No, rzeczywiście to raczej niezwykłe – w rozdziale o Słowenii jedziemy… do Włoch…
Po odcumowaniu z portu i zdaniu pilota obraliśmy kurs południowy, prowadzący do wrót Adriatyku, Cieśniny Otranto. Znaleźliśmy się tam po zaledwie kilku godzinach żeglugi. Po wejściu na Morze Jońskie i skierowaniu się już na południowy-zachód zmuszeni byliśmy zredukować naszą prędkość – tak, żeby do kolejnej na naszej trasie cieśniny, niezwykle wąskiego przesmyku zwanego Cieśniną Messyńską, dotrzeć tuż nad ranem, aby pokonywać ją już w świetle dziennym. Oczywiście z powodów bezpieczeństwa, jako że przechodzenie tak wąskich torów wodnych w ciemnościach zawsze wiąże się ze zwiększonym ryzykiem. Bo zawsze lepiej dmuchać na zimne, aniżeli zupełnie bez głowy pchać się tam, gdzie się jeszcze nie było i danego akwenu choć z grubsza się nie poznało, to jasne.
A zatem, podchodziliśmy sobie powolutku pod Messynę jeszcze po ciemku, by dopiero o świcie zacząć forsować jej cieśninę. I właśnie wtedy, kiedy tak zbliżaliśmy się do wschodnich wybrzeży Sycylii, miałem wyborną okazję zobaczyć na własne oczy potęgę najwyższego wulkanu Europy, Etny. Już z bardzo daleka bowiem widać było jej rozjaśniony ogniem wierzchołek, objawiający się w tych ciemnościach jak zawieszona gdzieś na niebie świetlista plama – nieustannie zmieniająca swą jasność i barwę, migotając jak gigantycznych rozmiarów pochodnia. Przepiękny widok..! A w dodatku nawet i nieco surrealistyczny. Nic dziwnego zatem, że w starożytności wyobrażano sobie krater Etny jako zejście do piekieł, gdzie potężny Hefajstos parał się kowalstwem, hałasując ile wlezie i świecąc na całą rozległą okolicę swojej siedziby.
Etna liczy sobie aż 3223 metry wysokości n.p.m. Wyobraźcie więc sobie jak okazale prezentuje się wszystkim przepływającym w jej pobliżu statkom. A już zwłaszcza wtedy, gdy jest „niespokojna” i mruczy lub zieje ogniem, co doskonale widoczne jest właśnie w godzinach nocnych, kiedy ów ogień lub wypływająca z niej rozpalona do czerwoności lawa nie tylko, że widoczne są z bardzo daleka, ale i dość wysoko nad horyzontem – jakby w istocie wisiały gdzieś w niebiosach. Nie należy więc dziwić się starożytnym, że czuli przed Etną ogromny respekt, nawet w okresach braku jej aktywności, że oddawali jej boską cześć i drżeli ze strachu, kiedy co pewien czas poważnie się ożywiała. Bo wulkan ten, nawet gdy jest „zupełnie spokojny”, też bardzo często świeci. No cóż, piękne zjawisko, nieprawdaż..?
Oj tak, „prawdaż”, wierzcie mi. Zresztą akurat co do tego zapewne przekonywać was nie muszę, bowiem dość łatwo wyobrazić sobie obraz czarnej nocy z „wiszącą” w oddali ponad widnokręgiem ognistą plamą. Zaś o świcie, kiedy już z wolna wyłaniają się z mroku kształty wulkanu, widzi się go z jeszcze lepszej perspektywy – jako niezwykle groźnie wyglądającą potężną górę (pomyślcie tylko, Etna ma około 150 kilometrów obwodu swojej podstawy!) wraz z – uwaga! – ponad 250 bocznymi kraterami wokół jej wierzchołka! A zewsząd wydobywają się pióropusze gazów, widać nawet unoszące się ponad ogniem popioły, a przecież Etna wcale nie była wówczas w stanie aktywności! Ot, był to jedynie „taki tam” zwykły jej spokojny poranek…
Jakżeż ona musi zatem wspaniale wyglądać podczas gwałtownej erupcji..! O, to dopiero musi być spektakl..! No cóż, niestety jeszcze nigdy nie było mi dane widzieć na własne oczy wybuchu wulkanu, lecz… może już lepiej niech tak pozostanie..? Bo przecież – co dla jednego jest wspaniałym widowiskiem, dla innych okazuje się być przekleństwem i życiową tragedią – wszakże takie zjawiska nieomal zawsze wiążą się z ludzkimi dramatami. Toteż, niechaj więc już sobie ta Etna słodko śpi (choć oczywiście „chrapie” podczas swojego snu wręcz niemożebnie), a ja co najwyżej pooglądam sobie jej gniewne wybuchy w telewizji – ot, jak na przykład ten ostatni z Czerwca 2004 roku. I wówczas stwierdzę, że jej nieco „niewinny” wygląd – kiedy to „zaledwie” zieje niewielkim ogniem – zdecydowanie mi wystarczy. Dobranoc więc…
Bez żadnych przeszkód przebyliśmy Cieśninę Messyńską, wpływając na wody Morza Tyrreńskiego, gdzie natychmiast skierowaliśmy się na północ, obierając kurs na leżącą u wrót Morza Liguryjskiego, znaną z uwięzienia na niej Napoleona Bonapartego, wyspę Elbę. Ale jeszcze przedtem był oczywiście… kolejny bardzo spektakularnie wyglądający wulkaniczny stożek, którego na swojej drodze napotkaliśmy – mianowicie, wynurzającą się z morskich wód jedną z wysp Archipelagu Liparyjskiego, Stromboli, nad którą góruje niezwykle pięknie i majestatycznie się prezentujący wulkan o tej samej nazwie. Tak więc ponownie tego samego dnia mieliśmy okazję podziwiać piękno mijanego w niewielkiej odległości od naszej burty wulkanu…
I rzeczywiście znowu było na co popatrzeć. Stromboli wprawdzie żadnym ogniem nie zieje, ale za to ma ponad swoim kraterem prawie nigdy nie znikający słup sączącego się zeń dymu, który wznosi się dość wysoko w górę, będąc doskonale widocznym nawet i z całkiem znacznych odległości. Zdarza się często również i tak, że Stromboli zupełnie znienacka potrafi wyrzucić z siebie rozpalone odłamki skalne, nazywane przez miejscowych tzw. „bombami wulkanicznymi” (no, nie powiem, nazwa jak najbardziej adekwatna), w dodatku nierzadko na tak sporą odległość od wyspy, na której się znajduje, że… może to nawet zagrozić pływającym w pobliżu morskim jednostkom! Ot, ciekawe, prawda..? Na szczęście nam oczywiście nic wówczas na głowy się nie posypało, Stromboli był dla nas łaskawy, niczym w nas miotać nie zamierzał i „zasalutował” nam jedynie swym wysokim pióropuszem wydobywającego się z jego wnętrza dymu.
Po kolejnej dobie naszej żeglugi zameldowaliśmy się na redzie położonego w pobliżu wspomnianej Elby Livorno. Serdecznie więc zapraszam was do Włoch…
LIVORNO – Włochy - Grudzień 2002
Tenże port, którego alternatywną nazwą jest nieco „z angielska” brzmiący Leghorn, leży nad południową częścią Morza Liguryjskiego, będąc głównym „oknem na świat” przepięknej włoskiej krainy, Toskanii. A zatem Livorno jest portem bazowym dla wszelkiego handlu i prowadzonych drogą morską interesów tak wspaniałych miast jak sama Florencja czy też położona niedaleko Piza.
O, i właśnie ten fakt był dla mnie wtedy największą nadzieją, kiedy do tego portu zmierzaliśmy – liczyłem bowiem na to, że znajdę tu nieco wolnego czasu, aby skorzystać z możliwości urządzenia sobie tutaj krajoznawczej wycieczki. Jeśli już nie do Florencji, leżącej w odległości jedynie około 70 kilometrów od miejsca postoju naszego statku, to chociaż (no, nieźle powiedziane te „chociaż”, prawda?) do Pizy! Bo przecież ona znajduje się o przysłowiowy „rzut kamieniem” od Livorno, zaledwie około 20 kilometrów. A cóż to w ogóle jest, czyż nie? Ot, jakieś pół godzinki jazdy autobusem i… już byłbym u stóp najsłynniejszej Krzywej Wieży na świecie! – marzyłem. Gdy tymczasem…
I otóż to – gdy tymczasem marzenia te się nie ziściły, jako że żadnego z tych planów zrealizować mi się wtedy nie udało. Owszem, znalazłem tu dla siebie parę wolnych od pracy chwil, ale wystarczyło mi to zaledwie na pobieżny rekonesans po ulicach samego Livorno – i to też jeszcze w niezłym pośpiechu, ażeby się przypadkiem nie spóźnić na statek na moment zakończenia wyładunku lateksu. No cóż, bywa i tak – wszak wszystkiego na raz mieć nie można, ot co.
Zapewne zapytalibyście mnie jednak, czy rzeczywiście w tym porcie miałem aż tak napięty harmonogram, że w żadnym razie na te, powiedzmy z trzy raptem godziny, nie mogłem się ze statku wyrwać, aby chociaż „zaliczyć” tę Pizę i jedynie dotknąć tej Krzywej Wieży, już jej w ogóle nie zwiedzając..? Odpowiedziałbym więc, że owszem, akurat czasu wolnego od samej pracy mi wtedy nie brakowało, ale niestety ówczesna sytuacja była pokłosiem tego, co się nam wydarzyło na Bengalu. Mieliśmy wtedy poważne przebicie ładunkowego tanku, a co za tym idzie, pewien ubytek przeznaczonego właśnie do Livorno lateksu, i żeby ów fakt w jakiś sposób zatuszować zmuszony byłem nieustannie „trzymać rękę na pulsie” podczas całego wyładunku, a to oczywiście wiązało się z moją bezwzględną koniecznością stałej obecności na statku. Bo po prostu trzeba było patrzeć wyładowującym ten lateks Stevedorom na ręce. A już zwłaszcza jednemu panu…
Tym kimś był około trzydziestoletni Holender, który z ramienia firmy, będącej odbiorcą tego lateksu, przybył na nasz statek w celu dozoru jego wyładunku oraz jego dalszej ekspedycji w głąb lądu. To drugie oczywiście nie było przedmiotem naszego zainteresowania, ale sam wyładunek jak najbardziej tak, to zrozumiałe. Bo nie tylko, że wymagał on zwykłej rutynowej kontroli ze strony statku, jak to jest w wypadku każdej operacji wyładunkowej, ale jeszcze dodatkowo tym razem mieliśmy „bojowe zadanie” zrobienia co w naszej mocy, aby te niedobory lateksu jakoś przed tym człowiekiem ukryć – ot, coś zbajerować, coś źle pomierzyć, w razie czego „jakoś” się z nim dogadać, itd.
Tak, wiem, nie jest to oczywiście nic chwalebnego - takie nieuczciwe zagrywki, zwłaszcza „z zimną krwią planowane” - ale taka to już jest ta odwieczna „żeglugowa gra”… Proszę mnie więc zbyt surowo nie oceniać, bo akurat w tym wypadku nic aż tak bardzo zdrożnego nie czyniliśmy.
Kiedy więc ten Holender zjawił się już na naszym trapie, to my natychmiast oddaliśmy mu do dyspozycji jedną z naszych najlepszych kabin, przydzieliliśmy mu Stewarda do ewentualnej pomocy przy zagospodarowywaniu się w niej na te dwa dni wyładunku, a potem zaprosiliśmy do mesy na dość wystawną – i oczywiście zakrapianą też! – wieczerzę.
Uprzednio jednak, rzecz jasna, pootwieraliśmy włazy naszych ładunkowych zbiorników, dokonaliśmy kilkunastu podstawowych pomiarów tzw. „ulażu”, dopilnowaliśmy prawidłowości podłączenia wyładowczych węży i podanych z lądu pomp, by potem już z całkowicie czystym sumieniem (a tak, z czystym!) udać się na biesiadę do mesy.
Początkowo powymienialiśmy parę zdawkowych zdań, bardziej skupiając się na naszej wyżerce (mniam, mniam), aniżeli na samych treściach rozmowy, potem pogaworzyliśmy co nieco o sprawach ogólnych związanych z naszymi codziennymi obowiązkami i życiem, by po pewnym czasie odpieczętować całkiem pokaźną butelkę dobrej whisky w celu wzniesienia kilku toastów za pomyślność naszej roboty, dla „kurażu” i w ogóle; „oby nam się zawsze i wszędzie farciło”. Ot, szelmy z nas, no nie..?
Lecz już po pierwszych dwóch „głębszych” zorientowaliśmy się w co… wdepnęliśmy. Bo kiedy tylko ów alkohol zagrał w żyłach tego Nederlandczyka, to dostał on od razu jakichś dziwnie lśniących oczu, z wyraźnie większą pieczołowitością (ba, z miłością nawet!) obejmować zaczął dłonią swój kieliszek, by po chwili… już samemu – na nikogo z nas nie czekając! – zacząć serwować kolejne drinki! Ufff – westchnęliśmy – chyba „bingo”..! A to dobre! Trafiliśmy na zwykłego pijaka, być może nawet na alkoholika! Bo przecież, skoro ktoś zaczyna tak nagle na obcym sobie terenie pełnić honory domu i czule obejmować pełną alkoholu flaszkę, to raczej wszystko powinno być jasne, prawda? No cóż, dalsze wydarzenia oczywiście te nasze podejrzenia potwierdziły, co oceniliśmy wtedy jednoznacznie; wygląda na to, że owe okoliczności dla naszej delikatnej lateksowej sprawy są raczej korzystne i dobrze na przyszłość rokują.
Tak, moi drodzy, akurat dla lateksu – czyli kwestii ukrycia tych jego nieszczęsnych niedoborów – było to w istocie znacznie lepiej, ale dla nas samych już nie! Bo owszem – uprzedzę fakty i napiszę to już teraz – facet w naszych brakach w ogóle się nie zorientował (bo prawdę mówiąc i tak nie za bardzo był w stanie) i następnego dnia, późnym popołudniem wszelkie papiery bez problemu popodpisywał. Jednakże co do niego samego… No cóż, naprawdę dość sporo wysiłku kosztowało nas postawienie go rano na nogi i wywleczenie na pokład, ale potem on i tak… ponownie zamknął się w swojej kabinie, i aż nieomal do samego końca wyładunku z niej nie wychodził.
Efektem tego było także i to, że włoscy Stevedorzy nie przyłożyli się należycie do tzw. „końcowego ssania”, kiedy to pozbawieni ścisłego dozoru pozwolili sobie na totalne olanie sprawy, a ja zupełnie nie byłem w stanie ich zmusić do całkowitego osuszenia tanków. Tak więc, już po zakończeniu przez nich roboty, na dnie zbiorników wciąż jeszcze chlupotała jakaś ilość płynnego lateksu, który oczywiście w ten sposób został bezpowrotnie jako ładunek zmarnowany, przysparzając na dokładkę – kiedy już sobie solidnie po pewnym czasie na dnie pozastygał – jeszcze dodatkowych kłopotów tym biednym ludziom w Tajlandii, podczas ponownego czyszczenia tych zbiorników.
Tak więc, jak sami widzicie – pomimo około dwudobowego postoju w Livorno oraz niezbyt jednak skomplikowanego w swej naturze wyładunku – nie miałem absolutnie żadnych szans na wyjazd do pobliskiej Pizy, o Florencji już nawet nie wspominając. Całą moją turystyczną atrakcją w tym porcie był więc jedynie ów wspomniany przedpołudniowy spacer po ulicach portowej dzielnicy, ograniczony w dodatku do pośpiesznego szukania publicznego aparatu telefonicznego i – mówiąc eufemistycznie – do zaledwie kilku „dłuższych spojrzeń” na tutejsze mury i życie miasta.
I nic więcej – żadnego zwiedzania, żadnej „nasiadówki” w knajpie, a już tym bardziej żadnego krajoznawczego wypadu. Ale za to poniesionej przez nas wskutek awarii straty w ładunku płynnego lateksu nikt nam wytknąć palcem nie był w stanie. Papiery były „czyste”…
No tak, ale… ta Krzywa Wieża… Buuu… Czy uda mi się jeszcze kiedyś w te strony zabłądzić, by mieć okazję nadrobienia tej straty..? Oby…
louis