MANILA - Filipiny - Październik 1985
Przybyliśmy tu wówczas wprost z Singapuru, będąc w drodze do Hong Kongu oraz do Japonii, na polskim semikontenerowcu, na którym wcześniej byliśmy na zupełnie innej linii – dla przypomnienia, kursowaliśmy wtedy dookoła świata poprzez wyspy Południowego Pacyfiku. No ale niestety (piszę „niestety”, bo przecież Polinezja jest jednak dużo ciekawsza od Dalekiego Wschodu Azji, prawda?), we Wrześniu z tamtego serwisu na ten jeden rejs na Japonię wypadliśmy, więc właśnie z tego powodu po drodze w stolicy Filipin się zjawiamy. Wprawdzie przywieźliśmy tu z Europy Zachodniej niezbyt wiele drobnicy i kontenerów, ale na szczęście na te kilka dni postoju w tym porcie wystarczyło, więc pooglądać sobie to miasto zdążyłem. Co więcej, czasu wystarczyło nam nawet i na spacerki po Manili, i na wizyty w knajpkach, toteż uznać mogę, iż ten port mam w pełnym tego słowa znaczeniu „zaliczony”.
Bez żadnych przeszkód i spokojnie cumujemy, statek do wyładunku przygotowujemy, przyjmujemy Wejściową Odprawę w sile zaledwie trzech umundurowanych urzędników – nota bene bardzo uprzejmych i jednocześnie bardzo w swej robocie sprawnych i kompetentnych, toteż wszelkie formalności załatwiono wręcz błyskawicznie – no a zaraz potem...
O nie nie, moi kochani. Jeśli pomyśleliście, iż zamierzałem tradycyjnie napisać: „no a zaraz potem zaczynamy rozglądać się z zaintrygowaniem po najbliższej okolicy, dokąd to właśnie przybyliśmy, itp.”, to niestety grubo się mylicie, moi drodzy, bardzo grubo. Tak, bowiem tym razem zaraz po zawinięciu do nowego portu głowy zaprzątnęło nam zupełnie co innego. Co mianowicie? – zapytacie ciekawie...
Ano, z chwilą zacumowania w Manili nadszedł wreszcie ten Wielki Moment, na który już od ponad miesiąca czekaliśmy, czyli ostateczne rozstrzygnięcie naszego wspólnego konkursu pod nazwą... „Wyścigi Zegarków”. Ki czort? – zapytacie, bo przecież piszę o tym dopiero po raz drugi (ten pierwszy raz był w rozdziale o Algierze), więc wasza wiedza na ten temat jest jeszcze prawie zerowa.
Ha, owe Wyścigi Zegarków, moi kochani, to bardzo dziwny i dość jednak rzadko urządzany konkurs w naszej ówczesnej flocie (ja osobiście brałem w takowym udział tylko dwa razy w życiu – właśnie teraz oraz w Gwiazdkę roku 1980 na redzie Algieru), toteż rzeczywiście niewiele osób w ogóle o nim cokolwiek wie – i to nawet w naszym marynarskim środowisku. Dlatego też czym prędzej spieszę z opisem jego zasad, abyście w pełni pojęli o co w nim chodziło i dlaczego on był dla nas aż tak... prestiżowy.
A tak, prestiżowy..! Bowiem ów Wyścig w istocie właśnie na tym polegał... – ...na wyścigach zegarków, tak! Chodziło wszak o to, aby „wszem i wobec, i każdemu z osobna” udowodnić, który z członków załogi jest posiadaczem zegarka... najszybszego. To znaczy takiego, który przez pewien określony (czyli wcześniej umówiony i zaakceptowany przez wszystkich uczestników tego konkursu) okres czasu... „zajedzie” najdalej. A zatem, chyba się już jego zasad domyślacie, prawda..?
No cóż, rzeczywiście trudno tego nie pojąć, lecz pozwólcie, że ja i tak owe zasady pokrótce opiszę, zgoda..? Ot, choćby jedynie tak dla porządku. Pewnego dnia o jakiejś określonej pełnej godzinie – oczywiście dla równego dla wszystkich uczestników tego Wyścigu startu, wiadomo – wszyscy chętni do rywalizacji w tym konkursie ponastawiali swoje zegarki tak, aby wszystkie z nich JEDNOCZEŚNIE I DOKŁADNIE wskazywały IDEALNIE TEN SAM CZAS. Jeśli było to w ogóle możliwe, bo bywało czasem tak, że te sekundowe niezgodności jednak się trafiały, co zresztą i tak specjalnie dużego znaczenia nie miało z racji aż ponadmiesięcznego okresu trwania tego Wyścigu.
W naszym wypadku wówczas było tak: każdy uczestnik Wyścigu nastawił swój zegarek dokładnie na godzinę 12 w południe (a czyniliśmy to na początku Września w Hamburgu), oczywiście jednocześnie ze wszystkimi innymi osobami, które swoje czasomierze do tej próby zgłosiły. Nieco wcześniej wybrany „mąż zaufania” – którym wtedy został nasz Pierwszy Kucharz – wszystkie zegarki najpierw dokładnie posprawdzał (rzecz jasna po to, aby potwierdzić zgodność równomiernego ustawienia czasu), a potem zamknął je na klucz w specjalnej szufladzie, do której tylko on jeden jedyny miał dostęp.
Od tej chwili bowiem ten Wyścig już się rozpoczął. Wszystkie nasze zdeponowane w tej szufladzie zegareczki „ścigały się” więc o palmę pierwszeństwa w konkurencji „który dalej zajedzie” aż do chwili naszego zacumowania w Manili, bo akurat na taki termin zakończenia tej próby się umówiliśmy. Cały przebieg naszej zabawy był pod nieustanną kontrolą „męża zaufania”, który jako jedyny miał prawo tę szufladkę otwierać, a czynił to tylko i wyłącznie wtedy, gdy któryś z uczestników musiał swojego „zawodnika” nakręcić. A to dotyczyło rzecz jasna tylko zegarków sprężynkowych, bo bateryjne śmiało sobie gnały z czasem do przodu bez żadnej potrzeby ingerencji w ich pracę.
Zatem to, co na co dzień w przypadku naszych czasomierzy było największą bolączką – czyli, że się regularnie spóźniały albo spieszyły – akurat w tej naszej zabawie miało znaczenie kluczowe, bo przecież to oczywiste, że te spóźnialskie już na samym wstępie stały na pozycji przegranej wobec tych spieszących się, których ta właśnie codzienna wada wówczas stawała się dużą zaletą, niezwykle cennym handicapem i wprost nieocenioną cnotą.
Oj tak, bowiem oczywistością było również i to, iż owe Wyścigi Zegarków „trąciły” hazardem, jako że każdy z nas dorzucał do wspólnej puli kwotę pięciu dolców, by potem całość tych zebranych pieniędzy przeznaczyć na główną nagrodę dla zwycięzcy tych zawodów. Tak, bo od razu się wszyscy zgodziliśmy na to, ażeby cała ich pula została własnością tylko jednej osoby – właśnie absolutnego triumfatora tych szczególnych zawodów. Bo zwycięzca powinien jednak zgarnąć wszystko.
Policzmy więc – w tych Wielkich Wyścigach Naszych Kochanych Czasomierzy (w skrócie WWNKC, bo właśnie tak je nazywaliśmy) brało udział aż ponad dwadzieścia rozmaitych zegarków, a skoro każdy z nas musiał zapłacić za swojego „zawodnika” te pięć dolarów, to w sumie zebrało się tego grubo ponad setka, więc taka nagroda dla triumfatora była już kwotą wcale poważną, no nie?
Ha, no pewnie, że tak – dlatego też owej szuflady nasz Mąż Zaufania pilnował jak źrenicy swojego własnego oka, klucz do niej wciąż przy sobie trzymając. No a w jej środku przez ponad miesiąc trwał zażarty – nomen omen – wyścig z czasem. A w szranki stanęły wówczas i NRD-owskie Ruhle, i słynne radzieckie Pabiedy, Wostoki czy Sputniki, i azjatycki chłam w postaci malezyjskich, tajwańskich czy indonezyjskich podróbek japońskich Seiko i Casio, a ten i ów z naszej załogi do tej wspólnej zabawy dorzucił nawet i jakiegoś swojego „Szwajcara”, pomimo faktu, że one i tak żadnych specjalnych szans nie miały w rywalizacji z „potentatami niepunktualności” rodem z ZSRR, NRD czy z Dalekiego Wschodu.
A zatem – uwaga, bo biją werble i fanfary grają – zacumowaliśmy już w Manili, więc Kucharz uroczyście otwiera przy wszystkich tę naszą cenną magiczną szufladkę, rozpoczyna się komisyjne sprawdzanie aktualnych wskazań wszystkich zegarków i... okazuje się, że absolutnym zwycięzcą tego Wyścigu została duża „cebulowa” Ruhla jednego z Marynarzy. Wyprzedziła ona bowiem wszystkie inne tak zdecydowanie, że o żadnych wątpliwościach nawet mowy być nie mogło. Wszak ta przewaga nad wiceliderem wyniosła... aż około dwie godziny, natomiast ta jej różnica wobec czasu rzeczywistego wynosiła z kolei – uwaga, bo to wręcz niewiarygodne! – aż PONAD DWANAŚCIE godzin! Braaaawo!
No cóż, niezły wynik, prawda? W ciągu zaledwie jednego miesiąca wyrwać się do przodu aż o około pół doby..?! O rety, ależ to musiał być cudowny mechanizm! To ci dopiero jakość..! No i rzecz jasna prawdziwa duma dla dzielnych konstruktorów z ówczesnej NRD, albowiem wyprodukować zegarek spieszący się aż o około pół godziny na dobę, to w istocie trzeba było mieć wręcz cudownie rozwiniętą myśl techniczną. Takoż więc jeszcze raz brawo, brawo i brawo!
Ufff, aż strach zatem pomyśleć co by było, gdyby tak zorganizować analogiczne zawody w innej dziedzinie techniki – ot, na przykład w motoryzacji – to wtedy ówczesne NRD-owskie Trabanty i Wartburgi zapewne również byłyby w ścisłej czołówce wyścigów, tyle że tym razem nie w konkurencji „wyrywania do przodu”, ale wręcz przeciwnie – „maruderstwa”, w którym mogłyby rywalizować jak równy z równym co najwyżej z naszymi poczciwymi Syrenkami.
No dobra, ale dość już z tymi złośliwostkami, bowiem jestem wam jeszcze dłużny podania wyniku mojego własnego zegarka, którym było nabyte kiedyś przeze mnie w „żydowskim” sklepie w Singapurze za jedyne 3 dolce (tak!) elektroniczne Seiko produkcji tajlandzkiej. Był to dość mocno toporny model, jeszcze z wyświetlaczem z czerwonymi koślawymi cyferkami, co nawet w tamtych czasach było już rzadkością, dlatego też ja całkiem serio liczyłem na to, że jest on... „wystarczająco do du*y”, aby mógł skutecznie z innymi rywalizować, gdy tymczasem okazał się on całkiem niezłym egzemplarzem.
Tak, bo wyobraźcie sobie, że on spóźnił się przez ten miesiąc o zaledwie jedną niecałą godzinę! W naszym WWNKC zatem na jakikolwiek sukces szans nie miałem żadnych, ale po tej próbie przynajmniej wiedziałem jedno – że mimo wszystko mogę jego wskazaniom wierzyć. I mogłem być naprawdę dumny z tego, że... zegarek mam jednak dobry (ha, ha, ha!). Ot, co...
No i to byłoby już wszystko jeśli chodzi o ten „wyścigowy” wątek. Teraz pora już najwyższa na to, aby rzeczywiście rozejrzeć się wreszcie dookoła siebie, żeby zobaczyć, dokąd to w ogóle przybyliśmy. Toteż rozglądamy się, ciekawie całą okolicę lustrujemy i... co widzimy..? Ano, wokoło widzimy wiele soczystej zieleni i mnóstwo kokosowych palm, natomiast w oddali cały szereg wysoko w niebo „wystrzeliwujących” wieżowców Manili oraz pobliskiego Quezon City. „O ho ho – myślimy sobie – czyli jest to chyba miasto dość nowoczesne, skoro jego widziana z portu zabudowa wygląda z daleka aż tak okazale. Zatem będzie tu co pozwiedzać, oj będzie. No i zapewne „zakotwiczyć” na wieczór w jakimś miłym barze również.”
Na dalszy ciąg zapraszam do odcinka drugiego…
louis