Zwiedzajmy zatem dalej tę przepiękną i ogromną Postojnską Jamę…
Ufff, co to była za jazda! Gdybym miał was zapytać jak sobie w ogóle tę podróż wyobrażacie, to nieomal pewien jestem, że naprawdę rzadko kto byłby w stanie odgadnąć jej prawdziwą naturę. Bo zapewne sądzilibyście, że skoro mała wąskotorowa kolejeczka jedzie sobie podziemnym korytarzykiem, w dodatku po dość krętych jednak torach oraz w naprawdę nieznacznej odległości od bocznych ścian, to powinna raczej jechać wolno, nie zaś gnać na złamanie karku czy jak przysłowiowa wystrzelona z łuku strzała, prawda? Tak, bo akurat takiej jazdy można by się spodziewać – niespiesznej i dostojnej, czyli bezpiecznej. Gdy tymczasem… w istocie pędziliśmy jak zwariowani! Miałem nawet odczucie, jakbym był na słynnym rollercosterze w Lunaparku! Tak, moi drodzy, nic a nic nie przesadzam. Prędkość tej kolejki naprawdę była imponująca.
Obawiałem się wtedy choćby i nawet na krótką chwilę wystawić rękę poza obrys wagonika, bo miałem wrażenie, iż bardzo łatwo można nią będzie zawadzić o mijane blisko ściany! Cóż, z pewnością było to jedynie złudzeniem i w rzeczywistości odległość od mijanych przeszkód była wystarczająca dla zapewnienia bezpieczeństwa chcących się wychylać podróżnych, ale ja tam wolałem na własnych kościach nie eksperymentować, trzymając ściśle rączki przy sobie i w żadnym razie nie ryzykując ich wystawiania. Bo jechaliśmy naprawdę dość chyżo…
Jednakże, na szczęście to wcale nie przeszkadzało w podziwianiu tego, co się po drodze widziało. Mijaliśmy bowiem przepięknie się prezentujące – zwłaszcza widziane z bliska! – najprzeróżniejszych kształtów i barw skalne formy, swymi rozmiarami i urodą mogące naprawdę każdego dokładnie oszołomić. Ale, jak się niebawem okazało, był to dopiero przedsmak tego, co nas później – już w głębi jaskini – czekało. Bo tam to dopiero były widoki! Wprost niesamowite..!
Moi drodzy, dobrze wiem, że to co za chwilę napiszę być może ponownie będzie nazbyt patetyczne – zgoda, ale inaczej tego miejsca po prostu opisać się nie da. Bo rzeczywiście, na oddanie w pełni tego piękna nieożywionej przyrody, które się tutaj napotyka, po prostu braknie słów. Musiałbym chyba być co najmniej Mickiewiczem czy Żeromskim, aby temu zadaniu podołać i opisać ten podziemny świat w taki sposób, jak na to zasługuje – a i to nawet, jak podejrzewam, jeszcze byłoby za mało! Bo to, co się tutaj widzi, nieomal przekracza ludzkie wyobrażenia, dosłownie przyprawia o prawdziwy zawrót głowy..!
Tak, w istocie czułem się tutaj jak w jakiejś baśniowej krainie, chłonąc okoliczne obrazy jak gąbka i nie mogąc się nadziwić temu, że Przyroda była w ogóle w stanie stworzyć samodzielnie takie wspaniałości. Bo to wszystko naprawdę jest niekwestionowanym Cudem Natury. A ja, kiedy już zajechaliśmy na miniaturowej wielkości stacyjkę naszej kolejki, z wrażenia po prostu aż ze swego miejsca przez dłuższy czas wstać nie mogłem! Bo poczułem się nagle tak, jakby ta prezentująca się wszędzie dookoła scenografia była czymś zupełnie nierealnym, w istocie jedynie baśniowym, bo aż tak trudno było mi uwierzyć w to, że widoki tego wspaniałego podziemnego raju są jak najbardziej prawdziwe! Że to wcale nie jest sen..!
Nasze zwiedzanie – zaraz po wyjściu z wagoników i zameldowaniu się w komplecie na peronie – rozpoczęliśmy od wizyty w przeogromnej wielkości komnacie, ze stropu której zwisały tysiące stalaktytów o najprzeróżniejszych rozmiarach – od malutkich, wielkości małego paluszka sopelków aż po gigantyczne kilkumetrowej długości skalne twory – wszystkie razem składające się w tak przedziwną formę, że swym kształtem bardziej przypominały jakieś wielkich gabarytów kościelne organy, aniżeli nieregularne skupisko naturalnych skalnych nacieków. I naprawdę odnosiłem wrażenie, że za chwilę zaczną one z siebie wydawać jakieś dźwięki i grać na tych sopelkach jak na prawdziwych organowych piszczałkach z Oliwskiej Katedry. Ależ to był przepiękny twór! Iście nierealna, wisząca nam ponad głowami rzeźba o prawdziwie bajkowej naturze. Pozostawało mi więc tylko rozdziawić szeroko usta w zachwycie i podziwiać w nieskończoność to przewspaniałe dzieło.
A dalej..? Moi drodzy, a dalej… było jeszcze piękniej! Jeżeli napiszę, iż byłem tym wszystkim wprost urzeczony, to oczywiście napiszę zdecydowanie za mało – bo mnie to po prostu nieomal w ziemię wbijało! Skalne korytarze pełne zwisających stalaktytów, stojących na gruncie i wystrzeliwujących wysoko w górę stalagmitów, „przylepionych” gdzieniegdzie do ścian płaskich kurtyn, nierzadko przezroczystych (!) i przypominających swym kształtem gigantyczne wachlarze, a nawet i takich, które wyglądały tak, jakby były zastygłymi nagle w bezruchu morskimi falami! Czy możecie sobie to w ogóle wyobrazić..?!
Ot, powiedziałbym, że raczej nie – bowiem zastygłe tu w kamieniu piękno wszelakich form, jeszcze w dodatku mieniących się szeroką paletą barw (też!), można by określić jako wręcz niewyobrażalne. I żeby w ogóle móc w jego istnienie uwierzyć, to trzeba to koniecznie zobaczyć na swe własne oczy. Bo akurat w tym wypadku żadna, nawet najbardziej bujna wyobraźnia nie pomoże. Powtórzę więc; Dzieło Natury, które śmiało można nazwać Cudem. Niewątpliwie…
Po około godzinie zwiedzania korytarzy i co pewien czas pojawiających się na naszej trasie większych komnat, zabrano nas jeszcze do dużej skalnej sali, w której zaprezentowano nam dwie kolejne atrakcje tego specyficznego świata – mianowicie, żyjącego tu w podziemnych wodach niezwykłego płaza oraz, niewielki wprawdzie, ale niesłychanie hałaśliwy wodospad.
To drugie, to de facto nieduża kaskada, powstała na trasie jednej z wielu podziemnych odnóg rzeki Pivki – bystrego strumyka, wypływającego ciasnym korytarzem (czy też raczej rynną) z głębi skał i ponownie w nich w jakiś przedziwny sposób znikającego. Jego widoczna część natomiast nieustannie kipi, wiruje, faluje na wszystkie strony uderzając przy tym z impetem o skały, buzuje jak gotująca się w garnku woda, szumiąc i hałasując przy tym jak silnik odrzutowego samolotu.
Po napatrzeniu się tej kipieli przyszła wreszcie pora na zaznajomienie się z najważniejszym żywym mieszkańcem tego świata – z bezokim płazem o nazwie odmieniec jaskiniowy. Kilka jego okazów można było zobaczyć jedynie w specjalnej kamiennej sadzawce, takim niewielkim baseniku, wybudowanym tu właśnie w celu ekspozycji tego zwierzątka, jako że napotkanie go w naturze byłoby niezwykle trudne, a dla przypadkowego turysty w ogóle niemożliwe. Toteż pływało tu sobie w tej sztucznej niecce kilka osobników tego gatunku, budząc swym widokiem zrozumiałe zdumienie pośród oglądającej ich przedziwne ciała rzeszy obserwatorów. Bo rzeczywiście, wierzcie mi, jest się czemu dziwować.
Odmieniec jaskiniowy, którego łacińska nazwa brzmi Proteus Anguinus, kształtem swego ciała przypomina niedużą salamandrę. Nazywany jest on również potocznie… „ludzką rybą” (po angielsku human fish), choć oczywiście z żadną rybią rodziną nic wspólnego nie ma, bowiem jest on po prostu płazem. Tak, nie jest to rybka, ale płaz – a z racji swojego jaskiniowego środowiska zamieszkania jest zupełnie pozbawiony oczu, które oczywiście w procesie ewolucji utracił, żyjąc nieustannie w kompletnych ciemnościach.
Kiedy jednak skieruje się na niego światło elektryczne, na przykład ze zwykłej ręcznej latarki, to jego skóra przybiera barwę różowawą, niemalże dokładnie taką samą jak skóra ludzka! I właśnie stąd wzięła się jego alternatywna nazwa – ludzka ryba. Trzeba więc uczciwie przyznać, że istotnie zwierzątko to jest dość szczególne – o wydłużonym kształcie ciała (nawet prawie wężowatym), z dwoma parami niewielkich odnóży, płaską bezoką główką oraz… o ludzkiej skórze! Brrr..! Ciekawe zresztą, czym się „to-to” w ogóle odżywia..?
Po około dwóch godzinach trasa naszego zwiedzania dobiegła końca. Wychodząc z jaskini na zewnątrz przyjrzałem się jeszcze dokładnie ścianom w okolicach jej wylotu, bowiem nasz dotychczasowy przewodnik gorąco nam to polecał. Dlaczego..? A dlatego, że wciąż jeszcze istnieją tu dobrze zachowane ślady zaciekłych walk jugosłowiańskich partyzantów z Niemcami, którzy podczas II Wojny Światowej urządzili sobie w Postojnskiej Jamie składnicę broni i paliw.
Partyzanci najpierw ów magazyn zdobyli, by potem wysadzić go w powietrze (prawdę mówiąc, nie rozumiem po co, paliwa i broni nie potrzebowali?), zupełnie nie baczą na to, że mogło to przecież niektóre wspaniałe fragmenty tej groty bezpowrotnie zniszczyć. Na szczęście uszkodzenia te zbyt wielkie się nie okazały, najpiękniejsze obiekty skalne z sufitów ani z podłoża się nie poodrywały – jednakże, mając ich obrazy świeżo w pamięci, rzeczywiście aż strach pomyśleć co by było, gdyby jednak do ich trwałej destrukcji doszło. No cóż, ale jak wojna, to wojna…
Po zakończeniu mojej jaskiniowej wyprawy, od razu udałem się z powrotem na główny rynek Postojnej. Z wielką ulgą wstąpiłem tam do dużego baru, gdzie przy szklaneczce dobrego słoweńskiego piwa… dość długo dochodziłem do siebie, ponieważ… byłem już wtedy przemarznięty dosłownie do szpiku kości! Bo ja – oczywiście, a jakże! – ponownie wykazałem się wręcz wzorcową zapobiegliwością „doświadczonego” obieżyświata, wybierając się w tę wyprawę ubrany jedynie w niezbyt gruby sweter. Gdy tymczasem temperatura w Postojnskiej Jamie wynosiła tylko 8 stopni Celsjusza (w całej jaskini jest ona niezmienna), co oczywiście podczas tych dwóch godzin dało mi się dość mocno we znaki. No cóż, wizyta w barze stała się więc dla mnie niejako zbawieniem, a poza tym „piwko nad Pivką” też przecież coś znaczy, no nie..?
A zresztą i tak powinienem być wdzięczny losowi, że chociaż pogoda akurat w tym dniu dopisała, więc moje przemarznięcie nastąpiło tylko z przyczyny panującego w jaskini chłodu, nie zaś zewnętrznej temperatury powietrza, która przecież „miała pełne prawo” być dużo niższa, aniżeli ta w grocie – oscylując nawet w okolicach zera! A co, niemożliwe..? Nie, jak najbardziej realne – wszak wybrałem się wtedy w teren górzysty u podnóża samych Alp i w dodatku w początkach Grudnia! No cóż – ot, takie sobie drobne niedopatrzenie z mojej strony, ale… i tak; vivat doświadczenie wieloletniego globtrottera!
Po jako takim ogrzaniu się i dojściu wreszcie do siebie, wsiadłem do odpowiedniego autobusu i powróciłem z powrotem do Kopru – już bez żadnych przygód i komplikacji po drodze. Na statku również żadnych nieoczekiwanych zmian nie było, nie wydarzyło się nic nowego, mogłem więc natychmiast udać się do koi, by solidnie odespać tę męczącą jednak nieco eskapadę. Ale, rzecz jasna, nawet za cenę solidnego zmarznięcia i zmęczenia było warto. Oj, tak…
Moi drodzy, czy zatem możemy już opuścić Koper i wyruszyć w naszą dalszą podróż..? Sądzę, że tak, ponieważ temat tego portu generalnie został wyczerpany, natomiast dalej opisywać tutejszej Starówki – pomimo tego, że jednak nadal byłoby co – już nie zamierzam. Ot, wystarczy już tego, i tyle. Jednakże, czy czujecie się tą wizytą w pełni usatysfakcjonowani? Bo ja, z całą pewnością tak.
Tyle z Kopru, ale… to jeszcze nie koniec tego rozdziału, o nie. Postanowiłem bowiem jednak co nieco go przedłużyć – w sumie o dwa króciutkie rozdzialiki – które jednakże… już nie będą ani o Koprze, ani nawet o Słowenii. Trochę to oczywiście dziwne, ale właśnie takie rozwiązanie uznałem w tej sytuacji za stosowne, jako że w mojej ówczesnej podróży zaraz potem odwiedzaliśmy jeszcze czarnogórski Bar oraz włoskie Livorno.
A ponieważ moje tam wizyty wówczas były bardzo krótkie, co w istocie czyni jakąkolwiek ewentualność tworzenia o tych miejscach zupełnie odrębnych rozdziałów, to zdecydowałem się zawrzeć te króciutkie opisiki jeszcze w rozdziale niniejszym, bowiem… co nam w sumie szkodzi..? Ot, w kolejnych dwóch odcineczkach szybko „rozprawię się” z następnymi portami tegoż rejsu i… będziemy je już mieli z głowy, ot co…
A zatem… do Baru..! (Nawet jeśli to nieco dwuznacznie zabrzmiało)
louis