wprost przeciwnie! Nie zdążyłem nawet postawić pierwszego kroku w kierunku owego placyku, kiedy wszyscy czterej już tam byli i rozpoczynali targi o cenę za kurs do portu. No niestety, okazało się, że aż taką darmochą to on wcale nie był, za ową jazdę rykszarze zawinszowali sobie (i to zgodnym chórem - bo z pewnością byli co do tego wcześniej umówieni) po 10 dolców od łebka, ale po reakcji moich kolegów zorientowałem się, już po krótkiej chwili zresztą, że była to jedynie cena wyjściowa, od której to oni dopiero te właściwe negocjacje rozpoczynali. No, w końcu na rzeczy się znają, w ich krajach również takie pojazdy jeszcze się spotyka, toteż stałem grzecznie na uboczu nie wtrącając się w ich targi, czekając jedynie na ich ostateczny rezultat.
No i w końcu dogadali się. Stanęło na pięciu dolarach za jedną rykszę (można by rzec; drogo i niedrogo - zależy jak na to patrzeć), rzecz jasna po jednej dla każdego z nas, a więc było to w sumie aż 25 dolców - no, nieźle, trzeba przyznać, ale jednak warto było. Oj tak - i to jak..! Bo przecież… A zresztą, posłuchajcie…
Pamiętacie z pewnością jak wspominałem o tejże ułańskiej, iście sarmackiej fantazji - i do tego wcale nie przeze mnie zaprezentowanej, ale właśnie przez moich azjatyckich kolegów..? Bo, stała się albowiem rzecz zupełnie dla mnie nieoczekiwana - już po chwili od zakończenia targów o cenę, wysunęło się w naszym kierunku pięciu rykszarzy ze swoimi jednoosobowymi pojazdami, natomiast jeden z Filipińczyków poinformował mnie, że zaraz robimy… wyścigi..!!! Tak, właśnie tak - wyścigi… pieszych ryksz..! Stąd do najbliższej portowej bramy. „O rety - pomyślałem - ależ oni mają pomysły jak sobie popiją..! Jak to… wyścigi..?”
Zapytałem ich więc, co - tak właściwie - mają na myśli; czyżby po prostu ci ryksiarze mieli się ścigać między sobą, podczas gdy my w tym czasie będziemy siedzieć sobie rozparci jak jakieś udzielne książątka na swoich siodełkach..? Jak starożytni dygnitarze w lektykach..? I wiecie co..? Potwierdzili to, oczywiście że tak, i mało tego, bowiem - uwaga! – jeszcze dodatkowo kazali (!) tym „kierowcom” ustawić się najpierw w jednej równej linii w poprzek pobliskiej ulicy, dokładnie w taki sam sposób jak na linii startu podczas wszelkiego typu zawodów sportowych (sic!), a potem szybko, każdy po kolei do swoich ryksz powsiadali, zachęcając mnie jednocześnie, ażebym zrobił to samo - i to jak najszybciej, bo czas nagli i już trzeba ruszać..! Mam wsiadać więc i nie zwlekać, bo oni już „grzeją motory”..!!!
O rany! Ależ jaja! Toż nawet nasz przedwojenny oficer Wieniawa, będący przecież zawsze pełen najdziwniejszych fantazji, chyba przenigdy nie wpadłby na taki pomysł, jaki za chwilę miał stać się moim udziałem..! Ale… czy to jednak nie piękne..? No, owszem, zamiar iście szatański, ale w końcu nikt tych rykszarzy do niczego nie zmuszał, widać było wyraźnie, że bez żadnych oporów zgodzili się na takie dictum, jakim było najęcie się do mających się wkrótce odbyć zawodów. Wiedzieli przecież dokładnie „czym to pachnie” - że będą biegli ze swymi pojazdami poprzez uliczki Sajgonu do pobliskiej portowej bramy, ciągnąc za sobą siedzących w nich „jaśnie panów” z Filipin, Tajlandii i Polski, płacących im - dość sowicie zresztą jak na tutejsze warunki - za tenże specyficzny kurs.
Tak więc, czy ja jednak z tymi skrupułami zbytnio nie przesadzam? A zresztą, nad czym ja się w ogóle zastanawiam, skoro pięć ryksz wraz ze swoimi „napędami” w karnym szeregu w poprzek ulicy już stoi, przygotowanych do mającego już za chwilkę nastąpić startu.?! Trzeba wsiadać, nic nie gadać, i tyle - zaś ewentualne poczucie spowodowanej tą sytuacją niestosowności, czy też jakiś ewentualny niesmak schować szybko bardzo głęboko do kieszeni i cieszyć się raczej z tego, że ma się w ogóle okazję czegoś tak niespotykanego w swoim życiu doświadczyć. Ot, co…
Jednakże ja i tak „z pewną nieśmiałością” wsiadałem do przygotowanej dla mnie rykszy, gdyż wciąż jeszcze miałem wrażenie, że jest to jednak pomysł niemalże jak z piekła rodem oraz czując jednak pewne zażenowanie zastanawiałem się, jak ja się w ogóle w tych okolicznościach znajdę. Bo owszem - pecunia non olet, „żadna praca nie hańbi”, itd., ale natychmiast skojarzyły mi się jednak niezliczone obrazy z wielu traktujących o czasach starożytności lub średniowiecza filmów, w których najprzeróżniejsi wielcy panowie wożeni byli w eleganckich powozach, wachlowani przez swych służących lub niewolników czy noszeni w lektykach. Bo tak właśnie wsiadając do owej rykszy się wówczas poczułem - dokładnie jakbym zasiadał w lektyce, z tą jedynie różnicą, iż tutaj rolę drugiego „nosiciela” spełniała para dość dużych kół, zaś długaśne dyszle były tylko z przodu tegoż pojazdu. Cała reszta zaś, to już jednak to samo; siodełko, rozpostarty ponad głową daszek i oparcia na (strudzone przecież, a jakże!) łokcie…
Po chwili rozsiadłem się już wygodnie i dałem znak filipińskiemu Oilerowi, że jestem gotowy do startu (o rany, ależ to brzmi! Dobrze, że chociaż batów nie mieliśmy!)… A zateeeem….
Noooo - uwaga, uwaga… gotowi..? Jeden z Filipińczyków wrzasnął nagle donośnie; „Go!” i… ruszyliśmy „z kopyta” (to znaczy, raczej „ze stopy odzianej w mocno sfatygowane adidaski”). Ależ to była komedia, o Boże..! Czy jesteście w ogóle w stanie to sobie wyobrazić..? Te przedziwne wyścigi pięciu obdartych Wietnamczyków, trzymających oburącz za owe dyszle (tak jak taczki) swoje ryksze, ciągnąc w nich za sobą (biegiem oczywiście!) pięciu rozwrzeszczanych i mocno podchmielonych marynarzy..? Przecież to gotowy scenariusz do niezłego hollywoodzkiego filmu..! Rozrywka z gatunku tych, o których zwykło się kolokwialnie mówić, iż wszystkie inne „ma pod sobą”, bowiem mam właśnie tę okazję odczuć to na własnej skórze, przeżyć to we własnej osobie i stwierdzić, dosłownie namacalnie jak to jest, jaka to w istocie jest frajda.
Wprost niesamowite..! Uczucie niemalże jak z kosmosu. Toteż nie dziwię się już słynnemu amerykańskiemu powiedzeniu - przekonaniu, które aż po dziś dzień jeszcze krąży w szeregach ich armii, mówiące że; „wojna w Wietnamie została przegrana nie na bitewnych polach, ale na ulicach, w knajpach i w burdelach Sajgonu” (przepraszam za niezbyt stosowne „wyrażanie się”, ale tak właśnie brzmi owe powiedzenie). Ileż w tym jednak musi być prawdy..! Czuję to teraz przecież jak najdokładniej, a wszakże nie czeka mnie bynajmniej żadna nieuchronna wojenna ekspedycja w pełną niebezpieczeństw i śmierci dżunglę, toteż do odreagowywania potężnego związanego z tym stresu zmuszony nie jestem. Ale, wyobraźnię jednak mam…
Tak więc, ruszyliśmy – i co dalej..? No, skoro już ów szatański zamiar doczekał się swojej realizacji, to winien wam jestem opisu tychże wyścigów, prawda..? Bo, jak sądzę, nie wybaczylibyście mi w tym momencie tego, gdybym ową relację pominął, czy też chociażby nie wspomniał z grubsza o ich przebiegu lub nie podał wyników tej swoistej rywalizacji, czyż nie..? Toteż - uwaga! - odsuwam wreszcie na bok, choćby tylko na ten krótki czas owego opisu, wszelkie moje skrupuły z tym związane i przedstawiam wam pełne (!) sprawozdanie z tychże wielce oryginalnych zawodów. No, przynajmniej te epizody, które udało mi się wówczas zapamiętać, bo przecież z tym, rzecz jasna z uwagi na mój „niezbyt ważki” stan, musiało być… różnie.
Otóż - przede wszystkim trzeba w ogóle zacząć od tego, że niestety… nastąpił falstart. Jeden z Tajów bowiem (to znaczy, jego „napęd”), „wstrzelił się” idealnie w okrzyk startera „Go!” i już po chwili wyrwał się znacznie do przodu zanim reszta z nas w ogóle w drogę wyruszyła.
No cóż, falstart był wprawdzie dość wyraźny i już na początku wyścigu dawał mu dzięki temu dość duże nad nami „fory”, ale pomimo wrzasków Filipków, którzy to rzecz jasna (a jakże!)2 natychmiast zakwestionowali, gonitwy przerwać nie można było, bo niby w jaki sposób..? Zastopować w biegu naszych „nosicieli”, dając im polecenie ponownego ustawienia się na linii startu..? A dyć, ileż by z tym było zachodu..! A poza tym, cena za jazdę z pewnością nieźle by wówczas podskoczyła, dlatego też - a niech mu już tam będzie..! Jedziemy dalej. Udało mu się wprawdzie na starcie nas wykiwać, ale niech już się tym cieszy - w końcu i tak nie dokonywaliśmy żadnych związanych z tą gonitwą zakładów. Ścigamy się przecież jedynie „dla jaj”, nie zaś dla jakiegokolwiek hazardu. A poza tym - jak nam zbyt daleko z tego powodu „odjedzie”, to ja mu potem - w ramach słodkiego rewanżu, rzecz jasna - „pojadę po nadgodzinach” na koniec Kwietnia. Żeby se kurde nie myślał..! (No, żartuję oczywiście)

Wyścig trwa w najlepsze, ale jego dokończenie oczywiście dopiero w odcinku następnym…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020