Geoblog.pl    louis    Podróże    Jordania - Akaba, Yarmouk    Jordania - Akaba, Yarmouk-4
Zwiń mapę
2018
20
gru

Jordania - Akaba, Yarmouk-4

 
Jordania
Jordania, Yarmouk
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 16 km
 
YARMOUK - Jordania - Wrzesień 1987

Powoli do tego nabrzeża się zbliżamy, szykujemy liny do cumowania, w międzyczasie rozglądamy się ciekawie po okolicy, a na widok stojących tam na brzegu tych koparek... ponownie szczęki nam wszystkim aż do samej ziemi opadają. Że to sam złom niby..? Ależ! To zdecydowanie za mało powiedziane – to była jakaś „jedna wielka ruina”, a nie sprzęt budowlany! Co tymi koparami można by jeszcze chcieć wykopywać – już chyba tylko groby, a i nawet to zapewne z niemałym trudem! Tfu..!!!
Póki co jednakże przynajmniej jedna rzecz nam w tym porciku przyfarciła. Otóż, zacumowaliśmy tam późnym popołudniem, natomiast rozpoczęcie załadunku tych „cudeniek” zaplanowano dopiero na godzinę 8 następnego dnia. Tak więc trafiła nam się chociaż ta jedna wolna noc na zbieranie sił przed naszą następną „mocowniczą batalią”, a i nawet czasu na jakiś wieczorny spacerek nam wystarczy, bo przecież do brzegu dosłownie dwa kroki, zaś cały ten teren – pomimo, że wojskowy – w ogóle nie był ogrodzony, żadnym płotem, murem, ani nawet zwyczajną metalową siatką.
Zatem, tym razem okolica stała przed nami otworem, nie było w pobliżu żadnych bram, ani umundurowanych strażników – nic, jedynie biegnąca przy piaszczystej skarpie droga, trochę jakichś rachitycznych zarośli oraz wąziutka kamienista plaża. I co ciekawe, cały ten teren nie był absolutnie niczym zaśmiecony – nie było widać nie tylko jakichś butelek, puszek czy innych „poważniejszych” odpadków, ale i nawet zwykłego papierka. Ot, co wojsko, to jednak wojsko.
Toteż niewiele się namyślając... jazda na ląd..! Na wieczorną przechadzkę po skraju Saudyjskiej Pustyni. Szybko wykorzystać to dobrodziejstwo, którym los nas tam obdarzył , bo jeszcze gotów się rozmyślić i zesłać na nas jakąś plagę z pobliskiego Egiptu, na przykład silny wiatr od pustyni, który nam „w try miga” oczy zasypie, skutecznie nas do dalszego spaceru zniechęcając. Tak więc gnamy „w świat”, póki jeszcze zmrok na dobre nie zapadł, póki jeszcze swoje własne nogi widzimy.
O właśnie – i tu wreszcie dotarłem do sedna, moi drodzy. Napisałem: „póki jeszcze swoje własne nogi widzimy”, nie dodając jednakże... „jak i również to, co się pod tymi nogami pęta”..! Tak, bo akurat to dopowiedzieć by warto, jako że w pobliżu tych zarośli natrafiliśmy nagle na... kilka skorpionów! O rany, a my zaledwie w samych klapkach i w sandałkach! No pewnie, bo przecież taki miły tropikalny spacerek... Kto by tam więc jakieś wysokie buciory na siebie zakładał..! Ależ! Takie doświadczone obieżyświaty..?! Nieustraszeni marynarze z Lechistanu..?!
Łoooj rety! Czy pamiętacie może z lekcji Historii, czym był i kiedy miał miejsce tzw. „Odwrót Wielkiej Armii”? Ha, jeśli tak, to jakieś wyobrażenie już o tym macie, więc ja usłużnie wam jeszcze do tego dopowiadam, iż ucieczka napoleońskich Francuzów spod Moskwy, to... zaledwie „mały pikuś” w porównaniu do naszej ówczesnej gonitwy z tych zarośli z powrotem na statek..!!!
Tyle że, jeśli ktoś z was sądzi, że myśmy wtedy uciekali, to jest w ogromnym błędzie! O nie, bo myśmy wówczas po prostu... „spierd***li” tak, aż się kurzyło – na zabój i na złamanie karku! A wiecie jaki przy tej okazji był hałas..?! Wprost prze-o-gro-mny! Tylko że wcale nie z powodu jakichś naszych krzyków, co zapewne natychmiast podejrzewaliście, ale z przyczyny zupełnie innej – mianowicie, to było... głośne „kłapanie” tych naszych pierd*lonych plastikowych „motylków”, „japonek” i wieczornych laczków, które wtedy na swoje szlachetne stópki (i oczywiście gołe, bo jakżeby inaczej?!) na ten spacerek wszyscy, jak jeden mąż, pozakładaliśmy..! Ufff...
No to mamy za swoje, bowiem teraz – również zgodnie „jak jeden mąż” – spieprzamy z zagrożonego skorpionami rejonu, po drodze... „kłapiąc” tymi swoimi plastikowymi papuciami wręcz na potęgę, tak donośnie bowiem „terkotały” ich podeszwy przy każdym obijaniu się spod spodu o nasze pięty..! O rany, ależ to był „koncert” – dyć chyba nawet dzwony na trwogę brzmią ciszej..! Wręcz nie do wyobrażenia! Chociaż nie, można jednak ten dźwięk jakoś sobie wyobrazić – ot, czy może wiecie, jak terkoczą kołatki zbiorowej nagonki podczas leśnego polowania, kiedy idący tyralierą naganiacze wystraszają ich stukotem zwierzynę wprost pod lufy myśliwych..?
O, to było mniej więcej właśnie coś takiego! Cała seria dźwięków głośnego kołatania, z tą jedynie różnicą, iż brzmiały one jednak raczej... bardziej „po plastikowemu”, aniżeli „po drewnianemu lub metalowemu”. Bo rozlegały się wtedy takie donośne „puf, puf”, „plum, plum”, „klask, klask” czy „pstyk, pstyk”, nie zaś te najrozmaitsze „stuki-puki” naganiaczy. Jednakże... cała reszta była już taka sama, a jakże..! Była bowiem i tyraliera (no bo wialiśmy równiusieńko, wszak już pisałem, że „jak jeden mąż”!), i przepłoszona zwierzyna (czyli my), i... naganiacze, tyle że ci ostatni (skorpionki, znaczy się) zapewne zupełnie nieświadomi popłochu, jaki pośród nas swą obecnością w pobliżu tych zarośli poczynili.
Ech, głupole głupole... Banda najpospolitszych w świecie idiotów – któż bowiem w tropikalnym kraju wybiera się o zmroku na pustynne pustkowie... na bosaka?! Tak, tak właściwie, to na bosaka, bo przecież tych cieniutkich „japoneczek” nie można w ogóle liczyć jako ochrony stóp, bowiem już przy pierwszej lepszej piaszczystej zaspie od razu, co najmniej na grubość swoich podeszew, w piachu się zagłębiały. Tak więc wyszliśmy wtedy na kompletnych durniów, choć jednocześnie... jednak całkiem nieźle „w swym odwrocie” zorganizowanych – vide; ta nasza „marynarska” tyraliera – regularna i bardzo szybka, ot co!
Wobec powyższego, oczywiście baliśmy się, że w trakcie jutrzejszego załadunku mogą nam przy tej okazji „zaokrętować” te wredne jadowite pajęczaki poukrywane w jakichś zakamarkach tych wielkich koparek, miały bowiem one zapewne wystarczającą ilość czasu, aby się w ich przepastnych wnętrzach gdzieś poukrywać, dlatego też podczas ich mocowania byliśmy już niezwykle ostrożni, nieustannie całą okolicę tych maszyn obserwując, czy aby jakiś skorpion spod nich nie wyłazi.
Z tego samego powodu nie zaglądaliśmy również i do kabin operatorów, do ich drzwiczek nawet się nie zbliżając, ani nawet nie dotykając zbyt często ich wielkich gąsienic – w obawie, że w ciasnych szparkach pomiędzy ich kolejnymi elementami mogą się te robale przyczaić, bo przecież za jakąś ewentualną dla nich kryjówkę akurat te miejsca nadawały się wręcz idealnie.
Brrr, aleśmy sobie emocje zafundowali, no nie? Uprzedzę jednak fakty i już teraz wam oznajmię, że – na szczęście – ani jeden skorpionik nam się przez cały czas transportu tych maszyn, aż do samej Gdyni, w ogóle nie pokazał, najprawdopodobniej więc wcale ich tam nie było, ale podejmowanych wówczas przez nas środków ostrożności podczas mocowania my i tak nie uważaliśmy za jakąkolwiek przesadę. Owszem, być może te nasze lęki były zupełnie zbyteczne, jednak nasze przezorne zachowanie było z kolei z całą pewnością uzasadnione, bowiem... strzeżonego i Pan Bóg strzeże, czyż nie..?
A teraz... Kopary już załadowane? Tak. A czy już zamocowane? Ano nie, mocowanie dopiero w toku, bowiem jest tej roboty nadal wielki „huk”, jednakże... my i tak rzucamy już nasze cumy i odbijamy od tej niegościnnej kei w Yarmouk, od razu obierając kurs południowy, kierując się ku wyjściu z Zatoki Akaba, czyli do Cieśniny Tiran, oddzielającej Arabię Saudyjską od egipskiego Półwyspu Synaj...
Co natomiast było w międzyczasie, zanim tam jeszcze nie dopłynęliśmy..? Ha, no przecież to aż nazbyt oczywiste – rzecz jasna było dalsze mocowanie tych „potworów”, aż do całkowitego wyczerpania wszystkich naszych materiałów sztauerskich, którymi wówczas dysponowaliśmy. Aż do „najostatniejszej” deski, do „najostatniejszej” żabki, jak i do „najostatniejszego” kawałka stalowej liny. Ba, zużyliśmy w tymże celu nawet i nasze absolutnie ostatnie resztki tzw. „herkulesów” (to niezbyt grube liny konopne, ale z metalowym rdzeniem w środku), toteż w efekcie powstały w naszych ładowniach takie „pajęczynki” tych wszystkich lin, stalówek i łańcuchów, że późniejsze przeciskanie się poprzez cały ten gąszcz przypominał niemalże wyprawę w tropikalną dżunglę, tyle bowiem było tam czołgania, pełzania i - na przemian - wspinania się i schodzenia w dół, jak po zwisających z drzew lianach.
Niezły tor przeszkód zatem, z tym że mnie osobiście on już nie dotyczył, on już żadnym postrachem dla mnie nie był, jako że codzienną kontrolą tych mocowań zajmowali się już tylko Marynarze, z Bosmanem i z Cieślą na czele, a i nawet w samej końcówce tego mocowania, już po wyjściu z Yarmouk, też udziału już nie brałem, będąc przecież w pierwszej kolejności zobligowanym do pełnienia moich morskich wacht na Mostku, nie zaś do dalszego szwendania się po ładowniach.
I całe szczęście, moi drodzy, w przeciwnym razie bowiem nie miałbym tak wspaniałej okazji (i mojej jedynej w całym życiu!) zobaczenia na własne oczy słynnego optycznego zjawiska tego rejonu świata – czyli pustynnej fatamorgany! Z tym że jeśli ktoś z was sądzi, iż chodzi tu o jakiś znany z filmów miraż unoszącej się ponad horyzontem zielonej oazy z palmami (czyli, że właśnie taką a nie inną widziałem i teraz się tym bezczelnie chwalę), to już na samym wstępie tego wątku was z tego ogromnego błędu wyprowadzam. O nie, tak bajkowo to nie wyglądało, absolutnie nie.
Musicie bowiem wiedzieć, że te słynne, niezwykle zresztą usilnie propagowane w TV i w kinie, obrazy tej najbardziej „dyżurnej” w tym względzie oazy z soczysto zielonymi palmami, które zazwyczaj w filmach lub w bajeczkach dla dzieci ukazują się strudzonym pustynnym wędrowcom, to najzwyklejszy w świecie „pic na wodę, fotomontaż” (że się tak przysłowiowo wyrażę), albowiem w rzeczywistości te złudne obrazy są z reguły zwykłymi rozmytymi zarysami „czegoś tam” (bo nie tylko oazy, ale i normalnej asfaltowej drogi czy nawet... statku na morzu – tak!!!), ale prawie nigdy nie są one aż tak wyraźne, aby można było rozpoznać, co na nich w ogóle widać! Bo życie, to po prostu nie bajka, i tyle.
Jednakże... Ano właśnie, moi drodzy. To powyższe wyjaśnienie – mimo, że prawdziwe, zapewniam – wcale nie oznacza tego, że taki dziwaczny miraż nad pustynią jest zawsze i zupełnie zamazany, o nie! Często bowiem zdarza się i tak, że wywołany zjawiskiem fatamorgany obraz jest nawet dość „czytelny”, na którym rzeczywiście można jednak coś całkiem dobrze rozpoznać (domy, drzewa – no i ten statek, serio!), ale niestety, aż tak korzystne ku temu warunki trwają tak krótko, iż raczej powinno się przy takich okazjach mawiać, że... „było to dawno i nieprawda”.
A tak, bo żeby coś takiego móc zobaczyć akurat w tym krótkim momencie największej wyrazistości, to trzeba naprawdę mieć szczęście. Nie tylko bowiem taki obraz musi się w ogóle w pobliżu horyzontu pojawić (jeżeli jest on pod nim, to jest to tzw. „miraż dolny”, jeśli nad nim, to „miraż górny”), ale jeszcze dodatkowo, wówczas musi być przede wszystkim spełniony warunek najważniejszy – trzeba patrzeć akurat w tym kierunku, gdzie on się pojawił, żeby w ogóle go zauważyć!
Bo... on sobie po prostu mignie i zniknie, natomiast ktoś w oddali nawet nie będzie świadomy tego, że takie zjawisko w potencjalnym zasięgu jego wzroku akurat nastąpiło, więc najnormalniej w świecie je przegapi. Albowiem... „praw Fizyki pan nie zmienisz i nie bądź pan głąb”, ot co.
Ale, moi drodzy, akurat ja takie szczęście wtedy miałem – i proszę mi wierzyć, mówię o tym całkiem serio! Kiedy byliśmy już niedaleko Cieśniny Tiran – a było to tuż przed godziną dwunastą w południe, więc pustynne piaski zarówno na Synaju, jak i w saudyjskiej prowincji Hejaz były już mocno nagrzane – zauważyłem nagle na wschodzie (czyli w Arabii Saudyjskiej) na wysokości około pięciu stopni ponad horyzontem najpierw jakieś niewyraźne, zamazane cienie, które po chwili zaczęły się powolutku przemieniać w... kształty kilku jadących jedna za drugą ciężarówek..!
Uh, ależ wtedy dostałem nagłego „kopa na zapęd”, wprost nie do opisania..! Dosłownie w ułamku sekundy porwałem w ręce lornetkę, jak jakiś gepard błyskawicznie wypadłem na lewe skrzydło Mostka (i całe szczęście, że się w porę zatrzymałem, bo bym chyba z tego wrażenia z rozpędu za burtę wyleciał..!) i przyciskając tę lornetkę kurczowo do oczu zacząłem ten obraz łapczywie wzrokiem wręcz pożerać! Chwilkę później to samo uczynił jadący ze mną na wachcie Marynarz, który również z lornetką w dłoniach tuż obok mnie to zjawisko obserwował, więc... moi kochani, o żadnym moim ewentualnym przywidzeniu nawet mowy być nie może..! Ponad horyzontem z całą pewnością widać było jadący konwój ciężarówek! Obraz ten nieustannie drżał i leciusieńko się z boku na bok przesuwał.
Zatem na pewno mieliśmy do czynienia z fatamorganą, ani chybi! To z całą pewnością pomyłką nie było, bo przecież na zupełnie bezchmurnym niebie ponad saudyjskim horyzontem jednocześnie nie było widać zupełnie niczego innego, poza tym właśnie obrazem - żadnych wzgórz z biegnącą wyżej od pustyni szosą tam na sto procent nie było, zatem..?
Ależ oczywiście – tzw. „miraż górny” jak się patrzy, wręcz wzorcowy! Z drżącymi w rękach lornetkami oglądaliśmy więc to optyczne cudeńko, podekscytowanymi głosami je wciąż pomiędzy sobą komentując, zamiast... natychmiast narobić na cały statek rabanu, żeby inni też mieli okazję to samo co my zobaczyć! Ale nie, w tym momencie zupełnie nasze głowy potraciliśmy, z wielką ciekawością ten rzadki spektakl podziwiając, a kiedy wreszcie zorientowaliśmy się, że warto by jednak było szybko po ludziach z Mostka podzwonić, no chociażby jedynie do Maszynowni, jeśli czasu by na więcej nie wystarczyło, to... obraz ciężarówek zaczął się raptownie rozmazywać, by już po chwili całkowicie w powietrzu się rozproszyć.
No i już „było po ptokach”... Po obrazie na niebie nie pozostało już ani śladu, a my po prostu nikogo o tym zawiadomić nie zdążyliśmy. Z tym że... a może to nawet i lepiej, bowiem czas trwania tego zjawiska był jednak bardzo krótki – wprawdzie dokładnie na to uwagi nie zwracałem, ale z całą pewnością był krótszy od pięciu minut (być może były to zaledwie ze dwie-trzy minuty) – toteż, gdybyśmy zajęli się wtedy obdzwanianiem ludzi, zamiast jego obserwowaniem, to najprawdopodobniej zobaczylibyśmy jedynie „jedną wielką figę”, a nie przecudowny obraz prawdziwej fatamorgany! (Ale, czy to czasem nie oksymoron – „prawdziwa fatamorgana”..? Ot, sam już nie wiem...) A tak, to przynajmniej nasyciłem tym widokiem oczy do woli, czym teraz – moi mili – z prawdziwą dumą wam się chwalę. O!
A tak przy okazji – czy wiecie, skąd się w ogóle wzięła nazwa fatamorgana..? No przecież każdy z nas, już od najmłodszych lat zresztą, wiele się o tym zjawisku dowiadywał - czy to z filmów, czy to z bajek, czy to z książek, czy to jeszcze skądś indziej – niezwykle często tego określenia używając (ot, „fatamorgana tam, tu, czy siam”, wręcz niezliczoną ilość razy...), gdy tymczasem pochodzenia tego wyrazu zapewne nie zna prawie nikt, mam rację..? Co, może się tej nieznajomości wyprzecie..?
Ha, no pewnie, że nikt z was tego by się nie wyparł, więc ja – mając tej waszej niewiedzy pełną świadomość – już usłużnie wam rozwiązanie tegoż palącego dylematu podsuwam. Otóż, nazwa fatamorgana pochodzi od imienia dobrej wróżki z Mitologii ludu Celtów (czyli z ziem obecnej Wielkiej Brytanii), którą nazywano Morgana O’Fata (niektóre źródła podają jednak częściej imię Morgana Le Fay lub La Faye), a która to wróżka posiadała zdolność wywoływania przed oczyma innych ludzi nieistniejących realnie obrazów – no oczywiście, bo przecież w przeciwnym razie zdarzających się w Przyrodzie miraży właśnie jej imieniem by nie ochrzczono, czyż nie?
Jednakże każdy uważnie powyższe słowa czytający zapewne natychmiast zauważył, iż... „gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie lubelskie buraki”, prawda..? No bo, co w sumie ma wspólnego rejon afrykańskich i bliskowschodnich pustyń – skąd przecież ta nazwa fatamorgana do nas w ogóle dotarła, więc w naszej świadomości wciąż kojarzona jest jednak z czymś... arabskim – z mitologiami Zachodniej Europy, gdzie z kolei ta nazwa naprawdę powstała..?! No cóż, akurat na to odpowiedzieć wam już nie potrafię – toteż jedyne, co mi w tej sytuacji pozostaje, to odesłać was do jakiejś encyklopedii lub podręcznika europejskich mitologii, gdzie wszystko na ten temat możecie sobie doczytać.
To tyle na temat tego wspaniałego zjawiska, które udało mi się w końcu szczęśliwie w moim życiu „zaliczyć” (tylko ten jeden jedyny raz wprawdzie, ale... jednak JEST), z tym że na zakończenie tego wątku pragnąłbym jeszcze dopisać tu pewną krótką dygresyjkę, z założenia mającą być taką niby... „żarciko-ciekawostką”, lub też takim „ciekawostko-żartem”. Pozwolicie..?
Otóż, rzecz dotyczyć będzie właśnie tego powyższego mirażu w postaci – jak akurat pech chciał – tych ciężarówek. Owszem, bardzo cieszy mnie fakt, że w ogóle miałem w swoim życiu tę super okazję coś tak spektakularnego jak pustynna fatamorgana na własne oczy zobaczyć, jednakże... obserwowane wówczas przez nas pojawiające się na tymże mirażu obiekty cieszyły mnie już zdecydowanie mniej.
A to oczywiście z tej przyczyny, iż akurat ten motyw – ufff, czyli te nieszczęsne ciężarówki – niestety nieodparcie kojarzy się nam, Polakom, z inną słynną ciężarówką, która w naszej kinematografii zdążyła już dorobić się niezwykle znamiennej nazwy – mianowicie... tzw. „mirażu Hoffmana” lub „fatamorgany Hoffmana”! Wy natomiast doskonale wiecie dlaczego, nieprawdaż..?
Pozwólcie jednak, że tym młodszym czytelnikom to przypomnę. Otóż, w reżyserowanym przez pana Hoffmana (skądinąd bardzo dobrego reżysera, więc akurat jego się tu nie czepiam!) filmie pod tytułem: „Pan Wołodyjowski”, jest taka scena, z której błąd przeszedł już do klasyki historii kina – nie tylko polskiego zresztą, ale i nawet światowego.
Są tam bowiem kadry – i to trwające aż ponad pół minuty (!) – ukazujące zmasowany atak Turków na mury Kamieńca Podolskiego, pamiętacie to..? Rzecz dzieje się oczywiście w połowie wieku XVII-go, widać wyraźnie jak wielotysięczna „biała turecka ćma” naciera na podolski zamek, pan Ketling pali do nich z dużej armaty, gdy tymczasem za ich plecami nieco w oddali... jedzie sobie (doskonale zresztą widoczna, wręcz jak na dłoni!) jakaś ukraińska ciężarówka (film kręcono na Ukrainie) marki Kamaz, wzdłuż również wcale nieźle widocznej szosy, w dodatku jeszcze... okraszonej biegnącymi przy niej telefonicznymi drutami..! Trzeba przyznać, że widok ten jest, nawet i co nieco… upiorny, czyż nie..?
Do czego jednakże zmierzam? – zapytacie. Otóż, biorąc pod uwagę ów filmowy motyw ciężarówki w powiązaniu z tym żartobliwym określeniem... „fatamorgany Hoffmana”, a potem przyrównanie go z tym moim osobistym doświadczeniem ze zjawiskiem mirażu, podczas którego jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności ponownie pojawiły się... akurat te nieszczęsne ciężarówki, mógłby ktoś pomyśleć, iż... w istocie wysoce zastanawiająca jest ta dziwna zbieżność obu tych wydarzonek, czyż nie..?
Ot, bo tam sobie jedzie ciężarówka, jak i w moim opowiadanku – no, jak na złość! – też w roli głównej występują ciężarówki. Tylko że... jeśli ktoś z was rzeczywiście sobie pomyślał, że akurat ten motyw... mi się po prostu przyśnił – właśnie dlatego, że już... w kinie „sprawdzony”, więc wiarygodny, ha ha! – to ja natychmiast protestuję! O nie, wypraszam sobie takie podejrzenia, albowiem inspiracją ostatniego wątku w niniejszych „Wspominkach” wcale nie było to niefartowne przeoczenie kierownika planu w tym filmie, ale jak najautentyczniejsze wydarzenie z mojego żywota, nie zaś jakowyś wytwór mojej, poruszonej błędem z „Wołodyjowskiego” wyobraźni!
Ha, no pewnie, że ja zdecydowanie bardziej wolałbym, aby mi się wówczas przed oczyma objawiła fatamorgana „o treści”... idącej poprzez pustynię karawany wielbłądów (bo wtedy w istocie byłoby to czymś „awanturniczym”, więc wszystkie słuchające opowiadań Dziadziusia wnuczki miałyby swoje usteczka szeroko z przejęcia pootwierane), no ale niestety, rzeczywistość wyglądała tak, że był to konwój ciężarówek, i już! Zatem, proszę mi tu nie imputować jakowychś wymysłów, o!

Koniec z tym „nierzeczywistym wątkiem”, bowiem w odcinku następnym będzie już nad wyraz realistycznie. No i niestety… niebezpiecznie też…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020