Czyli co..? Ano, jedziemy z tym dziwnym wątkiem dalej…
Pozwolę sobie zatem nazwać rzecz po imieniu: ot, po prostu, wówczas ten statek śmiało by można nazwać... „jedną wielką pływającą pijalnią”, gdzie alkohol RZECZYWIŚCIE lał się strumieniami, natomiast ogólna ilość „zakrapianych” imprez wręcz przechodziła ludzkie pojęcie. Można by nawet eufemistycznie rzec, iż tak po prawdzie, to ten rejs był chyba „jedną wielką imprezą”..!
Nie tylko ten zresztą, ale i poprzedni również, podczas którego było pod tym względem... jeszcze dużo gorzej! Ja w poprzedniej podróży tego statku udziału jeszcze nie brałem, bowiem zaokrętowałem na niego dopiero w Sierpniu, wymieniając nota bene człowieka, który w tym wesolutkim „towarzystwie wzajemnej adoracji” był – jak się później dowiedziałem – członkiem... nawet i najaktywniejszym (!), toteż jej przebieg znam jedynie z samych opowiadań tych „grzeczniejszych” członków załogi, opowiadań na tyle jednak dokładnych i wiarygodnych, że gdybym wam niektóre z tego czasu historie tu opisał, to – uwierzcie mi na słowo – wielu z was byłoby... z całą pewnością wręcz zszokowanych!
Ot, wystarczy, że napomknę tu króciutko tylko o jednym jedynym incydencie (choć niestety jednym z wielu, które się wówczas wydarzały!), a które to wydarzenie na pewno jest w stanie posłużyć za cały niezbędny komentarz do zrozumienia tego, co się wtedy na tym statku wyprawiało.
Otóż, poprzedni rejs ten statek odbywał nie tylko na Morze Czerwone, jak ten obecny, ale także i na Zatokę Perską, dokąd zdążał z Gdyni z ładunkiem do Kuwejtu oraz do Iraku, z tym że ten ostatni miał być również wyładowywany w Kuwejcie z powodu wojny, która się w tym rejonie tam wtedy toczyła, a jak zapewne pamiętacie, był to bardzo krwawy konflikt pomiędzy Irakiem i Iranem. Oba te kraje wówczas „ostro dawały sobie popalić” nie tylko na samym lądzie, ale i również na wodach Perskiej Zatoki, gwałtownie swoje wojenne okręty nawzajem ostrzeliwując, ale i także... zaczepiając co pewien czas jakieś statki neutralne, jeśli podejrzewały, iż wiozą one do portów swojego wroga jakiekolwiek zaopatrzenie.
Tego ostatniego dokonywały jednak raczej tylko na swoich własnych wodach terytorialnych, pod wybrzeża innych sąsiednich państw zapuszczając się bardzo rzadko, toteż społeczność międzynarodowa (nie potrafię jednak podać, czy z inicjatywy ONZ, czy może NATO, tego już nie pamiętam) wyznaczyła tam wówczas specjalne wodne „korytarze” do bezpiecznej żeglugi dla statków tych krajów, które w ten konflikt nie były zaangażowane. Korzystanie z tych „korytarzy” nie było oczywiście obowiązkowe, ale jednak zalecane, jako że ochrona tych konwojów naprawdę bezpieczeństwo statkom neutralnym zapewniała.
Sęk jedynie w tym, że podczas żeglugi tą rekomendowaną trasą, te statki, które płynęły jedynie do Kuwejtu lub do Iraku, a nie jeszcze dodatkowo gdzieś do Emiratów, Kataru, Bahrajnu czy Arabii Saudyjskiej, niestety dość znacznie nakładały drogi, spalając w tym czasie dodatkowe paliwo, które przecież podczas tej akurat wojny i głównie z jej powodu właśnie, osiągało ceny wprost rekordowe.
Nic zatem dziwnego, że wiele statków z powodów oszczędnościowych żeglowało jednak „na skróty”, bardzo głęboko „zahaczając” o wody terytorialne Iranu, ale ten kraj zachowywał się wobec nich jednak dość elegancko, naprawdę bardzo rzadko kogokolwiek się na serio czepiając. Ot, rezerwował sobie oczywiście pełne prawo kontroli wszystkich przepływających w pobliżu jego wybrzeży jednostek, ale uczciwie trzeba przyznać, że prawa tego zbytnio nie nadużywał. Owszem, w wypadku tankowców sprawy te miały się zupełnie inaczej, bo rzeczywiście „na tym polu” wojna pomiędzy oboma stronami konfliktu była bezpardonowa, częstokroć nawet dość okrutna, ale statki drobnicowe czy kontenerowe bywały tu raczej bezpieczne.
Ten statek, o którym teraz piszę (czyli ten „mój” z Września 1987 roku) również w drodze do Kuwejtu swą trasę sobie skracał, gdy w Czerwcu 1987, zaraz po przejściu Cieśniny Ormuz, od razu skierował się wzdłuż irańskich wybrzeży kursem północno-zachodnim, zamiast uciekać na południe w stronę Emiratów, by potem żeglugą w pobliżu Kataru ten zagrożony rejon z dala omijać.
Sęk jednak w tym, że podczas tranzytu wód terytorialnych Iranu, nasi dzielni „biesiadnicy” wcale tej swojej cowieczornej rozrywki na ten czas nie zaniechali, nadal imprezując na całego, co niestety którejś nocy zaowocowało tym, że „zmęczony” Drugi Oficer w trakcie swojej wachty... po prostu wyłączył na Mostku UKF-ki, ażeby mu nikt swymi nawoływaniami z eteru nie przeszkadzał (sic!), a uczynił tak dlatego, że właśnie takie nawoływania rzeczywiście wtedy miały miejsce! A tym „nawołującym” był nie kto inny, jak... patrolowy okręt wojenny irańskiej Straży Granicznej, pragnący w sposób rutynowy o wszelkie detale nasz statek po prostu wypytać. Czyli, „kto zacz, skąd i dokąd płynie, itd., itp.”
No cóż, jednakże traf chciał, że „mocno wówczas zmęczony” Drugi obie mostkowe UKF-ki po prostu wyłączył, natomiast na dawane mu przez tego wojenniaka sygnały świetlne nie reagował w ogóle, toteż nasz stateczek płynął sobie dalej nieomal jak „statek-widmo”, mając jednak wręcz przeogromne szczęście, że załoga akurat tego patrolowca wykazała się dużym rozsądkiem i... nie „poczęstowała” go jakąś rakietą, jak to Irańczycy czasem czynili statkom niesubordynowanym wobec zamiarów ich kontroli na wodach – bądź co bądź – nie międzynarodowych, ale terytorialnych ich kraju! Ufff...
Załoga tego patrolowca postąpiła więc bardzo mądrze, cierpliwie przeczekując – uwaga!!! – aż prawie trzy godziny (tak!) takiego milczenia w eterze naszego statku, aż do godziny czwartej nad ranem, kiedy to zaraz po zmianie wachty nowa obsada Mostka na dawane sygnały natychmiast zareagowała – wreszcie! Uczynił to młodziutki Asystent Pokładowy (nie Chief, bo on... również był jeszcze „bardzo zmęczony”), który od razu z powrotem włączył UKF-ki, z wołającym go oficerem z tego wojenniaka się skomunikował, a potem grzecznie do jego żądań zatrzymania statku się zastosował.
Tak więc, już niebawem na pokład naszego statku weszło kilkunastu irańskich żołnierzy, którzy w pierwszej kolejności zaplombowali statkową Radiostację, a potem nakazali w eskorcie ich patrolowca natychmiast udać się do pobliskiego portu Shahid Rejaie. Faktem zatem było to, że w ten sposób statek został niejako... uprowadzony, nie mogąc w tym czasie w żadnym razie powiadomić o tym Centrali Armatora w Gdyni, gdzie zresztą przez te kolejne kilka dni milczenia „w eterze”, kiedy statek cumował w Iranie, z dość sporym napięciem – ale jednak z dużą cierpliwością – na jakąś wiadomość ze statku oczekiwano.
Owszem, raczej tam nie sądzono, że stało się coś bardzo tragicznego – że na przykład został on storpedowany lub trafiony rakietą i zatonął, a załoga zaginęła, wszak w końcu to wojna! – ale niepewność co do prawdziwego losu statku była wówczas w Gdyni bardzo duża. Prawie w stu procentach podejrzewano porwanie, ale jego okoliczności, póki co, nie znano żadnych.
W biurach Armatora było więc z tego powodu dość nerwowo, długo ten fakt przed rodzinami członków załogi ukrywano, ale na szczęście nikt w panikę nie wpadał, żywiąc nadzieję (wkrótce się okazało, że na szczęście nie płonną) na rychłe i pomyślne zakończenie całej tej, niezwykle zresztą zaskakującej sprawy.
A cóż działo się w międzyczasie na statku..? Ano, zaraz po tym jego „porwaniu”, przybył on do Shahid Rejaie, gdzie wyładowano z niego cały ładunek przeznaczony do Iraku – cóż, jak wojna to wojna! Było go tam zresztą „co kto napłakał”, bo zaledwie około 8 ton jakiejś drobnicy w skrzyniach, ale to oczywiście dlatego, że większość towaru posiadała oficjalne dokumenty na Kuwejt, więc Iran nie mógł – ot, tak po prostu – skraść własności kraju, z którym żadnej wojny nie prowadził.
Papierzyska tych wspomnianych ośmiu ton natomiast wyraźnie opiewały na Odbiorcę w Iraku, więc towar ten został w ten sposób skonfiskowany, ale cała reszta pozostać musiała już nietknięta – i właśnie tak się stało. Irańczycy na pogwałcenie praw kraju neutralnego sobie wtedy nie pozwolili, więc kuwejckiego ładunku absolutnie nie ruszali. W sumie postój naszego statku w Shahid Rejaie trwał wtedy około cztery doby, po których został wreszcie z tego aresztu zwolniony, mogąc się nareszcie gdyńskim biurom zameldować, co tam – rzecz jasna – przyjęto tę wieść z wręcz przeogromną ulgą.
Moi drodzy – a teraz uwaga, bo poruszę wątek w tym wszystkim najważniejszy! Otóż, powyżej opisana historia oczywiście wydarzyła się naprawdę – a było to, przypominam, latem roku 1987 – nie ma w jej opisie ani cienia blagi, ani naciągania, ani nawet jakichś ewentualnych nieścisłości, zapewniam. Niestety (tak, niestety!), znam ją „od podszewki”, nawet pomimo faktu, że sam osobiście w tych wydarzeniach ani przez chwileczkę udziału nie brałem, bo mnie po prostu na tym statku jeszcze wtedy nie było.
Naczytałem się jednak na ich temat całe mnóstwo dokumentów, które jeszcze wówczas na statku pozostawały, z notatkami i z zapisami w rozmaitych Dziennikach włącznie, a poza tym, byłem przecież potem z tymi samymi ludźmi razem w jednej załodze przez ponad pół roku, toteż pilnie wysłuchując wszystkich ich opowiadań z tego ich niespodziewanego pobytu w Iranie, miałem możliwość skrupulatnego „posklejania do kupki” wszelkich informacji o tym incydencie w takim stopniu, że otrzymany w sumie obraz jego przebiegu z całą pewnością w ani jednym calu zafałszowany nie jest.
Z tym że... Ano właśnie, moi drodzy. I tu wreszcie dochodzę do sedna tego, co chciałem w pierwszej kolejności o tym napisać. Otóż, cała ta opisana powyżej historia jest absolutnie prawdziwa, jednakże moja z niej relacja jest... w bardzo wysokim stopniu okrojona. Ba, to nawet mało powiedziane – z całego jej przebiegu pozwoliłem sobie opisać co najwyżej jej „szkielet”, taki zaledwie zarys tych wydarzeń, bo w rzeczywistości było tego wszystkiego oczywiście dużo dużo więcej.
Ja jednak na kartach tych „Wspominek” zdecydowałem się na ich temat niczego konkretniejszego nie pisać, bowiem ów incydent był na tyle poważny, jak i wynikające z niego późniejsze konsekwencje również, że należy go z całą surowością potraktować jednak jako tzw. „temat-tabu” (nawet ścisłe tabu, bezwzględne!), dlatego też już niczego więcej do tego, co dotychczas napisać o tym zdążyłem, już nie dodam, ani słowa. A zresztą, mam wrażenie, że i tak napisałem już o tym zbyt wiele, nawet pomimo faktu, że określiłem tę relację jako zaledwie „zarys” całkowitego przebiegu wszystkich ówczesnych wydarzeń!
Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że tylko to, co powyżej napisałem, już w swym „woltażu” jest całkiem mocne (być może nawet i już wystarczająco szokujące, kto wie), czy możecie więc sobie wyobrazić co by było, gdybym opisał to całkowicie wiernie i kompletnie..?! Ale, na szczęście, jest to jednak absolutnym „tematem-tabu”, toteż od dalszych szczegółowszych opisów tych wydarzeń z całkowicie czystym sumieniem mogę się wymigać. Bo już i tak napisałem zbyt dużo...
Jednakże, moi kochani, to wcale nie znaczy, że ja na ten temat zamierzyłem sobie w ogóle milczeć jak grób, już przenigdy nie chcąc do niego wracać, o nie. Ja po prostu nie chcę tylko relacjonować tych wydarzeń w formie pisanej, wiadomo bowiem, że „atrament w papier wsiąknie i już po wieki wieków tak pozostanie”, ale opowiedzieć wam o tym wszystkim ustnie – przy jakimś suto zakrapianym grillu na działkach, na przykład – to oczywiście jak najbardziej mogę, a jakże! Jeżeli rzecz jasna ktoś w ogóle zapragnie tego wysłuchać. Zapewniam jednak, że nadstawić ucha na tę historię będzie warto.
No tak, ale koniec już tej dygresji, wracajmy do Września 1987. Kiedy zdarzyła mi się wówczas ta nieszczęsna wpadka z „wtargnięciem” na wody Izraela, i gdy zaraz po wybuchu petardy usłyszałem od żydowskich żołnierzy po polsku słowa o całkiem realnej groźbie zaaresztowania nas za ewentualny następny incydent tego samego typu, to natychmiast przed oczyma stanęły mi niemalże jak żywe obrazy tych wcześniejszych wydarzeń z Iranu, więc to właśnie te wyobrażenia spowodowały u mnie taki przestrach, że aż mi się nogi pode mną ugięły!
Rety, cóż to bowiem by było, gdyby TEN SAM STATEK na przestrzeni zaledwie trzech miesięcy PONOWNIE został chwilowo internowany za... jawne przecież i bezdyskusyjne graniczne wykroczenie..! I to jeszcze w jakim miejscu – w Izraelu! Czyli w kraju, w którym przecież na co dzień mają do czynienia z wszędobylskim tu terroryzmem, więc tym bardziej o żadnym cackaniu się z potencjalnymi przestępcami nawet mowy być nie może! W efekcie spadłem jednak szczęśliwie jak ten przysłowiowy kot na cztery łapy, co się jednakże przy tej okazji strachu najadłem, to „już moje”. Ale już potem, wiadomo, grzeczniutko i już zawczasu z jordańsko-izraelskiego pogranicza podczas dryfu statku zawracałem.
Jak już wcześniej wspomniałem, pętaliśmy się tak w tę i we w tę w pobliżu Akaby aż cztery dni, zanim nas w końcu do portu wpuszczono. W przeddzień jednak, dokładnie o zachodzie słońca, mieliśmy okazję zaobserwować niezwykle ciekawe zjawisko. Kiedy dookoła nas powolutku już się ściemniało, w pewnym momencie zauważyłem tuż pod powierzchnią wody jakieś dziwne niewielkie światełka. Wszystkie z nich były barwy jasnoróżowej, zaś z biegiem czasu ich ilość gwałtownie się zwiększała – światełek tych dość szybko przybywało, aż do chwili, w której prawie cała powierzchnia wody w tym miejscu zatoki, gdzie akurat dryfowaliśmy, była nimi nieomal szczelnie pokryta.
Pilnie to zjawisko obserwując oczywiście domyśliłem się, że są to jakieś tutejsze małe morskie zwierzątka o umiejętności tzw. bioluminescencji, a fakt, że z biegiem minut ich ilość ciągle wzrastała – aż do takiego momentu zresztą, kiedy powierzchnia morza przemieniła się jakby w jasnoróżowy dywanik (i uwierzcie mi na słowo, ten widok był wprost fascynujący!) – świadczył o tym, że one się z głębin w coraz większej ich liczbie wciąż wynurzały, osobników tych zwierząt przybywało i przybywało, aż w końcu zrobiło się od nich wokół nas tak gęsto, iż – jak już dwa wersy powyżej się tym zachwycałem – prawie cała powierzchnia wody stała się jednym świecącym różowym kobiercem, wręcz prześlicznym!
Jak się możecie domyślić, ja rzecz jasna od razu rzuciłem się do reflektora na skrzydle Mostka, aby po jego włączeniu i natychmiastowym oświetleniu tej kolorowej świecącej powierzchni morza, przekonać się, że owymi zwierzątkami były jakieś bardzo niewielkie meduzy – ot, o średnicy co najwyżej 4-5 centymetrów – w takiej ilości jednakże, iż w co niektórych miejscach (tam, gdzie ich zagęszczenie było największe) wszystkie razem wydawały się jakby jakąś dziwną warstwą galaretowatej papki, takim jakby... galaretowatym „kożuchem” na powierzchni morza! Pięknym, różowo świecącym „kożuchem”.
Owszem, intensywność tego światła zbyt duża nie była, można by powiedzieć, że ta luminescencja była raczej bardziej taką delikatną poświatą, niźli regularnym snopem światła, jak na przykład z latarki, ale przy tak ogromnej gęstości tych meduz, ten blask i tak wydawał się czymś bardzo jaskrawym – wręcz „bijącym po oczach”..! Czy możecie sobie to piękno wyobrazić..? Tak, był to widok iście urzekający – szkoda więc, że ten masowy „wypływ” z głębin tych świecących stworzeń trwał tak krótko, bowiem ów „świetlisty jasnoróżowy spektakl” mogliśmy podziwiać przez jedynie niecałe dwie godziny, po upływie których całe to przeogromne galaretowate stado z powrotem w odmęty wód zatoki się zapadło, bardzo szybko już na dobre sprzed naszych oczu znikając. I nie wiem czy one wszystkie w naturalny sposób „pogasły”, czy po prostu zanurzyły się tak głęboko, że znalazły się już poza zasięgiem naszego wzroku.
Moi drodzy, no i na tym powinienem już ten wątek zakończyć, ale... czy pozwolicie mi jeszcze choć trochę się tym pozachwycać..? No chociażby tylko przez ten jeden ostatni akapit, zgoda..? Wszakże ów spektakl był rzeczywiście czymś niezwykłym – wierzcie mi, wspaniałością nad wspaniałościami! Nic dziwnego zatem, że będąc tym wręcz przeogromnie zaintrygowanym – wszak nie codziennie ma się w życiu okazję czymś aż tak bardzo się zauroczyć – zaraz po moim powrocie do domu z tej właśnie podróży, czym prędzej począłem szperać po encyklopediach w poszukiwaniu informacji na temat tych przedziwnych meduz, które wówczas na redzie Akaby „zafundowały” nam aż tak przeciekawe świetlne widowisko.
No i dogrzebałem się. Prawie ze stuprocentową pewnością mogę więc powiedzieć, iż musiały to być meduzy z gatunku Pelagia noctila (lub Pelagia noctillis), które rzeczywiście zdolne są do prezentowania takiego właśnie zjawiska jak okresowa bioluminescencja, choć jednak bardzo rzadko występują one podczas swego świecenia w aż tak masowej ilości..!
Mieliśmy zatem wtedy wprost przeogromne szczęście akurat na taki moment natrafić, toteż mogę ja teraz – moi kochani – z wielką dumą... zadrzeć do góry nos, jednocześnie wszem i wobec oznajmiając, że ja osobiście miałem jednak okazję tę rzadkość nad rzadkościami na własne oczy zobaczyć. I akurat tego możecie mi szczerze pozazdrościć, o!
No i to by już było wszystko z redy (czy też raczej z „dryfowiska”) u wybrzeży jordańskiej Akaby. Czas wchodzić do portu… Zatem zapraszam do odcinka trzeciego…
louis