KOPER – Słowenia - Grudzień 2002
Ufff, wreszcie! Nareszcie jestem w domu, w Europie! (Piszę tak, bo wówczas rzeczywiście bardzo długo krążyłem po całej Azji, chyba z 5 miesięcy non stop) Od razu więc zrobiło mi się lżej na przygnębionej dotychczas duszy, na moim posępnym jeszcze niedawno obliczu pojawiły się pierwsze, nieco jeszcze nieśmiałe, ale już szczere uśmiechy, oczęta nabrały jaśniejszego blasku, zaś serce bić poczęło bardziej regularnym, bo już przecież radośniejszym rytmem. Niezły patos, no nie..? Ale cóż, warto się cieszyć z wizyty na rodzinnym kontynencie, nawet pomimo faktu, że jest się w miejscu, skąd wciąż jeszcze ma się te około dwa tysiące kilometrów do własnego domu. Jednakże w porównaniu z dalekowschodnią Azją czy nawet bliższymi nam rejonami północnej Afryki, mogłem się już poczuć niemalże jak u samych wrót Ojczyzny.
Ale do rzeczy… Najpierw słów kilka o wyładunku. Moi kochani – miejscowi Stevedorzy zafundowali nam tutaj postój aż… jedenastodniowy! Napiszę więc od razu to słowo, które mi się wówczas natychmiast jako pierwsze na usta cisnęło; hurra! O właśnie, niech żyje Słowenia! Całe jedenaście pełnych długich dni wyładunku, w dodatku jedynie w godzinach rannych i popołudniowych – całe wieczory i noce od prac przeładunkowych mieliśmy wolne! Zatem wakacje, czyż nie..?
A co było tego przyczyną? – zapytacie. Odpowiem więc, że nasz postój tutaj trwał aż tak długo z powodu – uwaga! – drastycznego braku rąk do pracy w tym porcie! Serio, bowiem okazało się – już na samym początku zresztą – że Koper nie dysponuje wystarczającą ilością pracowników portowych, bo po prostu zbyt dużo chętnych do tej roboty w Słowenii nie ma. Nie ma i już! Zatem poinformowano nas, że zjawiające się u nas codziennie dwa gangi Stevedorów będą oczywiście robić wszystko co w ich mocy, ale na stosunkowo szybki rozładunek statku żadnych szans nie ma i nasz Armator musi się z tym faktem bezwzględnie pogodzić. Bo innego wyjścia, po prostu nie ma. Ot, co…
Ale on – czyli, ten nasz Armator, ma się rozumieć – wcale tak łatwo pogodzić się z tym nie zamierzał. Nie. Przez pierwsze dwa dni nawet walczył zaciekle jak lew o przyspieszenie prac, nieustannie zasypując nas oraz miejscowego Agenta całą stertą ponaglających teleksów, dopóki wreszcie nie pojął w całej rozciągłości faktu, iż tutaj wystarczającej ilości ludzi do pracy w porcie nie ma – i koniec! Wyobrażacie więc sobie te wręcz niewiarygodnie zdumione oblicza naszych Chińczyków i Hindusów w Singapurze, otrzymujących wieści, że gdzieś w świecie (w tym wypadku w Europie) może W OGÓLE ZABRAKNĄĆ LUDZI DO ROBOTY..?! Toż to się im nawet w głowach nie mieściło! Wszyscy z nich - wychowywani przecież w środowiskach, w których ilość nawet i jedynie najbliższych sąsiadów można by szacować dosłownie w milionach osób – niepomiernie się tej sytuacji dziwowali. Początkowo kompletnie nie mogli w ów fakt uwierzyć, sądząc zapewne, że odbiorcy ryżu ze Słowenii lub Albanii po prostu stosują jakieś tricki albo posiłkują się wymówkami w celu zatajenia swych prawdziwych intencji – na przykład faktu zatrudnienia dokerów przy innych, znacznie bardziej dla nich korzystnych rozładunkach. No, takie rozumowanie akurat w wypadku Azjatów nie dziwi, jako że - przyzwyczajeni od stuleci do nieomal ciągłego skakania sobie po głowach z powodu ciasnoty i przeludnienia – tak łatwo w otrzymywane od nas wiadomości „z frontu walki z ryżem” uwierzyć nie mogli.
Ale niestety, to była prawda. To znaczy, „stety” – dla nas jak najbardziej „stety” – bo jedynie dla tych azjatyckich bossów z naszych singapurskich biur Armatora było to czymś wręcz niewyobrażalnym. Wszakże, jak to w ogóle możliwe, aby żyło sobie gdzieś w świecie jakieś społeczeństwo, które – podobnie jak ich własne – nawzajem się nie zadeptywało z racji nadmiaru ich przedstawicieli? Jak ta Europa w ogóle śmie..?! Tak nierozważnie – ba, bezmyślnie i oczywiście singapurczykom na złość, to jasne – NIE ROZMNAŻAĆ SIĘ TAK JAK NALEŻY..?! Skandalicznie zaniedbany kontynent, bez dwóch zdań.
Tak, moi drodzy, właśnie dokładnie w takim tonie utrzymywane były te wszystkie teleksy, które do nas wówczas z Kompanii przychodziły. Najpierw, że Słoweńcy coś kombinują, potem, że się lenią i od dobrej roboty wymigują, a na koniec - kiedy już wreszcie do nich dotarło, że ten brak portowego personelu JEDNAK MOŻE BYĆ PRAWDĄ – że w takim razie trzeba odpuścić, ale… pozwalając sobie jednocześnie na sarkazm i prześmiewczy ton wobec europejskich zdolności rozpłodowych. No cóż, ja jednak wolę (i Słoweńcy zapewne też), aby mi nadmiar moich sąsiadów nie zatratował ogródka lub – z braku miejsca – nawet i mnie samego. Ot, co…
Już następnego dnia po zacumowaniu do naszej burty przybił maleńki stateczek, przybyły tutaj z Albanii, ażeby wziąć od nas kilkaset ton ryżu i zawieźć je potem do Vlory. W następnych dniach pojawiało się ich jeszcze kilka innych, aż do czasu, kiedy cały albański ładunek z naszego statku zniknął. Potem rozładunek oczywiście kontynuowano, ale już z przeznaczeniem dla odbiorców miejscowych oraz jakąś niewielką część w tranzycie do Chorwacji i Bośni. I tak to właśnie upływał nam tutaj czas roboty – powoli, spokojnie, bez żadnych nagłych zrywów czy przestojów, a co najważniejsze – o czym już zresztą w pierwszej kolejności wspominałem – jedynie do godzin popołudniowych.
O właśnie – i teraz mogę już wreszcie zakończyć wątek tego ryżu, koncentrując się na tym, co przecież dla nas jest zdecydowanie najważniejsze. Czyli na tych wolnych od pracy wieczorach i nocach. Bo jak się zapewne domyślacie, robiłem z nich wówczas jak najbardziej właściwy użytek. I otóż to – wreszcie całe noce wysypiałem się jak należy, natomiast popołudnia i wieczory poświęcałem na dokładne zwiedzanie miasta oraz wycieczki po okolicy. A zatem, już najwyższy czas, abym napisał teraz kilka najistotniejszych zdań o tym przepięknym słoweńskim grodzie.
Historia tego miasta jest iście niezwykła, zaś jego początki datują się już od wczesnego średniowiecza, choć oczywiście tereny te były już zasiedlone nawet i w samej starożytności. Koper położony jest w pobliżu północnych wybrzeży półwyspu Istria, w miejscu, które niegdyś było wyspą, z upływem wieków jednak coraz bardziej spajającą się z lądem stałym, aż po dziś dzień, kiedy to po istniejącym tu przedtem morskim przesmyku nie pozostało już ani śladu. Owa wyspa nosiła nazwę Wyspy Koziej – co po łacinie brzmiało Caprea lub Capris – i właśnie w tym część historyków doszukuje się genezy nazwy tego miasta. Piszę, że jedynie część, bo z kolei inni badacze dziejów sądzą, iż pochodzenie nazwy Koper jest inne, ale o tym trochę później.
Jeszcze jako starożytna osada grecka miejsce to nosiło nazwę Aegida, w epoce starożytnego Rzymu wspomniane już miano Caprea, natomiast nieco później – kiedy tereny te weszły w skład Cesarstwa Bizantyjskiego – znano je już jako Iustinopolis, nazwane tak na cześć Cesarza Justyniana Drugiego.
Na przełomie tysiącleci miasto to niezwykle prężnie się rozwijało, ogromnie zyskiwało na znaczeniu, zarówno politycznym jak i handlowym. W początku wieku XI zyskało prawa miejskie, nadane mu przez Cesarza Niemieckiego, w dowód wdzięczności zresztą za fakt poparcia Niemców w ich konflikcie z Wenecją. Jednakże później mieszkańcy Justianopolis z ogromną ochotą zmienili swoje sympatie wobec niegdysiejszego wroga, Wenecji, wciąż rozwijając z nią wspólne handlowe interesy i zacieśniając współpracę w wielu innych dziedzinach, co nawet zaowocowało tym, że wkrótce sami weszli w skład Republiki Weneckiej, stając się z czasem stolicą jej zamorskiej prowincji Istrii. A z racji swojego położenia miasto zyskało kolejną już w swych dziejach nazwę – tym razem włoską – brzmiącą Capodistria, co było pochodną łacińskiego określenia Caput Histriae – czyli, „Głowa Istrii”.
O, i właśnie „ci inni” historycy uważają, że miasto Koper wywodzi swą nazwę jednak od słowa Caput lub Capo, nie zaś od tej niezbyt tu akceptowanej Kozy. Bo przecież „głowa” brzmi jednak jakby nieco lepiej, bardziej dostojnie, nieprawdaż..?
Późniejszych dziejów Kopru opisywać już nie będę. Jest tego bowiem tak dużo, i tak ściśle powiązanego z historią samej Europy, że w istocie rozpisywać się na ten temat wielkiego sensu nie ma. Skupię się więc jedynie na niezbędnych faktach z Historii Najnowszej, ponieważ akurat one mają największe znaczenie dla dzisiejszej struktury ludnościowej tego miasta. Otóż, oczywistym jest, że przez lwią część swoich dziejów miasto to zamieszkiwali Włosi, a było tak aż do lat 50-tych XX wieku – czyli jeszcze do okresu kilkunastu lat po zakończeniu II Wojny Światowej! Tereny te bowiem, także i wraz z pobliskim Triestem, znajdowały się pod okupacją armii jugosłowiańskiej aż do 1954 roku, w którym to dopiero Triest powrócił do włoskiej Macierzy, ale sam Koper już nie – stając się przygranicznym portem i miastem nowopowstałej Jugosławii.
Efektem tej decyzji był oczywiście nagły odpływ stąd ludności włoskojęzycznej, na miejsce której natychmiast przybywali osadnicy ze wschodu, stając się tu niebawem „pierwszą siłą”, nadając temu miastu zupełnie nowy charakter. Zatem w swej ogromnej większości rdzenni Włosi stąd pouciekali, ale i tak jeszcze aż po dziś dzień zachowała się w tym miejscu tradycja dwujęzyczności, jako że w całym mieście zupełnie swobodnie można się po włosku porozumiewać.
A teraz, moi drodzy, informacja najważniejsza – współczesny Koper jest miastem wprost przepięknym, posiadającym niezwykle urokliwą i o ogromnej historycznej wartości Starówkę, w której doszukać się można śladów nie tylko jej dawnej świetności, ale i także tych, które świadczą o nieomal całej jej niezwykłej historii. Bo na szczęście los zechciał wszelkie te nagromadzone tu na przestrzeni dziejów skarby dla potomności oszczędzić, trzymając z dala od nich wszelakie kataklizmy i dziejowe zawieruchy, w efekcie czego nawet i odniesione w tym mieście wojenne zniszczenia były nieznaczne.
Koper doczekał więc naszych czasów w stanie niemalże nienaruszonym, ciesząc swym niezwykłym pięknem oczy przybywających tu z całego świata turystów. Jak jednakże mogłoby być inaczej, skoro jest on „naocznym” świadkiem aż tylu epok – greckiej i rzymskiej starożytności, czasów bizantyjskich, okresów panowania Franków, Longobardów, Cesarstwa Niemieckiego czy Austro-Węgier oraz przez całe wieki panującej na morzach Wenecji – a w dodatku każda z tych epok dość obficie w architekturze tego miasta swą obecność zaznaczała..? Wyobraźcie więc sobie z jak specyficznym miejskim organizmem ma się tutaj do czynienia. Ot, po prostu – bajka, bajka i jeszcze raz bajka…
Zatem, dopytywać się mnie, co tutaj całymi wieczorami robiłem, chyba już nie musicie, prawda..? Bo to przecież jasne, że nieomal każdą wolną chwilę spędzałem tu na zwiedzaniu, zdeptując wszelkie dostępne mi zakamarki, wciskając się wszędzie tam, gdzie coś ciekawego dostrzegałem, a i tak muszę powiedzieć, że z chwilą naszego stąd wyjazdu – już po owych jedenastu dniach – nadal czułem… niedosyt turystycznych wrażeń! Wielkie nieba – powiecie zapewne – czyżby aż całe jedenaście długich dni mi nie wystarczyło? Odpowiem więc – owszem, był to oczywiście bardzo długi okres postoju statku w tym porcie, ale ja w międzyczasie robiłem sobie jeszcze inne wycieczki po okolicy, wybierając się raz do pobliskich – równie zresztą pięknych jak sam Koper miasteczek Piran i Portoroż, do leżącego nieopodal kurortu Izola oraz rzecz jasna także i do będącej w połowie drogi między Koprem a stolicą Słowenii Lubljaną, miejscowości Postojna. Ale tym zajmę się nieco później, bo teraz oczywiście czas na atrakcje Kopru.
A tych w istocie była wręcz niezliczona ilość. Nie będę ich jednak w żadnym razie szczegółowo wyliczał i opisywał, bo przecież od tego są wszelkiego typu przewodniki czy turystyczne foldery, pochwalę się tylko tym, co tutaj udało mi się zobaczyć, odwiedzić i własnymi rękoma dotknąć. Jak i również – co oczywiste – swą niespokojną duszą obieżyświata osobiście zasmakować…
Moim ulubionym tu miejscem stał się od razu główny rynek Starówki o nazwie Plac Tito, skąd codziennie swoje wyprawy rozpoczynałem, za każdym razem kierując się w inną stronę. Tak, aby możliwie jak najwięcej zobaczyć oraz aby czegoś ważnego przez przypadek nie przeoczyć. I tak; zwiedzałem tutaj przepiękną gotycko-renesansową katedrę, wybudowaną przez słynnego wenecjanina Bartolomeo Bono na początku XV wieku – budynek o niezwykle charakterystycznym, choć i jednocześnie jednak nieco „topornym” kształcie - o pięknym, mimo że trochę surowym wnętrzu oraz o wprost niezliczonej ilości najprzeróżniejszej natury architektonicznych ozdobników. Poza tym cały szereg znajdujących się w pobliżu wspaniałych kościołów, z XIII-wieczną gotycką świątynią Św. Jakuba oraz kościołem Św. Anny na czele. W prezbiterium tego drugiego znajdują się wspaniale rzeźbione i niezwykle cenne XV-wieczne ławy – i proszę mi wierzyć na słowo, że ich bogactwo szczegółów dosłownie „rzucało na kolana”.
Niezwykłymi obiektami są tu również wczesnośredniowieczne Rotundy, z których dwie najokazalsze swymi starymi murami każdego pasjonata historii z pewnością urzekną do cna. Te Rotundy bowiem, zarówno Wniebowstąpienia Świętej Marii z początku XI wieku (!) oraz ta o nazwie Świętego Jana Chrzciciela, są tak wspaniale wkomponowane w otoczenie, jak i również już same w sobie niezwykle piękne, że ich widok niemal zapiera dech w piersiach! A kiedy wstępuje się w ich progi, ma się wrażenie jednoczesnego przekraczania jakiejś przedziwnej bariery czasu – tak, jakby w istocie przenosiło się nagle do jakiejś dawnej, odległej nam epoki. Wiem, „jedzie” z powyższych opisów patosem aż na całe kilometry, ale cóż mogę począć, jeśli akurat w ten sposób udaje mi się zrelacjonować to, co mnie tak niezwykle zachwyciło..? Ot, siła wyższa, i już…
Podobnie zresztą, jak i cała masa tworzących tu pierzeje zabytkowych uliczek wspaniale się tu prezentujących mieszczańskich kamienic, z których najokazalszymi były rzecz jasna pałace, wybudowane tutaj przez bogatych obywateli z okresu Republiki Weneckiej. Wymieniać ich wszystkich oczywiście nie ma sensu, mogę jedynie zaznaczyć, że szczególnie jeden z nich – mianowicie, Pałac Pretoriański – wywiera na zwiedzających niezapomniane wrażenie. Bo jest on rzeczywiście jednym z najpiękniejszych akcentów całej Starówki. Co ciekawe, jego lewe skrzydło w całości utrzymane jest w stylu gotyckim, natomiast to prawe tylko i wyłącznie w renesansowym, co razem tworzy iście rewelacyjną kompozycję. Niezwykle rzadko spotykaną i rzecz jasna wybitnie piękną. Tak, tutaj znów miałem okazję do wręcz niekończących się zachwytów nad tym co widzę, bo rzeczywiście było na czym zawiesić oko.
Poza tym napatrzyć się tu można było też na inne znamienite domy i pałace, jak na przykład barokowy pałac Gavardo, dom rodziny Carpaccio, pałac Almerigogne czy wręcz niespotykanej urody dom Guzzi, w którym obecnie mieści się, o dość bogatych zbiorach Miejskie Muzeum Etnologiczne. Tak, wierzcie mi, to wszystko były prawdziwe uczty dla oka.
Co dalej..? Ano, to oczywiście jeszcze nie wszystko, wiadomo. W samym centrum stoi śliczna fontanna z połowy XVII wieku, obok zachował się zabytkowy spichlerz (XIV wiek) oraz wybudowana w romańskim stylu dzwonnica, ze szczytu której rozciąga się tak wspaniała panorama okolicy, że dosięgnąć można wzrokiem nie tylko Triestu, czy przygranicznych rejonów Chorwacji, ale przy dobrej przejrzystości powietrza nawet i samej Wenecji. No cóż, ja jej akurat stamtąd dostrzec nie mogłem, ale oczywiście miejscowym przewodnikom wierzę na słowo. No, niech im już tam będzie…
Oczywiście jest w Koprze znacznie więcej zabytkowych obiektów, które aż prosiłyby się o choćby tylko krótką o nich wzmiankę, ale pozwólcie, że już tę nudnawą wyliczankę zakończę, zgoda? Bo rzeczywiście jeszcze krótka chwila, a okaże się nagle, że zaczynam pisać przewodnik po tym mieście. Zatem definitywnie ten wątek zakończam, przechodząc jednocześnie do…
No właśnie, do czego..? Ot, chyba do krótkiej informacji o kilku moich wycieczkach po okolicy i na tym w tzw. „temacie Kopru” już poprzestaniemy. Bo to, co już jest, zdecydowanie wystarczy…
louis