Odcinek siódmy i ostatni…
Ale, ale - moi kochani - no przecież nie zapominajmy, że wciąż jeszcze na naszym pokładzie spoczywał w swojej „kołysce” kolejny patrolowiec, właśnie przygotowywany do jego wyładowania! Czyli szanse na następne przedstawienie nadal istnieją – niechaj zatem żywi nie tracą nadziei! Nie smućmy się, wszak jeszcze może być wesoło! Trzymajmy kciuki! I co, było..?
Otóż nie - nie było. To znaczy, niezupełnie tak - było wesoło, ale już nie tak bardzo jak poprzednio i oczywiście w znacznie zawężonym zakresie. A to dlatego, iż po uprzednich - przyznajmy - niezbyt chwalebnych wyczynach, miejscowy Foreman został całkowicie odsunięty od dowodzenia swoim własnym gangiem, jego miejsce natomiast zajęli lokalni oficjele i brazylijscy żołdacy, rzecz jasna z naszym Andrzejem...itd...Pereirą na czele. Tak więc od tej chwili wszystko już „rymowało i klapowało” (nooo, prawie - ale już detali się nie czepiajmy) - podhaczyliśmy drugiego patrolowca już w sposób odpowiedni (choć jednak z kolejnymi przebojami z paluchami i poduszkami - niewiarygodne!), z ogromną ostrożnością „zaciągnąłem” slingi (już bez ucinania robotniczych głów), przejechałem z nim poza burtę, „postawiłem” go na wodzie, i tak go na razie pozostawiliśmy, ażeby czekał aż do przybycia naszego „wesołego” holowniczka. Mogliśmy więc w międzyczasie pójść wreszcie na jakiś posiłek, po którym ponownie zjawiliśmy się na naszych stanowiskach, zwarci i gotowi do dalszej roboty. Jednakże...
No właśnie - cholera! - a gdzie jest ten pierd*lony holownik?! Nie ma go i nie ma, czekamy i czekamy - co jest więc..? Zabalowali chłopaki w mieście, czy co? Czy też może - odpukać! - znowu zgubili po drodze tego wojenniaka? Czekamy dalej, a tu nic..! Żadnych śladów naszego kochanego holowniczka, czas ucieka, ludzie na pokładzie się niecierpliwią, a - uwaga, teraz dobrze „zapiąć pasy”, bo znowu będzie mocny numer! - oczekujący na naszym statku urzędnicy, oficjele, inspektorzy, wyładowcy, żołnierze (zwłaszcza ci!) i Bóg jeden raczy wiedzieć kto jeszcze, nie mieli... żadnej radiowej łączności z załogą tej pojeb*nej łajby! Bo wyobraźcie sobie (no zgroza, po prostu zgroza!), że nikt z nich nie miał przy sobie... żadnej o odpowiednio dużej mocy UKF-ki, mogącej zapewnić kontakt z załogą holownika..! Ot, zasięg za mały, bo przecież te „mikre radyjka”, którymi dysponowali, to może wystarczyłyby na kilkaset metrów, ale już dalej „pociągnąć” nie zdołają, mowy nie ma!
Ufff, po prostu wręcz niewiarygodny brak właściwej logistyki - rzadko spotykana beztroska i brak zorganizowania! Jak to w ogóle możliwe? Taki burdel z udziałem żołnierzy kontyngentu ONZ..?! Aż się wierzyć nie chciało. No tak, oczywiście, ale od czego są nasze własne, statkowe urządzenia radiowe, nieprawdaż..? Przecież należy naszym bliźnim pomagać w potrzebie zawsze, nawet na samym końcu świata! To jasne. A zatem pofatygowano się na nasz mostek i korzystając ze stałej UKF-ki próbowano tenże kontakt nawiązać, ale niestety w eterze panowała absolutna cisza. Wołano, wołano, wołano, a holowniczek jak nie odpowiadał tak nadal nie odpowiada, i tyle. Co jest więc..? Czyżby zatem radia w ogóle nie mieli..? Niezłe jaja, nie ma co...
Trudno mi w tej chwili oszacować, choćby i w przybliżeniu, czas owej zwłoki w wyładunku spowodowanej nieprzybywaniem z powrotem z lądu tegoż holowniczka, ale jedno stwierdzić mogę z całą pewnością; nasze oczekiwanie znacznie przekraczało czas niezbędny do odholowania patrolowca na brzeg, przycumowania go w bazie w Dili oraz nawet i spokojny i niespieszny powrót pod naszą burtę. Cóż więc, do cholery, się stało? Jakaś awaria? A w ogóle, dlaczego te pierdoły kompletnie milczą, nie odpowiadając na radiowe nawoływania..? Jak rozwiązać owąż tajemnicę? Ha, ha, ha - moi drodzy - ja się śmieję, bo ja już wiem! Wiecie co się stało..?
No to uwaga – mili państwo – ponownie radzę wam bardzo mocno „zapiąć pasy”, bo za chwilę podam wyjaśnienie owej zagadki, powód tegoż zupełnie nieprzewidzianego przestoju. Otóż - o rany! - okazało się wkrótce, że kiedy tylko ówże holowniczek dotarł z naszym pierwszym patrolowcem do kei w Dili, to po jego zacumowaniu cała załoga... natychmiast udała się do swoich domów na obiad!!!! No cóż, chyba jednak zdrowo - nomen omen - przeholowali, prawda..? Chociaż, czy nie powinniśmy im jednak tego wybaczyć..? Bo przecież była to akurat pora posiłku - co do tego nie było absolutnie żadnych wątpliwości - dlaczegóż więc niby mieliby dalej pracować już „na głodniaka”..? Możemy więc się na nich za to gniewać..?
Dyć wiadomo, że jak Timorczyk (a zwłaszcza ten wschodni!) głodny, to zły - no, tak jak Polak zresztą. A fakt, że w tym samym czasie na stojącym na redzie statku jakaś grupa lokalnych Ważniaków oraz żołnierzy ONZ-etowskich „błękitnych hełmów” czeka w zniecierpliwieniu na ich powrót, lub choćby na jakiekolwiek świeże informacje dotyczące dalszych losów stateczku wartego miliony dolarów, no to co..?! Przecież to dla nich „mały pikuś” w porównaniu ze świeżutką strawą przyszykowaną im w domach przez, niewątpliwie kochające ich małżonki! A któżby się w ogóle takimi pierdołami przejmował, skoro stoły już zastawione i „papu” stygnie? Robota nie zając, nie ucieknie... Luuudzieeee..!!! Ratunkuuu...!!! Wprost aż trudno w to uwierzyć, czyż nie..? No tak, ale - niestety - właśnie tak było! Niesamowite...
A dowiedzieliśmy się o tym oczywiście zaraz po ponownym przybyciu tych miglanców pod burtę naszego statku, bo przecież nie omieszkali oni natychmiast wytłumaczyć powodów swej tak długiej nieobecności. A zrobili to z taką „gracją”, jakby zupełnie nic się nie stało! Dosłownie z wdziękiem słonia. „Ot, pojechali my na obiad, bo przeca żarcie czekać nie może, i tyla! A co, mieli my może swoim babom się narazić?! Co by nam potem cięgiem biadoliły, co nam ino harówka we łbach, zamiast to zadbać o swoje doczesne jestestwo? Nic to, zara to nadrobim, bo tera to nawet liny do holowania mamy, ot co!” Ten tekst, to oczywiście moje wolne tłumaczenie ich wywodów, bo sądząc po ich pełnej oburzenia gestykulacji w odpowiedzi na formułowane pod ich adresem zarzuty ze strony oficjeli oraz po ich „pidgin portugalszczyźnie”, to właśnie tak mniej więcej brzmieć to musiało - nie inaczej... Ufff, no kur*a jego mać! Niewiarygodne..! Już nawet śmiać się człek nie miał siły, bo po prostu to było wręcz niewyobrażalne... Cóż to, bata na nich nie było..?
A co na to miejscowi Ważniacy, w tak idiotyczny sposób wystawieni do wiatru przez tych matołków? Ano, cały nasz pokład był niemalże pełen iskier i ognia, tak bardzo byli tym wszystkim wkurzeni, ciskając gromy na głowy tych palantów, ale co z tego, skoro oni i tak niewiele sobie z tego robili, mając całe to towarzystwo głęboko „gdzieś”..?! Bo widać to było po ich reakcjach, nie tylko że w ogóle nie „podkulili pod siebie ogonów”, to jeszcze poczuli się tymi pretensjami urażeni! Łooj rety, czy ja dobrze to wszystko widziałem..? Czy to aby możliwe..?! Nie przywidziało mi się..?! Przyznam, że naprawdę można było poczuć się nie jak na jawie, ale jak we śnie...
No dobra, to tyle o tym – a teraz wracajmy do akcji, bo przecież po wszelkich awanturach nastąpiło w końcu to, na co wszyscy z takim utęsknieniem oczekiwali. Czyli na odczepienie wreszcie tego drugiego patrolowca od naszego spredera oraz na przymocowanie go, tym razem już solidnie, bo przy pomocy naszych lin, do tegoż holowniczka. A potem rzecz jasna odholowanie go od naszej burty do timorskiego wybrzeża. Jednakże jeszcze przedtem było „ubijanie targu”, albowiem najpierw koniecznie trzeba było wyjaśnić co dalej z naszymi, pożyczonymi im przecież, a nie podarowanymi (!) linami. A wszakże daliśmy im wtedy ich wcale pokaźnych rozmiarów pęk. A takie cumy rzecz jasna to „nie w kij dmuchał” - kosztują bardzo drogo! Fakt, były już mocno sfatygowane i przez to wycofane z użycia, ale przecież wciąż jeszcze przydatne do wielu innych celów w statkowej robocie - wszak to sznurki jak się patrzy.
Tak więc absolutnie dać im ich – ot, tak po prostu – nie zamierzałem, bo niby dlaczego..? W ramach internacjonalnej pomocy? O nie, prezenty to niech sobie rozdają rządy państw, nawet za grube miliony dolarów - ot, choćby takie patrolowce na przykład - ale my? Nasze kochane liny i sznureczki? Nigdy! A skoro nam teraz tego oddać i tak nie mogą, bo przecież po odholowaniu drugiego okręciku specjalnie w tym celu na redę wracać nie będą, to niech teraz nam za to coś dadzą, i tyle! Nie zaś tak, po prostu prawem Kaduka je sobie zabrać, a nam co najwyżej pomachać na pożegnanie, o nie. Toteż - uwaga, bo będzie to jednak pewna niespodzianka - czym prędzej, zanim jeszcze nie odbili od naszej burty, pofatygowałem się na tenże holowniczek, aby z jego Skipperem o tych linach pogadać, a on (cholera, cwana bestia, wiedział o co chodzi i już zawczasu się do tego przygotował!), nawet nie czekając na dokładne „rozwinięcie” przeze mnie tematu, od razu... wręczył mi do ręki 500 USDolców! Serio! Bez targów, bez „negocio” i bez żadnego kręcenia nosem (cóż, akurat tu znał się na rzeczy - zdawał sobie sprawę ile takie sznury kosztują, nawet już takie zużyte).
Tak więc facet się grzecznie „wypłacił”, to mu trzeba oddać. Nie oficjalnie rzecz jasna, tylko tak „na boku”, bo przecież z takimi sprawami nikt się afiszować nie zamierza, to jasne. Nawet wówczas, kiedy targ dotyczy czegoś, co i tak byłoby ze statku jako do niczego już nieprzydatny „złom” usunięte. Bo powinniście wiedzieć, że taki właśnie byłby dalszy los owych zużytych lin, zostałyby zdane na ląd jako śmieci i ślad by po nich zaginął. A tak to przynajmniej na coś się jeszcze przydadzą, gdyż jeśli nadarza się okazja spieniężenia takich odpadków (one są odpadkami dla dużych statków, natomiast dla jednostek małych to nadal prawdziwy cymes), to się to po prostu robi. Albo za jakieś drobne „odstępne”, albo - co jest sytuacją znacznie częściej spotykaną - przehandlowuje się je z rybakami za świeże ryby lub inne morskie dobroci. Nie dziwcie się więc, ponieważ naprawdę nie ma w tym nic zdrożnego...
Ale zapytacie zapewne; a po co ja w ogóle o czymś takim piszę, skoro lepiej by raczej było takich rzeczy zbyt pochopnie nie ujawniać, prawda? Otóż, moi drodzy, nie mam powodów ku temu, aby cokolwiek z podobnych spraw chować przed opinią publiczną (czyli przed waszą), gdyż takich pieniędzy osobiście ja, do własnej kieszeni nie biorę. Nigdy. Natomiast dla Bosmana i naszych marynarzy owe pięć stów było wspaniałym gwiazdkowym prezentem. Bo wiedzieć powinniście, iż ich zarobki w tamtych czasach oscylowały w granicach... zaledwie 200-250 USD na miesiąc (tak, to wcale nie żart) i to w dodatku ze wszelkimi możliwymi do wypracowania nadgodzinami!
Ot, po prostu, tajlandzki pracowniczy układ zbiorowy (bo ten statek był pod banderą tajską), taki właśnie był - płacono im dosłownie marne grosze (dla lepszej orientacji podam jeszcze, że steward zarabiał 60-70 dolców na miesiąc!), nie dziwcie się zatem, że tak fatalnie się to wszystko przedstawiało. Tylko tyle za swoją ciężką i cholernie długotrwałą robotę dostawali - i to właśnie, już bez wydziwiania, przyjmijmy do naszej wiadomości. Toteż taki dodatkowy „zastrzyk” forsy był dla nich naprawdę sporym wzmocnieniem budżetu. Wiem, smutne to, ale przecież nikt z nas na tajską rzeczywistość wpływu nie ma, czyż nie..? Bo nie nam, drodzy moi, ten świat zmieniać. My co najwyżej możemy to z oburzeniem skomentować, czasami się nad tym poużalać, a czasami... coś załatwić dla ich właściwie pojętego dobra. Nawet jeśli nierzadko ociera się to o granice legalności lub pozostaje moralnie dwuznaczne...
Zresztą, akurat na tym statku takowych „wyszarpywanych z gardła” pieniężnych bonusików, bardziej lub mniej (lub „jeszcze mniej”) legalnych, które udało mi się dla tych chłopaków zdobyć, było jeszcze kilka (i to całkiem przyzwoitych), ale o tym napiszę już przy innej okazji. Czyli wtedy, kiedy akurat do rzeczonych wydarzeń w naszych wspólnych wspominkowych podróżach po świecie dotrzemy. I już teraz wam obiecuję, że niczego ukrywać nie będę. Napiszę wówczas absolutnie szczerze o pewnych „kulisach” tychże spraw oraz o niektórych „trikach”, właśnie w takich przypadkach stosowanych.
Teraz natomiast już najwyższy czas dokończyć opis mojego pobytu w tym porcie. A zatem krótkie podsumowanie; przyjechaliśmy tu, zakotwiczyliśmy, zwiedziliśmy miasto (było nie było - azjatycką stolicę!), wyładowaliśmy nasze portugalskie dary dla tegoż państewka (z przygodami wprawdzie, ale w sumie jednak bez żadnych „strat własnych”, uszkodzeń czy awarii, które znalazłyby swoje odzwierciedlenie w oficjalnych ładunkowych papierzyskach), a potem wybraliśmy naszą kotwicę i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wschodni Timor pozostał więc za naszą rufą, a my kierowaliśmy się na północ – z powrotem do Tajlandii, do znanego już wam portu Sri Racha...
W pobliże Ko Si Changu dotarliśmy po około siedmiu dobach podróży. W Sri Rachy załadowaliśmy dość sporo stalowych konstrukcji z przeznaczeniem do algierskiej Skikdy a potem ponownie wyruszyliśmy „na podbój” Indonezji, czyli – jak się możecie domyślać – w celu zabrania stamtąd kolejnych partii powycinanego tam drewna, to jasne. Odwiedziliśmy zatem Banjarmasin na Borneo, potem małe Probolinggo na Jawie i Pomalaa na Celebes. Następnie wróciliśmy na Sumatrę, do Pandangu oraz do Belawanu (gdzie zostaliśmy napadnięci przez piratów! Ale o tym napiszę kiedy indziej), a potem już - zahaczając jeszcze po drodze o Port Kelang w Malezji - wyruszyliśmy w kierunku Morza Śródziemnego i Europy.
louis