Geoblog.pl    louis    Podróże    Przewóz statków... na statku - z Lizbony do Dili    Portugalia - Lizbona
Zwiń mapę
2018
21
gru

Portugalia - Lizbona

 
Portugal
Portugal, Lizbona
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Moi drodzy, ponieważ zajmę się teraz tylko i wyłącznie jednym rodzajem ładunku, niezwykle w swej naturze specyficznego zresztą, wziętemu przez nas wówczas z Lizbony do Wschodniego Timoru, toteż pozwólcie, abym właśnie od krótkiej naszej wizyty w portugalskiej stolicy ten rozdział rozpoczął, zgoda..?
Owszem, trochę to jednak dziwaczne, że wtrącam tę europejską metropolię do rozdziału właśnie o wschodniotimorskim Dili, jednakże… a cóż to tak właściwie nam szkodzi..? Ot, zajrzymy do Lizbony po to, aby się w tym specyficznym temacie zorientować, bowiem później zrozumienie pewnych rzeczy będzie już dla was dużo łatwiejsze… Stąd zatem ta dziwna kolejność…

LIZBONA - Portugalia - Październik 2001

Moi drodzy, czy trzeba wam w ogóle to miejsce przedstawiać..? Tę wspaniałą i jedną z najpiękniejszych światowych stolic..? Chyba nie, prawda..? Z pewnością reklamować jej nie muszę, jednakże, jeśli oczekujecie ode mnie jakiegokolwiek szczegółowego opisu tegoż miasta, to niestety bardzo mocno się rozczarujecie. Podobnie zresztą jak ja wtedy, gdy zajechaliśmy już na miejsce i nagle okazało się, że do żadnej tutejszej kei cumować nie będziemy, a jedynie rzucimy kotwicę na rzece i tam załadujemy na pokład to, co mamy do zabrania do Azji.
Przykra to więc była niespodzianka, takie lizanie cukierka przez szybę, ale cóż było robić? Żadnych szans na wypad do miasta, na jakiekolwiek zwiedzanie lub zakupy. Wielka szkoda, ale mówi się trudno, i tyle. Tak wypadło i już, ot co...
No tak, ale może chociaż napiszę o tym wszystkim co tu widać ze statku, bo przecież oczu zawiązanych nie miałem, więc choć tą skromną namiastką z wami się podzielę. Lizbona to w istocie miejsce szczególne. Bo wyobraźcie sobie, że pierwszy port morski powstał tu już w roku około 1200 przed naszą erą (tak, tak!), kiedy to nad rzekę Tag dotarli Fenicjanie i założyli u jej ujścia małą osadę o nazwie „Spokojny Port”. Tak więc początki tego miasta są rzeczywiście dość niezwykłe, jak rzadko którego miasta na świecie. Widocznych śladów pochodzących z tegoż właśnie okresu, takich, których można by dotknąć lub choćby tylko zobaczyć, czyli dostępnych dla turystów lub samych mieszkańców, już nie ma, bowiem archeolodzy już o to zadbali, ażeby żadne pozostałości nie uległy nieodwracalnemu zniszczeniu. Są one jedynie w muzeach oraz - co oczywiste - nadal głęboko pod ziemią.
Natomiast zabytki pochodzące z okresów późniejszych, to już prawdziwa „specialitie a la carte” tegoż miasta. Pełna paleta epok i stylów. Ja oczywiście nie zamierzam się teraz bawić w żadne historyczne opisy – broń Boże, bo powstałoby zapewne jakieś opasłe tomisko – podam jedynie dwie najważniejsze daty, które miały kluczowe znaczenie dla rozwoju i obecnego wizerunku tej metropolii. Pierwsza z nich to oczywiście 1147 rok, kiedy to flota Krzyżowców wybierająca się właśnie w swą kolejną wyprawę do Palestyny, niejako „po drodze” oswobodziła Lizbonę z rąk Maurów, którzy dotychczas się tutaj panoszyli i właśnie wtedy zostali stąd raz na zawsze wyparci.
Natomiast drugą ważną datą w historii miasta jest rok 1755, w którym potężne trzęsienie ziemi spowodowało przeogromne zniszczenia, a niektóre ślady tegoż kataklizmu - choć to zdumiewające, to jednak prawdziwe - widoczne są jeszcze nawet po dziś dzień! Generalnie jednak, całe kwartały miasta - te, które poniosły wówczas największe straty, zostały niemalże od podstaw wzniesione na nowo, a głównie mieszczą się one właśnie nad brzegami Rio Tejo (czyli po naszemu Tagu).
Ze statku widać je – rzecz jasna – doskonale, bowiem rzeka zbyt szeroka nie jest, dlatego też większość z obiektów blisko niej położonych w całej okazałości prezentuje się oczom przyjezdnych. Ścisłe centrum Lizbony położone jest zaledwie około 10 kilometrów od ujścia Tagu, a zważywszy na fakt, iż jest ona dość rozległą, trzy i pół milionową metropolią, to właściwie już od samego morskiego brzegu zobaczyć można jej pierwsze zabudowania. A wpływa się doń najpierw przez dosyć szerokie rozlewisko zwane Mar da Palha, nad którym górują wysokie i strome skalne klify, a potem poprzez samo ujście rzeki, na której obu brzegach widać już piaszczyste plaże z widniejącymi ponad nimi wzgórzami. I co ciekawe, na niemalże każdym z nich znajduje się jakiś ciekawy historyczny obiekt, spośród których najwspanialszymi są zamek Castello de Sao Jorge oraz wieża (choć w istocie wygląda jednak jak mały zameczek) o nazwie Torre de Belem o wysokości 26 metrów. Zabytki pierwsza klasa!
A potem dopływa się już do spinającego oba brzegi rzeki wielkiego mostu o nazwie Ponte 25 da Abril (most 25 Kwietnia), przy którego południowym zakończeniu znajduje się słynny posąg Chrystusa, stojący na wysokim „dwunożnym” postumencie stanowiącym jakby jego cokół, a któraż to statua w świecie bardziej znana jest pod nazwą Cristo Rei. To oczywiście portugalska nazwa figury, znacząca ni mniej, ni więcej jak po prostu Chrystus Król. Konstrukcja jest bardzo wysoka, bo sięga aż 110 metrów, jednakże - zdaniem niemal wszystkich, którzy mieli okazję takiego porównania „własnoocznie” dokonać - jest ona znacznie mniej spektakularna od tej, którą podziwiać można w Rio de Janeiro w Brazylii. A niektórzy, to nawet owego lizbońskiego Chrystusa nazywają „ubogim krewnym” tego brazylijskiego. Brzmi to może nieco dziwacznie, ale cóż - widocznie żyjemy na takim świecie, że już nawet Chrystus sam ze sobą rywalizuje, czyż nie..?
No dobrze, ale żarty na bok. Nie ma na to czasu, bo właśnie minęliśmy ów most i rzuciliśmy kotwicę niemalże w samym centrum Lizbony. No tak, jestem w samym środku miasta, całą jego Historię mam nieomal na wyciągnięcie ręki, ale nawet dotknąć jej nie mogę. Buuuu... Ale za to mogę podziwiać jej przepiękną panoramę, w której dominującym elementem jest przesłynny wielki kościół Estrela (gwiazda), o olbrzymiej kopule oraz dwóch bardzo wysokich wieżach. Niedaleko znajduje się również dość kontrowersyjny w swoim wyglądzie pomnik zwany Monumento aos Descobrimentos, przedstawiający trzy betonowe żagle oraz stłoczone pod nimi postaci marynarzy-odkrywców. Jak na mój gust jednak, to pomnik ten jest raczej zbyt... hmm... jak by to określić? Może... toporny..? Albo nawet... zbyt nachalny w swej wymowie..? No, w każdym razie ludziom ceniącym sobie estetykę z pewnością podobać się nie może.
Zajechaliśmy zatem, zakotwiczyliśmy i... co dalej..? Ano, oczywiście czekamy na nasz ładunek. A cóż takiego to było..? – z ogromną ciekawością zapytacie. Otóż, zapewne zdziwicie się nieco, ale zabrać stąd mieliśmy dwa... statki. Tak, tak - dobrze przeczytaliście - dwa statki. To znaczy, dwa niezbyt wielkie wojskowe patrolowce, które postawić mieliśmy na pokrywy naszej ładowni No3. Cóż, ładunek naprawdę specyficzny i bardzo rzadko spotykany, nie tylko zresztą ze względu na swoje dość spore gabaryty, ale i także, a może raczej przede wszystkim, z powodu swojej natury.
Bo przecież któż z was kiedykolwiek słyszał o przewożeniu na pokładzie okrętów wojennych, prawda? A nam właśnie się to przytrafiło, bowiem akurat nasz statek był jednym z niewielu, który w ogóle był w stanie zlecenie takiego przewozu zrealizować. Zapytacie zapewne, dlaczego, prawda? Odpowiem więc; dlatego, iż nie tylko że nasze obszerne ładownie takowy przewóz umożliwiały, bowiem ich długości naprawdę były imponujące i takie jednostki bez zbytniego trudu można tu było ulokować, ale przede wszystkim z tego powodu, iż posiadaliśmy monstrualnych rozmiarów własny bom ciężki, którym w porcie docelowym owe stateczki mogliśmy samodzielnie wyładować.
Tak więc teraz, żeby już zbytnio nie przedłużać, czym prędzej przystępuję do skreślenia kilku zdań dotyczących samych stateczków oraz ich załadunku na nasz pokład. Otóż, owe patrolowce były darem portugalskiego Rządu (wysokie progi, no nie?) dla nowopowstającego państewka w południowo-wschodniej Azji o nazwie Timor Wschodni, do któregoż to właśnie, a ściślej mówiąc, do jego stolicy Dili mieliśmy je zawieźć. Były to okręciki, jak już wspomniałem, niezbyt wielkie i nawet dość lekkie, bowiem ważyły „zaledwie” po sto kilkadziesiąt ton (jak na opancerzone jednostki to jednak niewiele), ale za to dosłownie w każdym calu nowoczesne. Ich wnętrza urządzone były wprost luksusowo, niemalże jak na jachtach milionerów - nie za bardzo rozumiem po co, ale tak właśnie było. A wiem o tym dlatego, iż zobowiązany byłem osobiście uczestniczyć w specjalnej komisyjnej inspekcji, po której to zamykano i plombowano drzwi i włazy prowadzące do wnętrza tych stateczków, a dopiero potem rozpoczynaliśmy ich załadunek.
A wyglądał on następująco; najpierw na klapy ładowni postawiliśmy specjalne „kołyski”, czyli stalowe konstrukcje idealnie dopasowane do kształtów podwodnych części kadłubów tych patrolowców. Oczywiście wiecie, po co w ogóle takie "kołyski" na podobne okazje się przygotowuje, prawda? Jeśli tego nie wiecie, to uprzejmie podpowiadam, iż są to po prostu specjalne leża, które w bardzo znaczący sposób ułatwiają właściwe zamocowanie tychże obiektów, które są w nich usadowione. Bo kołyski mają regularne kształty, są wystarczająco masywne aby ściśle przylegać do podłoża (to wszakże zwiększa tarcie, a zatem i siły trzymające), a w dodatku już wyposażone w odpowiednie urządzonka przydatne do zaczepienia lin i łańcuchów mocujących. Bo przecież, jak już się zapewne domyślacie, takie stukilkudziesięciotonowe (ależ wyraz!) sztuki naprawdę trzeba bardzo solidnie przed morską podróżą „złapać” i przytwierdzić do stałych części przewożącego je statku.
Po umieszczeniu i zamocowaniu na klapach ładowni owych „kołysek” następował już ten „właściwy” załadunek, czyli lokowanie w nich tychże stateczków, a odbywało się to oczywiście przy użyciu naszego bomu ciężkiego, którym wyciągaliśmy najpierw te patrolowce bezpośrednio z wody (gdyż uprzednio podpływały one samodzielnie pod naszą burtę), a potem przypasowywaliśmy je tak, aby idealnie osiadły na swoich miejscach. Operacja ta była dość długa, bowiem na postawienie jednego okręciku potrzebowaliśmy aż od czterech do pięciu godzin (!), a to dlatego, iż najwięcej czasu zabierało samo podkładanie pod dnem stateczków specjalnych slingów, a będących potem doczepianych do masywnego spredera ze stalowymi zawiesiami, specjalnie na tę okazję wyprodukowanego w miejscowej stoczni.
Następnie oczywiście było bardzo ostrożne podnoszenie danej jednostki z wody, „jazda” z nią ponad naszą ładownię, osadzanie w „kołysce”, a już na koniec odhaczanie tychże zawiesi, która to czynność również pochłaniała dość sporo czasu. Tak więc nastałem się wtedy na manetkach aż do bólu łydek, mimo tego, że robiłem to na przemian z Bosmanem (portowi robotnicy tego robić nie byli zobowiązani, bo akurat obsługa dźwigu należała wówczas do przewoźnika) i już wtedy ze strachem myślałem co to będzie w Dili, kiedy będziemy musieli robić ponownie to samo, tylko w przeciwną stronę. Ale o tym rzecz jasna napiszę dopiero wtedy, jak już tam dotrzemy. Uprzedzę jednak, że nie było z tym aż tak źle...
Po zakończeniu załadunku oraz po solidnym zamocowaniu tych okręcików, natychmiast podnosiliśmy kotwicę i już bez odprawy wyjściowej wyruszaliśmy w dalszą drogę. Początek jej był jednak nieco pechowy, gdyż z chwilą pokazania się naszego „żelazka” ponad powierzchnią wody okazało się, że wisi na nim dość pokaźnych rozmiarów pęk najróżniejszych stalowych lin, które nasza kotwica wydragowała z dna rzeki podczas jej wybierania i potem wyciągnęła na powierzchnię. Stalówki te oplotły dość szczelnie oba pazury wraz z trzonem, a na domiar złego jej końcówki zwisały jeszcze dość gęstą „pajęczyną” w dół, ginąc pod wodą i Bóg jeden wie gdzie się w ogóle kończąc. A taka sytuacja rzecz jasna uniemożliwiała dalszą jazdę, gdyż byłoby to oczywistym narażaniem statku na niebezpieczeństwo.
No cóż, trudna rada, trzeba się było tego jakoś pozbyć i tyle. Jak więc? - zapytacie zapewne. Otóż, jakiekolwiek powtórne rzucanie kotwicy czy też jej wielokrotne zanurzanie aż do skutku, czyli do ewentualnego zrzucenia tego paskudztwa z powrotem na dno rzeki zupełnie nie wchodziło w grę. A to dlatego, iż w wypadku tak mocnego poplątania tychże lin metoda ta absolutnie nie gwarantowała sukcesu. Jedynym skutecznym sposobem było po prostu użycie palnika acetylenowo-tlenowego, który to sprzęt, po krótkiej konsultacji z naszym pilotem, natychmiast rozpoczęto przyszykowywać. I wtedy nastąpiło „to najlepsze” tegoż wieczora, gdyż nasz statkowy Fitter, Tajlandczyk (czy jak kto woli; Taj), który z racji swej funkcji miał to wykonać, zrobienia tego po prostu odmówił.
Nie dlatego jednakże, iż czegokolwiek w zamian zażądał (np. extra płacy) czy też z powodu „much w nosie”, bo mu się na przykład nie chce - o nie, bynajmniej - ale tylko i wyłącznie z tego powodu, że się facet solidnie owej pracy... przestraszył..! Bo kiedy wybrał się na dziób i zobaczył jak to wszystko miałoby wyglądać, to natychmiast stał się najpierw czerwony na twarzy, potem zielony, a na koniec aż siny ze strachu na myśl, że to właśnie on ma zleźć aż tak nisko w dół na zewnątrz statku, a potem jeszcze dyndać na „bosmańskim siodełku” wysoko ponad powierzchnią wody, tnąc te cholerne stalówki w celu uwolnienia od nich naszej kotwicy. Tak więc od razu stało się jasne, że ów Taj temu nie podoła, bo przecież żaden człowiek z lękiem wysokości podobnego rodzaju roboty wykonać nie byłby w stanie.
No dobra, zatem jeśli nie on, to trzeba natychmiast szukać następnego człeczka, który by się z tym w skuteczny sposób uporał. Tylko kogo..? Nie wszyscy wszakże znają się na tyle na pracach spawalniczych i im podobnych, aby tak od razu, bez żadnego problemu to wykonać, tak więc od tej chwili... zaczęły się bardzo poważne „schody”. Bo pytam Bosmana, również Taja, czy się tego podejmie, a on mi na to, że owszem, wisieć na linach się nie boi, ale palnika nigdy przedtem jeszcze w ręku nie trzymał. Cóż, no to kto następny..? Oilerzy też szybko poodpadali, ponieważ się okazało, że... również nigdy z takowymi pracami do czynienia nie mieli (motorzyści!?!?), natomiast o naszych pokładowych marynarzach to lepiej nawet nie wspominać. Czyli co, do jasnej cholery..?! Nie ma na statku żadnego robotnika, który by z taką fuchą sobie poradził..?!
Bo niby co teraz – mamy wołać kogoś kompetentnego z lądu, jakiegoś Portugalczyka..??? Przecież to totalny absurd! Ale cóż u diabła robić, skoro właśnie taka jest rzeczywistość? Załoga złożona jest przecież z samych Azjatów (ja byłem tam jedynym z innej części świata) i to pochodzących z takich krajów, w których z kulturą techniczną bywa się mooocno „na bakier” – lecz z drugiej strony patrząc; miałoby to być powodem naszej kompletnej bezradności..?! No nieee! Czy ja czasem nie śnię?! Pierwszy raz w życiu widzę coś podobnego, po prostu niewiarygodne! No to może chociaż któryś z Chińczyków tam zejdzie? Oczywiście natychmiast popróbowałem i tej opcji - popytałem i... nic! O rany boskie! Jakaż to szkoda, że nie ma tu żadnego Filipińczyka, bo wówczas absolutnie nie byłoby sprawy - niemalże każdy z nich by tego dokonał, nawet kucharz, jeśli by już zaszła taka potrzeba...
Jednakże czas naglił i już nie było wielkiego sensu na jego dalsze marnotrawienie, szukając kogokolwiek zdolnego to wykonać. Statek stał przecież na rzece i nie dryfował jedynie dzięki używaniu swego silnika, ale ileż można..?! Jak długo jeszcze można się tak „bujać”..? Toteż zaraportowałem na mostek, że wobec tego ja sam zejdę w dół pod kotwicę, biorąc z sobą Bosmana, natomiast z góry, z pokładu dziobowego nasz Fitter będzie nam udzielać wskazówek - co i jak należy zrobić. No cóż, niech więc się dzieje wola nieba - ja również nigdy dotychczas palnika w ręku nie trzymałem, ale może... jakoś... z Bożą pomocą..? No w końcu wszystko jest dla ludzi... Lecz kiedy szykowaliśmy już cały niezbędny ku temu sprzęt (liny, stelażyk, pasy bezpieczeństwa, itd.), to w naszego Fittera wstąpił nagle jakiś „nowy duch” (nie wiem - może ambit w nim się raptem obudził, czy co? Albo Budda mu palcem pogroził za taki brak odwagi?), gdyż zgłosił on jednak swoją gotowość do tej pracy i zapewnił, że da sobie z tym radę.
No cóż, skoro tak, to... fajnie!!!! (Ależ się wówczas ucieszyłem! Ale tylko w duchu, bo na zewnątrz wciąż „kamienna twarz”, a jakże!) Z dwóch powodów oczywiście; po pierwsze - że w ogóle sam problem zostanie wreszcie rozwiązany. A po drugie, wiadomo (patrz nawias powyżej!), że ja osobiście nie będę już musiał się tam fatygować, bo prawdę mówiąc wcale mi się do tego nie paliło (to jasne), a poza tym... również miałem nieco „miękkie kolanka” na myśl o tej robocie. Bynajmniej nie z powodu lęku wysokości jednak, bo to akurat aż takim problemem nie było, ale głównie dlatego, iż obawiałem się sytuacji, w której nagle okazałoby się, że z tym pierd*lonym palnikiem bym sobie nie poradził..! Bo skąd niby miałbym wiedzieć jak się go obsługuje, skoro dla mnie byłaby to wtedy zupełna nowość? Nigdy przecież takiej potrzeby w życiu nie miałem, wszakże w Polsce takich fachowców zawsze wokoło było „od metra”. Dyć nasza kochana Ojczyzna to nie Azja, czyż nie? Tak więc poczułem wówczas naprawdę dużą obawę przed ewentualną kompromitacją, bo gdyby jednak coś mi „nie tak” poszło, to obciach na całego. No nie wiem, być może jednak bym sobie poradził - trudno powiedzieć - ale na szczęście owa heroiczna zmiana decyzji Fittera wybawiła mnie od tegoż nieprzewidzianego egzaminu i na szczęście nie musiałem już tej niepewnej próby podejmować. Ufff...
Ja to jednak zawsze byłem farciarzem, no nie? Nie dosyć, że gość mi nagle „spadł z nieba” (tfu, obym w złą godzinę tego nie powiedział, bo Fitter właśnie wchodzi na falszburtę!), to jeszcze nadal mogłem zgrywać chojraka, bo przecież nikt z obecnych o tym drobnym fakcie nie wiedział, i tyle. A bo to myślicie, że się do tychże obaw przyznawałem..?! Ależ! „Taki gupi to ja nie jezdem”... Czyli, mógłbym to podsumować tylko w jeden sposób; oj, upiekło się panu, panie nawigator – no i na dokładkę jeszcze „punkty” żeś pan zebrał w oczach przyglądających się temu załogantów, no nie? Ale, moi drodzy – teraz już naprawdę żarty na bok – wracamy do naszej akcji...
Spuściliśmy w dół na linach Bosmana i Fittera, zaś obecny na dziobie Mechanik odkręcił im butle z gazami. Robota więc się w końcu zaczęła, Fitter poobcinał tę całą zwisającą nam z kotwicy stalówkową „gruchę”, tak więc mogliśmy wreszcie (po niemalże dwóch godzinach straconych na tę akcję!) wyruszyć z Lizbony w naszą dalszą podróż. A mijając most i stojącą tuż obok pięknie oświetloną Statuę pomyślałem sobie; „Oj, błogosław nam drogi Cristo Rei, bo kurde (pardon), jeśli tak ma wyglądać to azjatyckie „marynarstwo”, to mój ośmiomiesięczny kontrakt na tym statku, który to dopiero przed niespełna dwoma tygodniami rozpocząłem, będzie naprawdę nie do pozazdroszczenia. Bowiem, jak na razie, nie zapowiada się najlepiej...

A zatem wyruszyliśmy w drogę…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020