Odcinek piąty i (wreszcie!) ostatni…
No dobra, ale teraz już na poważnie. Żarty na bok, bo zbliża się moment, w którym już nikomu z nas do śmiechu nie było. Nie zapominajmy bowiem o tym, co my w ogóle w tej chwili wieziemy! No przecież w naszych ładowniach mamy cały szereg różnorakiego sprzętu budowlanego, w tym parę rodzajów takiej maszynerii, której całkowita jednostkowa waga wynosi około 40 ton! A to wszystko niestety nie jest zamocowane z tzw. „dobrą praktyką morską”, jako że brak odpowiedniej ilości materiałów sztauerskich wykonanie tych prac w wystarczająco bezpieczny sposób nam po prostu uniemożliwił.
Owszem, dołożyliśmy wszelkich starań, ażeby zamocowanie było w tej sytuacji jak najsolidniejsze, wykonaliśmy wszystko, co tylko było w naszej mocy, ale i tak ten dreszczyk emocji nieustannie nam w drodze towarzyszył, jako że tych braków byliśmy w pełni świadomi. W napięciu więc oczekiwaliśmy każdej kolejnej prognozy pogody, oczywiście w nadziei, że żaden większy sztorm tym razem nas jednak nie złapie, ale niestety, akurat wtedy los przychylny dla nas okazać się nie chciał. Tak więc bez strat „prześlizgnąć się” przez wzburzone wody Morza Północnego po prostu nam się nie powiodło.
A byliśmy już tak blisko..! Po wyjściu z Yarmouk aż do Kanału Suezkiego nic nam grozić nie mogło, bowiem Morze Czerwone naprawdę bardzo rzadko bywa wzburzone, a już tym bardziej w swojej północnej części, gdzie zawsze pogoda jest wprost wyborna. Spokojne przejście Suezkiego Kanału jest oczywistością, ale Morze Śródziemne z kolei jesienną porą wcale spokojne już być nie musi. Toteż co nieco nam u wybrzeży libijskich powiało, ale na szczęście tylko „w nos”, zatem na burty statek się nie kołysał, a poza tym, tuż przed Maltą zrobiło się wręcz super pogodnie – bezwietrznie i słonecznie jak latem.
I tak mieliśmy aż do samego Dover – zachodnia część Śródziemnego była jak jeziorko, podobnie było na Atlantyku wzdłuż wybrzeży Portugalii, spokojniutko było nawet na Biskaju i w całym Kanale La Manche, a zawiewać nam prosto „w mordę” zaczęło dopiero w okolicach Rotterdamu, już na Morzu Północnym. Do Kilońskiego Kanału pozostała nam już więc niecała doba jazdy – zatem „już byliśmy w ogródku, już witaliśmy się z gąską”, gdy tymczasem w okolicach wyspy Texel wiejący dotychczas wiatr północno-zachodni raptownie „wykręcił” na zachodni, czyli po naszym zwrocie w kierunku Niemiec od razu dostaliśmy wysoką falę wprost w naszą rufę. No i się zaczęło...
Statek bujał się teraz już nie tylko w osi „dziób-rufa” (tak przy okazji, małe wyjaśnienie – to określenie jest dla laików, dla lepszego zrozumienia tematu, niech więc czytający te słowa marynarze na mnie się za to nie oburzają, bo to celowe), ale i także na boki, co oczywiście natychmiast napędziło nam stracha, że te nasze koparki w ładowniach mogą się przez to pourywać! A to by dopiero było – 40 szalejących z boku na bok po międzypokładzie ton żelastwa! A jeśli urwie się ich kilka naraz, to co wtedy..?! No przecież mogłoby to spowodować bardzo poważną awarię statku, z zagrożeniem zatonięciem włącznie! Ufff...
Z rosnącym napięciem odliczaliśmy więc dzielące nas jeszcze od bezpieczniejszych wód mile, z każdą godzinką zwiększając nasze nadzieje na pomyślne przebycie tego wzburzonego rejonu, ale... no cóż, jednak się nie udało! Nadszedł bowiem taki moment, w którym kiwający się na burty statek na którejś z wyższych fal wpadł nagle w rezonans i... stało się!
Nastąpiło kilka kolejnych dużo głębszych przechyłów niż dotychczas, z których każdy następny był od poprzedniego coraz to większy, a my po chwili usłyszeliśmy dobiegający z naszej Trzeciej ładowni potworny rumor – zgrzyty, walenia, huki, jakieś głośne dźwięki tarcia – takiego metalu o metal... A zaraz potem statek położył się na lewą burtę i... już z tego przechyłu nie wstał..! Tak więc jakiś ładunek nam się urwał i na lewą burtę przesunął, tylko... jaki, gdzie i ile się tego w ogóle oberwało..?! Coś na pewno stało się w ładowni Trzeciej, ale czy gdzie indziej również..? O rety, a statek dalej się buja..!
Ufff, moi drodzy, ależ wtedy dostaliśmy pierdziela..! Po wyjściu z tego cholernego rezonansu nasz przechył stały osiągnął wartość... około 15 stopni (być może dla laików niezbyt wiele to mówi, ale marynarze wiedzą, że to już jest bardzo poważne zagrożenie wywrotką – koszmar!), a tymczasem przychodzące z zachodu fale wciąż w naszą rufę uderzają! Co więc będzie, jeśli nam jeszcze „dołożą”..?! Bo przecież to jeszcze nie koniec, sztorm nadal trwa!
Moi drodzy, napisałem o stałym, już około piętnastostopniowym przechyle, ale to wcale nie znaczy, iż statek już przestał się kołysać! O nie, ten tzw. „przechył stały”, to jedynie umowne określenie aktualnej kondycji statecznościowej statku, nie zaś – jak by się to mogło laikom wydawać – rzeczywisty obraz tej sytuacji. Absolutnie nie, bowiem oznacza to taki stan, że gdyby wszystkie czynniki zewnętrzne – które na zachowanie się statku wpływają – nagle ustały (czyli, gdyby ten sztorm całkowicie wygasł, wiatr by zupełnie zanikł, a morze stało się jak jeziorko, bez żadnej falki), to statek właśnie w owym „przechyle stałym” by się ustabilizował. A zatem jego aktualny „stan zerowy” byłby akurat tym 15-stopniowym przechyłem! Właśnie tak statek by w bezruchu stanął – ogromnie na burtę przechylony!
No tak, tyle teoria, tylko że... ten sztorm wcale jeszcze nie wygasł, a i wiatr ani myślał zanikać. Wciąż silnie wiało, a przychodzące od rufy fale nadal nami bujały, z tą jedynie różnicą, że teraz zakres naszych przechyłów mieścił się w przedziale od około 10 aż do około 25 stopni!!! Oczywiście już tylko na lewą burtę, bowiem o przejściu przez „zero” i przechyleniu się na prawo, już nawet mowy nie było.
Lecz akurat to oczywiście w tej sytuacji było już korzystne, bo tego by jeszcze brakowało, aby statek z kolei przewalił się na burtę prawą, ponieważ w takim razie cały ten ładunek, który się już pourywał i na lewą stronę ładowni przesunął, teraz z kolei by „uciekł” na prawo, co mogłoby spowodować... totalną katastrofę. Krótko mówiąc, statek po prostu by się wywrócił i najprawdopodobniej w krótkim czasie zatonął..! A tak to przynajmniej było w miarę stabilnie – owszem, wciąż niezwykle groźnie, ale jednak stabilnie, jako że to, co się urwać miało, już się pourywało, przesunęło i o lewą burtę od wewnątrz ładowni oparło, więc jeśli – ODPUKAĆ! – już nic więcej się w ładowniach jeszcze dodatkowo nie urwie, to już będziemy mogli mówić o szczęściu. O wielkim szczęściu!
I akurat to było prawdą, tylko że... czy ktokolwiek z czytających te słowa zdaje sobie w ogóle sprawę z tego, co na morzu tak de facto znaczy około 25-stopniowy przechył statku?! Czy ktokolwiek z was jest sobie w ogóle w stanie wyobrazić jak to naprawdę wygląda „od wewnątrz”, czyli w oczach marynarzy, którzy mieli tego pecha, ażeby w takiej właśnie sytuacji na takiej zagrożonej jednostce się znaleźć..?! Ot, powiem krótko – kiedy statek kładzie się na którąś z burt aż na 20 stopni, to znajdujący się na nim ludzie mają takie wrażenie, jakby statek... zupełnie się na tę burtę położył..! Serio, odczuwa się to niemalże dokładnie tak samo, jak gdyby ów przechył był 90-stopniowy – czyli pełny, dokładnie płasko na burtę!
Ufff, uwierzcie mi – to naprawdę jest bardzo silnym przeżyciem, pełnym emocji i... strachu. A już zwłaszcza wtedy, gdy sztorm trwa nadal, a statek JUŻ doznał stałego głębokiego przechyłu..! A jeszcze na dokładkę ma się pełną świadomość tego, że to przecież wcale nie musi być końcem tych kłopotów, gdyż w ładowniach wciąż jeszcze... nie wszystko się pourywało, a panujące wokół pogodowe warunki nadal to zagrożenie zwiększają! Mówiąc wprost – tam wciąż jeszcze „bomba tyka”..!
Jak zatem sami widzicie, nasza ówczesna sytuacja wcale do komfortowych nie należała, zagrożenie wywrotką statku było naprawdę bardzo realne (tak, to nie żarty – nawet wywrotką!) gdyby coś jeszcze na dokładkę nam się w jakiejś innej ładowni urwało (jakiś drogowy walec na przykład, który by całą resztę swoich „sąsiadów” za sobą „pociągnął”), ale przyznać muszę, że mimo tego wszystkiego na naszym statku ani nawet przez krótki moment nie doszło do jakiejkolwiek paniki.
Owszem, duży strach nam wtedy niestety towarzyszył (no cóż, trudno zresztą by się spodziewać, aby było inaczej), jednakże nikt z założonymi rękoma nie stał i bezczynnie nad naszym losem się nie użalał. O nie, przeciwnie – kiedy tylko zaistniała wreszcie możliwość wybrania się do tej ładowni, gdzie spodziewaliśmy się największych zniszczeń, to prawie cała załoga natychmiast się w niej zameldowała. Trzeba było bowiem jak najszybciej na nowo te „tańczące” po międzypokładzie pojazdy zamocować. A stało się to możliwe oczywiście dopiero wtedy, gdy znaleźliśmy się już dość blisko brzegu którejś z Wysp Fryzyjskich (już nie pamiętam która to była), dokąd nasz Stary natychmiast po doznaniu przez nas stałego przechyłu zaczął uciekać, bardzo sprawnie wykorzystując fakt, że statek w wyniku tej awarii jeszcze swej sterowności nie utracił. Zaraz potem rzecz jasna wyrównano ten przechył odpowiednimi balastami, co umożliwiło wreszcie załodze bezpieczne wejście do tej nieszczęsnej ładowni.
Ufff, ależ tam było pobojowisko..! Było tam dokładnie tak, jak to sobie wyobrażaliśmy – że to właśnie jedna z tych potężnych koparek urwała się jako pierwsza, a potem... to już był typowy efekt domina. Popękały mocujące ją stalówki, drewniane „sztajfy” oczywiście od razu odskoczyły na boki jak zapałeczki, koparka się ze swojego miejsca ruszyła, uderzyła w całą „pajęczynkę” mocowań sąsiednich walców, to wszystko oczywiście rozrywając w strzępy, te walce z kolei również po drodze o coś tam jeszcze pozahaczały i... tak oto to całe „żelazne towarzystwo” razem wylądowało na wręgach lewej burty.
I był to właśnie ten moment, kiedy doznaliśmy tego stałego głębokiego przechyłu, jako że cały ciężar tej maszynerii na stałe oparł się o burtę, a maszyneria ta... na szczęście (!!!) w całym tym pobojowisku tak skutecznie się z sobą nawzajem pozaplątywała i w rozmaitych miejscach zaklinowała, że już potem w przeciwnym kierunku z powrotem „odjechać” na prawo nie mogła. Stała się więc jedną wielką kupą złomu, z której żadnych poszczególnych części od siebie porozdzielać nie byliśmy w stanie i... bardzo dobrze!
Tak, akurat to było wręcz wyśmienitą okolicznością, bo mogliśmy wtedy to wszystko jako jedną całość mocno linami i łańcuchami „połapać”, mocno do burty poprzywiązywać i... koniec roboty! Na szczęście cała nasza akcja „ratowania złomu” zakończyła się na zaledwie tym jednym jedynym międzypokładzie Trzeciej ładowni, bowiem nasza kontrola całego statku wykazała, iż ładunek urwał się tylko tam – nigdzie indziej! We wszystkich pozostałych ładowniach dosłownie nic się nie stało – ot, co najwyżej w kilkunastu miejscach podociągaliśmy mocniej ściągacze i łańcuchy, bo się co nieco podczas kiwania poluzowały – toteż nie pozostawało nam już nic innego, jak tylko... szczerze dziękować Niebiosom, że tylko na tym to wszystko się zakończyło.
Ot, tzw. „szczęścia w nieszczęściu” mieliśmy więc wprost co nie miara! Owszem, po dokładniejszych oględzinach naszej lewej burty, kiedy już następnego dnia szczęśliwie zacumowaliśmy w Hamburgu, odkryliśmy na niej kilka dość sporych „wybrzuszeń”, spowodowanych oczywiście naporem tego opartego o nią ciężaru, ale te deformacje stalowych płyt poszycia kadłuba okazały się jednak niezbyt groźne, bowiem na ani jednej z nich nie doszukaliśmy się żadnej, nawet najdrobniejszej szczeliny czy pęknięcia, więc późniejsze naprawy dotyczyły już tylko wyprostowania kilku pogiętych wręg wewnątrz ładowni i to już absolutnie wszystko. Powtórzę zatem jeszcze raz: tylko dobremu losowi dziękować!
No, i to by było na tyle, jeśli chodzi o tę - na szczęście pomyślnie dla nas zakończoną - przygodę z Września roku 1987...
louis