Port Akaba…
No dobra, ale koniec już tego tematu, jako że nadszedł nareszcie czas naszego wejścia do Akaby, po około czterech dobach oczekiwania na zacumowanie. Stajemy więc przy tamtejszym nabrzeżu, otwieramy ładownie i rozpoczyna się wyładunek tej kilkusettonowej drobnicy do Jordanii. Prawie wszystkie partie tego towaru popakowane były w duże foremne skrzynie, część była w poręcznych wiązkach i na paletach, toteż całkowity rozładunek zajął stevedorom w sumie zaledwie kilkanaście godzin.
Po kolejnych dwóch-trzech godzinach sprzątania ładowni przez naszych marynarzy, statek był już gotowy do przyjęcia ładunku następnego – czyli tego zapowiedzianego sprzętu budowlanego – ale okazało się, że musimy na niego jeszcze cały dodatkowy dzień poczekać, aby był on po prostu już całkowicie do załadunku kompletny, z tym że to oczekiwanie (ufff, na szczęście!) będzie podczas naszego postoju przy tej samej kei, już bez konieczności wychodzenia z portu, by potem dryfować na wodach zatoki.
Zatem, dobra nasza, drodzy panowie, bo przecież dzięki temu zupełnie niespodziewanie trafił nam się dodatkowy wolny dzień, który w całości można było poświęcić na zwiedzanie miasta. Wkrótce wybraliśmy się więc na jego „podbój”, szwendając się po jego ulicach kilka „dłuuuugich bitych” godzin, podczas których nazwiedzaliśmy tak wieeele „ciekawych” miejsc, że zaraz po powrocie na statek... wręcz gremialnie wszystkie szczegóły z tej wędrówki pozapominaliśmy, ot co!
Nie mogło być jednakże inaczej, skoro to miasto dla marynarza jest tak nudne i mdłe, że nawet te przysłowiowe „flaki z olejem” wydają się przy nim całkiem do rzeczy – ba, słodkie nawet..! Ot, my wszyscy odnieśliśmy wtedy takie wrażenie, jakby Akaba była jedynie jedną dużą betonową pustynią – toż najprawdopodobniej nawet Aden był od niej ciekawszy (to znaczy, mniej nudny, oczywiście)..! Spacerowaliśmy sobie, spacerowaliśmy i spacerowaliśmy, no i co..?
Ano, zwykła „kiszka”... Ot, tu domki, uliczki i meczet z minaretem, tam domki, uliczki i meczet z minaretem, nieco dalej... znowu domki, uliczki i jakiś meczet z minaretem, w samym centrum zaś... szare domki ze stojącym pomiędzy nimi meczetem z wysokim minaretem. Dosłownie żadnego innego ciekawszego obiektu, mogącego uchodzić za tzw. „wyróżnik”, dzięki któremu jakieś miejsce w ogóle się zapamiętuje. A wszędzie dookoła – oczywiście, a jakże..! – lecący z wiatrem pustynny piach, który wciskał nam się do oczu tak skutecznie, iż tę naszą wycieczkę już po niedługim czasie przemienił w zwykły koszmarek. I bodajby chociaż gdzieś w pobliżu portu jakaś knajpka była, w której by można przy zimnym piwku co nieco odsapnąć, ale... to przecież Jordania, państwo arabskie, gdzie takowych dobroci po prostu „nie przewiduje się”...
Na statek powróciliśmy więc mocno tą wycieczką rozczarowani (ale i również z wielką ulgą!), wręcz zdegustowani, mogąc być zadowolonymi jedynie z tego, że Akabę po prostu „zaliczyliśmy”, nie musząc kiedyś w przyszłości już żałować tego, że – jeśli kiedykolwiek ponownie się tu zabłądzi – zabraknie wolnego czasu na jej zwiedzenie. Bo jeżeli w ogóle takowy się człowiekowi akurat w tym porcie jednak trafi, to... zdecydowanie lepiej będzie wykorzystać go na sen i wypoczynek. Ot, co...
Moi drodzy, pisząc powyższe słowa przypomniałem sobie jednak pewien epizod, który właśnie w tym porcie, w Akabie, dwa miesiące później (czyli w Listopadzie) zaistniał (nota bene, gdy byłem tu na tym samym statku, w naszej następnej podróży na Czerwone), kiedy to podczas pewnego popołudniowego spacerku po mieście, wspólnie z dwoma moimi aktualnymi współtowarzyszami tej wędrówki, wpadliśmy na pomysł natychmiastowego wybrania się... ku lądowej granicy jordańsko-izraelskiej, ażeby to miejsce po prostu z bliska zobaczyć. Ot, tak jedynie dla zaspokojenia ciekawości, jak takie graniczne posterunki w tym rejonie świata w ogóle wyglądają.
Zatem wybraliśmy się i... już po około trzydziestu minutach zaczęliśmy gorzko tego żałować! Oczywiście nie samego zamysłu tej wyprawy, bo nadal zdeterminowani do odwiedzenia tego miejsca byliśmy, tylko... z powodu odległości, którą zmuszeni byliśmy wtedy na swoich biednych wymęczonych nóżkach przebyć – w palącym słońcu i z piaskiem w oczach..! O rety, toż to była wyprawa jak na jakiejś katordze! Wysiłek żołnierzy z Legii Cudzoziemskiej po jakiejkolwiek pustyni wobec naszego ówczesnego marszu to... „zwykły pikuś”. MY TO DOPIERO byliśmy stachani – jak jakieś kulawe wielbłądy..! Toż myśmy się tam ledwo dowlekli, chyba jedynie samą siłą woli, gnani tylko głupią niezdrową ciekawością. Trzy durne barany! Ufff...
Ale jednak... doszliśmy! Cóż zatem mogę o tym przejściu granicznym napisać..? Jak ono wyglądało..? Otóż, przede wszystkim muszę napisać to, że... gdyby stojący tam jordańscy żołnierze nie dali nam szybko do wypicia zimnej wody (a było jej aż po jednym litrze na każdy nasz łeb – co pochłonęliśmy dosłownie w jednej sekundzie!), to chyba byśmy tam od razu „przepisowo” nasze nogi wyciągnęli! Tak, pewno padlibyśmy tam z wycieńczenia, bo przecież naszej własnej wody na tę drogę – OCZYWIŚCIE – z sobą nie zabraliśmy! Ależ! Wszak my doświadczone obieżyświaty!
No cóż, naśmiali się zatem z nas ci żołnierze aż do rozpuku, my natomiast – jak tylko wreszcie z powrotem do siebie doszliśmy – rzecz jasna również im w tym wtórowaliśmy. Nie ma bowiem chyba na tym świecie nic śmieszniejszego od... żartów ze swojej własnej głupoty, czyż nie..? Tak więc cel swojej wyprawy wprawdzie osiągnęliśmy, choć niestety kosztem tych kilku drwin i szyderstw, których ci wojacy nam przez tę godzinkę naszego tam pobytu nie szczędzili. Szyderstwa te nie były oczywiście w pełni na poważnie, były raczej takimi pokpiwaniami „z przymrużeniem oka”, ale... trochę nam jednak wstyd z tego powodu było – akurat temu niestety zaprzeczyć nie mogę.
Ale przynajmniej tę naszą ciekawość jednak zaspokoiliśmy! Zobaczyliśmy bowiem na własne oczy i z całkowitego bliska te graniczne posterunki (do środka strażnic nas oczywiście nie wpuszczono, to picie wody miało miejsce na zewnątrz, na stojącej pod jakimś murkiem ławce), ze zdziwieniem zresztą odkrywając, iż to przejście wcale niczym szczególnym się nie wyróżnia. I to nawet po stronie izraelskiej, gdzie tamtejsi żołnierze także „gnieździli się” w zwykłych lekkich budach, jak ich arabscy koledzy, nie mając do dyspozycji żadnego porządnego murowanego budynku, nawet baraku!
I przyznam, że akurat to zadziwiło nas wprost niezmiernie – wcześniej wyobrażaliśmy sobie bowiem, zanim tu jeszcze nie dotarliśmy, że – gdzie jak gdzie, ale przecież w pobliżu dwóch tak dużych i ważnych miast, jak Akaba i Elat..? – graniczne przejście powinno wyglądać „światowo” (czyli solidnie i winno być godne powagi dwóch aż tak ważnych państw, gdy tymczasem po obu stronach stały jedynie niezbyt wielkie parterowe budyneczki i... to wszystko! Owszem, sama granica nie wyglądała „niepoważnie”, jako że były tam jednak wysokie płoty oraz pasy zaoranej ziemi, były „kamery, bajery, rowery, itd., itp.”, ale... te niewielkie strażnicze budki..?! Ot, jakoś to jednak z naszymi dotychczasowymi wyobrażeniami nie współgrało. Spodziewaliśmy się naprawdę czegoś więcej, zdecydowanie...
Jedna rzecz natomiast była w tym miejscu bardzo znamienna. Otóż, przechodząca przez tamtejszą pustynię jordańsko-izraelska granica (wytyczona w tym miejscu dokładnie na kierunku północ – południe) mogłaby być... zupełnie pozbawiona jakichkolwiek płotów i zasieków (to oczywiście żart, ale za chwileczkę dowiecie się w czym rzecz), a i tak każdy postronny obserwator absolutnie bez żadnego problemu od razu by się zorientował, jak ona w rzeczywistości przebiega.
Dlaczego? – zapytacie. Ano dlatego, że po stronie izraelskiej jest zieloniutko aż po sam horyzont, rosną tam bowiem dość gęste gaje oliwne (jeśli mnie wzrok nie mylił, to także i mandarynkowe i pomarańczowe), widać szerokie rzędy posadzonych tam drzewek cyprysowych, figowych, migdałowych i zapewne jeszcze wielu innych, są palmy daktylowe i jakichś innych gatunków, których ja niestety nie rozróżniałem, a wszystkie te soczysto zielone roślinne połacie rozciągały się od strony Elat aż do samej granicy, by dopiero tuż przy tych płotach gwałtownie się urywać – jak tym przysłowiowym nożem uciął.
Zatem cały wschodni skraj tych lasków i upraw ciągnął się idealnie wzdłuż granicznego płotu, toteż z oddali dokładny przebieg tej granicy widoczny był dosłownie jak na dłoni. A to oczywiście z tej przyczyny, że po stronie jordańskiej były już tylko i wyłącznie same piachy – jest tam wręcz okropnie szaro, buro i pusto aż po same rogatki Akaby. Od strony morza natomiast wygląda ta linia wręcz... wzorcowo, jako najdobitniejszy przykład różnic obu tych narodów w umiejętności gospodarowania (jak i gospodarzenia także, wiadomo), zaradności, no i przede wszystkim pracowitości.
Ot, po prostu, widząc to miejsce na własne oczy już nawet niczego komentować nie trzeba, bowiem te kontrasty są aż nader wyraźnie dostrzegalne. Tak więc, zgodnie z powyższym, rzeczywiście od wszelakich komentarzy się powstrzymuję. A wy..? Czy może macie coś jeszcze do dodania..? Jeśli nie, to czym prędzej „uciekajmy” już z tego Listopada z powrotem do Września 1987 roku, bo właśnie rozpoczynamy załadunek tego budowlanego żelastwa.
Nieco wcześniej wspomniałem już, iż były to buldożery, spychacze, drogowe walce, koparki i cały szereg jakichś pomniejszych urządzeń i maszyn budowlanych, na których widok zresztą nam wszystkim nieomal natychmiast szczęki aż do samej ziemi poopadały. Toż to rzeczywiście było istne żelastwo, zwyczajny (również i zardzewiały..!) złom – czy „to-to” w ogóle jeszcze mogło zostać uruchomione i na jakiejkolwiek budowie efektywnie popracować..?! Rety, ależ te nasze firmy w tamtych czasach musiały robić interesy, nie ma co! Czy im naprawdę jeszcze opłacało się to wszystko sprowadzać z powrotem do Polski..? W takim fatalnym stanie..?
No cóż, ale ładunek jest ładunkiem, więc trzeba go było na statek przyjąć, a potem... zamocować! O, i właśnie tu zasadzało się główne clou tej całej „imprezy” – zamocować..! Macie wy bowiem pojęcie, jakich ilości wszelkich materiałów sztauerskich potrzeba na właściwe i bezpieczne wykonanie tych prac..?! Wiecie ilu ściągaczy, stalowych lin, żabek, podkładek, łańcuchów, drewnianych kantówek, klocków, desek, klinów, itd., itp. wymaga tzw. „dobra praktyka morska”, ażeby tego rodzaju ładunek był – ot, tak po prostu – zamocowany solidnie..?! Tak, aby się przy pierwszym lepszym sztormie nie pourywał..?!
Już odpowiadam: czegoś takiego to się nawet policzyć dokładnie nie da, dopóki wszystkich tych maszyn już się odpowiednio nie poustawia w ładowni, żeby móc się do tego w ogóle zacząć „przymierzać”..! A przecież tych pojazdów i maszyn czekała na nas w Akabie około setka (!), natomiast w pobliskim Yarmouk... jeszcze dodatkowo kilkanaście czterdziestotonowych koparek! Powtarzam: CZTERDZIESTOTONOWYCH..! Jeżeli komuś z was nie przemawia to jednak wystarczająco do wyobraźni, to już usłużnie podpowiadam: to jest ciężar czołgu, najprawdopodobniej ten nasz poczciwy „Rudy” był lżejszy!
Ufff... I my to wszystko mamy zamocować, mając do dyspozycji co najwyżej połowę niezbędnych do wykonania tego zadania sztauerskich materiałów..?! Czy kogoś w tej Gdyni naprawdę zdrowo „pogięło”..?! Owszem, od lokalnego Załadowcy nasz Armator co nieco tych materiałów dokupił, ale to wciąż jeszcze nie było to! Zatem, ogólna ilość sprzętu mocującego była zdecydowanie niewystarczająca, co jednakże zupełnie nie przeszkodziło naszym gdyńskim „biurowcom” z Kompanii przysłać nam na statek odpowiedniej „zachęty” w postaci... telegramu o treści tzw. „wszystko mówiącej”: „Panie Kapitanie, proszę zrobić wszystko, co w waszej mocy. Pozdrowienia.” Podpisu oczywiście żadnego, jak zwykle...
No dobra, skoro tak, to nasz Stary od razu zaczął „robić wszystko co w jego mocy”, na te dwa dni przerywając nawet swoje popijanie (sic!) – no, przynajmniej w takiej ilości, aby być w stanie zajrzeć z pokładu poprzez zrębnice w dół ładowni, nie będąc zresztą w tym poświęceniu odosobnionym, jako że Chief uczynił dokładnie to samo! On również na ten czas się ładunkiem zainteresował, a i nawet... zagroził Bosmanowi oraz Cieśli, że po zakończeniu tych prac ON SAM OSOBIŚCIE stan tych zamocowań posprawdza! O..! Drżyjcie więc narody, bo Dowództwo zaczyna czuwać..!
Takoż więc Dowództwo „czuwało”, a my mocowaliśmy. My, czyli cały osobowy stan Pokładu, jeszcze dodatkowo wspierany przez dwóch Stewardów oraz trzech Motorzystów. Wszakże, skoro mobilizacja, to mobilizacja, i już! I to nic, że cała ta robota należała... do portowców (!), że to stevedorzy byli zobligowani do wykonania tych mocowań (bo za to dostawali zapłatę!), a nie załoga statku, bo skoro personel portowy tego właściwie zrobić nie potrafił, to cóż miał począć nasz biedny Armator..?
Ano, on oczywiście już niczego w tej sytuacji począć nie mógł ponad to, co już wcześniej zdecydował, doskonale wiedząc, że stevedorzy w Akabie i tak sobie z tym nie poradzą – czyli jazda chłopaki do roboty, bo Jordańczycy i tak tego „nie umią i się na tym nie rozumią”, a przecież zamocować ten sprzęt trzeba, i już! Natomiast, jeśli chodzi o jakiś ewentualny dodatkowy grosz za tę robotę, to... No cóż, podwójnie za to samo „płacić nie będziem”, a skoro portowcom za to i tak się „już z urzędu” forsa należy, to załoga niech już na nic nie liczy. Rzekli, powiedzieli, hough. Wykonać!
No dobra, no to mocujemy... Materiałów za mało, więc robimy „po łebkach”, bo inaczej się po prostu nie da! W tym miejscu na czymś oszczędziliśmy (na przykład dając mniej drewna na „sztajfy” lub o jedną stalówkę mniej), w tamtym miejscu również to samo (czyli jeden łańcuch zamiast wymaganych dwóch, a w dodatku jeszcze bez klinów pod kołami, bo ich po prostu na tę „drobnicę” nie ma w ogóle, trzeba je zachować na te przyszłe „koparki-czołgi”, bo ważniejsze), jeszcze gdzie indziej z kolei staramy się jakoś dwa pojazdy z sobą „pospinać”, żeby „robiły za jeden” (bo może będzie łatwiej i drewna się oszczędzi), tutaj czegoś mniej, tam czegoś mniej, itd.
O, i taką oto „partyzantką” wreszcie dobrnęliśmy do końca tej szalonej roboty (oby do końca szczęśliwego – zgodnie z przysłowiem – ale to się dopiero okaże wówczas, jak nas jakiś sztorm w Europie „popieści”), z której efektów rzecz jasna nikt z nas w pełni zadowolony nie był, a już zwłaszcza dlatego, że przecież w sumie i tak robiliśmy to za darmochę. Ot, ku chwale ojczyzny! A na zakończenie tego wątku dodam jeszcze, iż z naszego Dowództwa... oczywiście nikt później osobiście tego nie sprawdzał. Ale to podaję wam rzecz jasna jedynie jako tzw. „ciekawostkę przyrodniczą”...
Opuszczamy Akabę i kierujemy się do następnego porciku w tym kraju, do Yarmouk...
Ha, napisałem, że nie „do portu”, ale właśnie „do porciku”, z tym że... nawet i to określenie jest czymś zdecydowanie na wyrost. „Tenże cały” Yarmouk bowiem to zaledwie jedna mała kejka – w dodatku bardzo krótka i wąska, ale za to – na szczęście! – dysponująca swoim własnym dźwigiem samojezdnym, dzięki któremu załadunek tych superciężkich koparek w ogóle mógł być wykonalny.
Nasz statek żadnego ciężkiego bomu o udźwigu ponad 40 ton nie posiadał, a w samej Akabie możliwości obsługi takiego ładunku również nie było, więc właśnie to było powodem, że nas do tej kei (wojskowej, więc dlatego lepiej wyposażonej) w ogóle przeholowano.
Zatem, zaglądamy tam...
louis