Geoblog.pl    louis    Podróże    Przewóz statków... na statku - z Lizbony do Dili    Podróż Lizbona-Dili
Zwiń mapę
2018
21
gru

Podróż Lizbona-Dili

 
Timor Wschodni
Timor Wschodni, Dili
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 14398 km
 
Jedziemy więc…

No a teraz wspólnie, wszyscy razem, wybierzemy się z tymi stateczkami aż do Dili, w celu ich wyładowania, zgoda..? Bo skoro już je razem załadowaliśmy, to niby dlaczego miałbym was przy tej okazji do tegoż Timoru Wschodniego nie zabrać? Wszak sądzę, iż także chcielibyście się tam znaleźć i poczytać o tym wszystkim co się tam wydarzyło, czyż nie? Zatem, wychodząc naprzeciw waszym oczekiwaniom (gdyż zakładam, iż na mój pomysł z wielką radością JUŻ przystaliście - a jakże!), wprowadzam w czyn powyższe zamierzenie, opisując całą naszą marszrutę, począwszy od Lizbony właśnie, a kończąc na owym Dili, w którym już niebawem się znajdziemy.
Po wyjściu w morze i zdaniu lizbońskiego pilota, skierowaliśmy się na południe ku przylądkowi Cabo de Sao Vicente (Świętego Wincentego), a w naszej marynarskiej gwarze zwanemu „Przylądkiem Ciepłych Gaci”. To najdalej na południe wysunięty punkt Portugalii, a tę fikuśną nazwę zawdzięcza właśnie swojemu położeniu, czyli faktowi, iż mijając go w drodze na północ, należałoby już zacząć się cieplej ubierać na wachty i do pracy na pokładzie, bowiem w tym rejonie, tak właściwie, kończy się zazwyczaj ciepła śródziemnomorska pogoda, a zaczyna znacznie chłodniejsza, będąca odbiciem wpływu mas powietrza znad północnego Atlantyku.
Potem oczywiście minęliśmy Cieśninę Gibraltarską i wpłynęliśmy na Morze Śródziemne (do samego portu Gibraltar także kiedyś zajrzymy, gdyż byłem tu w mieście w roku 1987). Po sześciu dniach żeglugi i niestety nieustannych sztormach dotarliśmy wreszcie do położonego u wrót Kanału Suezkiego Port Saidu. Zacumowaliśmy oczywiście „na beczkach”, w oczekiwaniu na tranzyt, który zaczynaliśmy tuż po północy, bowiem włączono nas do konwoju nocnego.
Kanał Suezki rzecz jasna już opisałem, więc nie ma potrzeby teraz się na nim skupiać, zwłaszcza że przecież nam się do Dili jednak spieszy, nieprawdaż..? Tak więc czym prędzej mijamy położoną nad rozlewiskiem Timsah Ismailę, następnie Wielkie Jezioro Gorzkie, potem Małe Gorzkie, a na koniec sam Suez, za którego kotwicowiskiem zdajemy pilota i podążamy dalej, ku jordańskiemu portowi Akaba.
A zatem jesteśmy już w Akabie. Cumujemy do maleńkiej kei zlokalizowanej niezbyt daleko jordańsko-izraelskiej granicy, tak więc przez cały czas naszego postoju, a było tego jakieś kilkanaście godzin, dosłownie „przed nosem” mieliśmy izraelski kurort Elat, którego hotele oraz morskie kąpieliska widać stąd dosłownie jak na dłoni, a posługując się dobrą lornetką można nawet dostrzec napisy na położonych przy luksusowych plażach sklepikach i knajpkach. Piękne miasto. Ale teraz niestety żadnymi opisami was uraczać nie będę, ani Akaby, ani tym bardziej Elatu, bowiem niczym szczególnym niniejsza wizyta w tym miejscu się nie wyróżniała. Ot, wyładowaliśmy tu jedynie wielki, bo mający aż 137 ton wagi transformator, załadowany nam w Antwerpii, a pochodzący ze słowackiej Bratysławy, a potem już gnaliśmy dalej – na południe ku Morzu Czerwonemu.
Natomiast inne moje wizyty w Akabie oraz na wodach Izraela, dużo wcześniejsze, bo mające miejsce w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedyś wam jednak opiszę – dużo później jednakże, czyli wtedy, kiedy będą ku temu bardziej sprzyjające okoliczności. Bo teraz minęliśmy już Morze Czerwone i poprzez cieśninę Bab el Mandeb wychodzimy na wody Zatoki Adeńskiej.
Tak przy okazji - a wiecie cóż w ogóle znaczy owa nazwa „bab el mandeb”, czyli określenie będące historyczną nazwą wąskiego przejścia łączącego Ocean Indyjski z Morzem Czerwonym? Otóż, w tradycji arabskiej są to tzw. „Wrota Łez”, a swą nazwę „zawdzięczają” starym miejscowym opowieściom o tutejszych żeglarzach, z których ktokolwiek wyruszywszy na morską wyprawę ową cieśninę przekroczył, to niestety nigdy już do swojego domu nie powracał. Ale my oczywiście powrócimy - spokojna głowa...
Po minięciu Bab el Mandeb, najpierw żeglujemy w pobliżu wybrzeży Jemenu, a następnie od strony północnej mijamy pustynną wyspę o nazwie Sokotra., również do tegoż państwa należącą. Płyniemy w kierunku Indii, Malediwów i Sri Lanki poprzez wody Morza Arabskiego nieco dłuższą drogą niż moglibyśmy to uczynić, mianowicie posuwając się „dołem” Sokotry mijając uprzednio przylądek Guardafui, ale niestety robi się tak dlatego, iż ostatnimi laty żegluga w pobliżu wód somalijskich stała się szalenie niebezpieczna ze względu na bardzo często tu dokonywane pirackie napady na statki handlowe wszelkich bander.
Tak więc, jeżeli już ktoś koniecznie nie musi tędy przepływać, bo na przykład nie planuje odwiedzin w samej Somalii lub nie kieruje się ku południowym i wschodnim wybrzeżom Afryki, to omija ten piekielny rejon „szerokim łukiem”, ażeby nie kusić losu, gdyż grasujące tu szybkie łodzie tutejszych „bojowników” czy też „partyzantów” (bo właśnie tak oni sami siebie nazywają) z dziecinną łatwością są w stanie dogonić każdą jednostkę, która im tylko wpadnie w oko.
A ich uzbrojeniem nie są bynajmniej zwykłe noże, sztylety, maczety czy pistoleciki, jak to ma miejsce w wypadku większości napadów dokonywanych w innych „pirackich” rejonach świata, ale dysponują oni takim arsenałem, że na ich widok nawet doświadczonym pracownikom wojska zbielałoby oko. Serio. Bo są to z reguły bandy wspierane przez tzw. „oficjalne czynniki” tego państwa, tak więc zamiast ryzykować spotkanie z takimi bandytami (o pardon; z partyzantami), znacznie bezpieczniej jest nadłożyć nieco drogi i po prostu tego akwenu unikać jak ognia. Oj, dziwny ten nasz świat, nieprawdaż..?
Po tygodniu minęliśmy słynną tzw. „wyspę trędowatych”, czyli indyjski Minikkoy, potem archipelag koralowych atoli składający się na niewielkie państewko zwane Republiką Malediwów, a kiedy pozostawiliśmy już za sobą najdalej na południe wysunięty punkt Cejlonu, Dondra Head, to wpłynęliśmy na wody północno-wschodniego zakątka Oceanu Indyjskiego, czyli w rejon szeroko rozumianego tzw. Bengalu. Do tej wielkiej zatoki rzecz jasna nie wpływaliśmy, bowiem naszym celem nie były tym razem żadne porty Indii, Bangladeszu czy Myanmaru (Birmy), ale malezyjska wyspa Langkawi, na którąż to zmierzaliśmy z dość specyficznym ładunkiem pokładowym. Toteż żeglowaliśmy jedynie południowym obrzeżem Bengalu, aż do indonezyjskiej wysepki Pulau We, będącej jednocześnie najdalszym północnym „przyczółkiem” tego olbrzymiego kraju, po minięciu której znaleźliśmy się już u wrót Cieśniny Malakka. Przed sobą mieliśmy już tylko niecałą dobę jazdy do północnych rubieży Malezji.
Przybywając do Langkawi rzuciliśmy kotwicę w przeuroczej zatoczce tej wyspy, a położonej niemalże dokładnie na malezyjsko-tajlandzkiej granicy. Tuż obok wznosiły się wzgórza i góry niemalże „wystającej” z wody wyspy Ko Tarutao, należącej już do Tajlandii, a przedstawiającej sobą - wraz z całym „wachlarzykiem” okalających ją niewielkich wysepek i raf - iście bajkowy krajobraz. Jednakże - no cóż, przypuszczalnie ponownie was rozczaruję - nie będę tego opisywać akurat w tejże chwili, bowiem i tak jeszcze tutaj powrócimy, ale w zupełnie odrębnym rozdziale, kiedy to właśnie owym malezyjskim Langkawi się zajmiemy.
Teraz natomiast wspomnę jedynie, iż na tutejszym kotwicowisku pozostawiliśmy nasz przepiękny i szalenie drogi ładunek zabrany z francuskiego portu Montoir (gdzie byliśmy tuż przed przybyciem do Lizbony), a było to dziesięć luksusowych jednokadłubowych jachtów pełnomorskich oraz jeden duży i o niezwykle wysokiej nadbudówce katamaran (tak dla porządku wyjaśnię, iż katamaran to po prostu jacht dwukadłubowy).
Z Langkawi do Singapuru droga wiedzie przez mającą bardzo złą sławę Cieśninę Malakka, a to dlatego, iż jest to dosłownie „sztandarowy” rejon światowego piractwa. Na ten temat jednakże rozpisywać się już nie będę, bowiem uczynię to dopiero przy okazji naszej wizyty w indonezyjskim porcie Belawan, w którym to właśnie takiego pirackiego na nas ataku doświadczyliśmy. Teraz natomiast gnamy dalej do przodu, do Singapuru.
Moi drodzy, o Singapurze także stworzę w niezbyt dalekiej przyszłości jakiś odrębny rozdzialik, toteż absolutnie nie ma sensu, abym zajmował się tym portem właśnie teraz. Zwłaszcza że nawet nie pamiętam co akurat wtedy, w Listopadzie 2001 roku, tam robiliśmy. Może zawinęliśmy tam tylko po paliwo..? Nie wiem, naprawdę tego nie pamiętam i jak na złość w żadnych notatkach znaleźć mi się tego nie udało. No cóż, bywa i tak, ale to akurat nie jest dla nas zbytnim problemem, bo przecież i tak w tym momencie Singapur nas nie interesuje. Bowiem teraz udajemy się już w dalszą drogę - do położonego na niezbyt stąd odległej wyspie Batam indonezyjskiego portu Kabil.
Do Kabil przywieźliśmy kilkaset ton stalowych rur załadowanych na nasz statek w Hamburgu (mnie jeszcze wtedy na tym statku nie było), z którymż to ładunkiem były tutaj niesamowite „hocki-klocki”, bowiem wyładowujący je stevedorzy dosłownie „przechodzili samych siebie”, prześcigając się w wysiłkach, ażeby robić to dokładnie odwrotnie niźli powinni. I bynajmniej nie dlatego, że strajkowali lub z innych przyczyn robili to celowo, ale jedynie z powodu swojej totalnej niekompetencji i nieudolności w robocie. To była prawdziwa „demolka” i kiedy na to patrzyłem, to mi się aż przysłowiowy nóż sam w kieszeni ze złości otwierał. I do tego jeszcze ta bezczelność i arogancja foremanów... Oj, było ciekawie. O tym jednakże również napiszę nieco później w zupełnie osobnym rozdziale, właśnie temu portowi poświęconemu. Bo teraz na to czasu już nie mamy, jedziemy przecież do Wietnamu...
Odwiedzamy tam po kolei dwa porty – Phu My oraz Sajgon – a po wyjściu z delty Mekongu kierujemy się już ku Tajlandii.
No i znowu niespodzianka, moi kochani, bowiem tutaj również już byliśmy. Bo zapewne dobrze pamiętacie rozdziały o Ko Si Changu i o Sri Rachy z Listopada 2001 roku, prawda..? Tak więc zajmować się nimi teraz już nie będziemy, a jedynie podążymy natychmiast do portu następnego, którym była stolica Tajlandii, Bangkok...
W Bangkoku natomiast, podczas akurat tej wizyty, było naprawdę bardzo ciekawie. I to nie tylko w czasie samego postoju w porcie, ale i również potem, już w trakcie dalszej podróży, bowiem z załadowanym tu wówczas ryżem - a braliśmy go stąd aż 4000 ton luzem wsypywanego do ładowni - mieliśmy później niesamowite „przeboje”, zarówno podczas trwania przewozu, jak i już w trakcie jego wyładunku w Europie, gdyż w portach docelowych, czyli w angielskim Tilbury oraz holenderskim Amsterdamie wybuchła z tego powodu potężna afera – z aresztowaniem statku włącznie! Ale tym także zajmiemy się nieco później, bowiem i tak noszę się z zamiarem poświęcenia temu tematowi zupełnie odrębnego rozdziału, do przeczytania którego już teraz serdecznie was zapraszam. Bo zapewniam, że naprawdę będzie o czym poczytać - oj będzie... Parę spraw, z którymi wówczas przyszło mi się spotkać „oko w oko”, w istocie było dość szokujących, a i nawet – moim skromnym zdaniem - wręcz skandalicznych...
Z Bangkoku wyruszyliśmy już na południe, właśnie w celu dostarczenia owych okręcików do ich portu przeznaczenia, czyli do wschodniotimorskiej stolicy Dili. Ale jeszcze przedtem, po drodze, kazano nam „zahaczyć” o pewien port w Indonezji, mianowicie o Samarindę na Borneo, jednakże (tradycyjnie już) o tym porcie również napiszę dopiero w jakimś odrębnym rozdziale, jeszcze nie teraz…

Bo teraz już zajeżdżamy do Dili…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020