GIBRALTAR - Wielka Brytania - Wrzesień 1987
Cóż, powyższy tytuł jednoznacznie wszystko wyjaśnia - znaleźliśmy się w jednym z zamorskich terytoriów Wielkiej Brytanii. Owszem, spodziewam się, że i tak wszyscy z was dobrze wiedzą, iż Gibraltar, mimo swojego położenia oraz używanego tu przeważnie języka hiszpańskiego, akurat do Hiszpanii nie należy. Jednakże, jeśli chodzi o jego historię, czyli właśnie o fakt, jak w ogóle do takiego obecnego statusu tegoż skrawka lądu doszło, to już zapewne nie każdy takową wiedzą może się pochwalić, nieprawdaż..?
Gibraltar jest terytorium malutkim, liczącym sobie zaledwie około 7 kilometrów kwadratowych (tak dla porównania - jest to powierzchnia na przykład Starego Miasta w Krakowie - niezbyt wielka zatem), a licząca sobie około 28-30 tysięcy stałych mieszkańców, posługujących się głównie językiem hiszpańskim, choć oficjalnym językiem urzędowym jest tu oczywiście angielski. Gibraltarska Skała, stanowiąca ponad połowę powierzchni tej enklawy, już od tysiącleci znana była starożytnym mieszkańcom basenu Morza Śródziemnego jako jeden z tzw. „Słupów Herkulesa” (tym drugim była znajdująca się po drugiej stronie wąskiej cieśniny, już w Afryce, należąca obecnie do Hiszpanii Ceuta) i głównie z tego powodu aż tak bardzo zakorzeniła się w tradycji tego regionu. Był to bowiem dla ówczesnych żeglarzy „punkt-wyznacznik”, poza którym, tak właściwie, to „już nic więcej nie ma” - co najwyżej koniec świata. Dlatego też szalenie rzadko ktokolwiek poza owe Słupy w ogóle się zapuszczał w obawie, że na wodach Oceanu Atlantyckiego nic dobrego człowieka spotkać nie może. No cóż, w obecnych czasach brzmi to nieco śmiesznie, ale w starożytności Gibraltar naprawdę stanowił swoistą barierę - pomiędzy „światem znanym a nieznanym”.
Ten niewielki skraweczek lądu swą nazwę zawdzięcza jednemu z wielkich wodzów mauryjskich o imieniu Tarik, który najechał Hiszpanię w roku 711. Wtedy to właśnie ową skałę nazwano „Górą Tarika”, po arabsku „Jebel al Tarik”, i jako taka przetrwała aż do naszych czasów, bowiem my nazywamy ją już Gibraltarem, ale dla mieszkańców północnej Afryki to nadal Jebel al Tarik. Nazwa pochodzi oczywiście od zdeformowanej fonetyki tegoż określenia, gdyż czytając arabskie „j” jako „dż” (a tak właśnie oni to wymawiają) usłyszymy coś w rodzaju „dżiblaltarik” - prawda, że bardzo podobnie do jego współczesnej nazwy..?
Od owej inwazji Maurów, na przestrzeni aż ośmiu stuleci (niezły kawał czasu, no nie?), Skała przechodziła z rąk do rąk, aż ostatecznie wydarta została arabskim najeźdźcom i znalazła się wreszcie z powrotem w posiadaniu Hiszpanii - a ów fakt miał miejsce w roku 1469. Jednakże po prawie 2,5 wiekach względnego spokoju, Gibraltar został zaatakowany przez zjednoczone siły angielsko-holenderskie pod komendą Lorda Georga Rooke'a i po jego zdobyciu pozostał on już aż do naszych czasów w brytyjskich rękach, bowiem w 1713 roku, na mocy Traktatu z Utrechtu, ostatecznie przeszedł pod wieczne panowanie Korony. Wprawdzie dochodziło tu jeszcze kilkakrotnie do większych lub mniejszych bitew i potyczek o to terytorium, z najbardziej spektakularnym oblężeniem Skały w latach 1779-1783 włącznie, ale już nic nie było w stanie zmienić jego losu, toteż Gibraltar pozostał w posiadaniu Brytyjczyków, którzy z czasem uczynili z tegoż niewielkiego półwyspu twierdzę o ogromnym znaczeniu. Wiadomo dlaczego, wszak był to wprost wymarzony punkt kontrolny wszelkiego ruchu żeglugowego w całym basenie Morza Śródziemnego.
Od czasu owego Traktatu, tak właściwie, dzieje Gibraltaru się zakończyły. Nie było już tu bowiem żadnych innych większych historycznych wydarzeń - mam rzecz jasna na myśli jakieś zdarzenia spektakularne, które byłyby godne na trwałe zapisać się w Dziejach Świata - ot, Skała nadal była sobie terytorium o nieprzecenionym strategicznym znaczeniu, stając się bazą dla wojsk brytyjskich, a także i amerykańskich podczas II Wojny Światowej, ale już w niewielu ważnych epizodach światowych dziejów uczestniczyła. Do współczesnych czasów natomiast Gibraltar wkroczył już jako miejsce wybitnie turystyczne, przekształcając się w bardzo atrakcyjny kurort oraz w bazę paliwową i świetne miejsce schronienia dla statków, które z jakichś względów muszą w pobliżu Skały zakotwiczyć - na przykład w celu przeczekania sztormowej pogody lub dokonania niezbędnych napraw przed dalszą morską podróżą.
I właśnie z takiego powodu dane mi było znaleźć się w Gibraltarze, dzięki czemu mogłem go sobie zwiedzić, oblatać wszystko co tylko było mi dostępne, spędzając tu około 6 godzin nieustannego włóczenia się po mieście, po Skale i po całym okolicznym wybrzeżu. Bowiem owe kilka godzin to aż nadto, ażeby ów niewielki skrawek lądu „obkolędować” i zajrzeć dosłownie wszędzie, gdzie tylko miało się ochotę. Na tym kotwicowisku byłem już wprawdzie kilkakrotnie, głównie wówczas, gdy zawijaliśmy tu po paliwo, ale tylko ten jeden jedyny raz w życiu, właśnie we Wrześniu 1987 roku, dane mi było postawić tu stopę na stałym lądzie, co zresztą uznać mogę za niebywałą gratkę, gdyż z reguły na takie wizyty prawie w ogóle szans nie ma. Mogę zatem w pewnym sensie uznać się za szczęściarza, bowiem na tak odległy od Polski skraweczek lądu naprawdę bardzo rzadko ktokolwiek z naszych rodaków ma szansę zabłądzić. A jak w ogóle do tego doszło..?
Otóż, w drodze z małego portu Yarmouk w Jordanii do Hamburga, będąc na Morzu Śródziemnym, kiedy mijaliśmy włoską wyspę Pantelleria, położoną u wschodnich wybrzeży Tunezji, w naszym silniku nagle coś „zazgrzytało, zapiszczało, zakaszlało” i... „dup” - statek stanął, ot co. Te wszystkie określenia, to oczywiście metafory, bo w rzeczywistości było tak, że nasi mechanicy zanotowali nagle raptowny wzrost temperatury silnika głównego, a po natychmiastowym sprawdzeniu przyczyn tego stanu rzeczy odkryli, że w układzie chłodzenia nastąpiła bardzo poważna awaria, skutkująca dużym wyciekiem wody chłodzącej tłoki (Panowie Mechanicy, moja drobna prośba - jeśli coś w owej terminologii pokręciłem, to proszę o wyrozumiałość). Krótko mówiąc, kontynuowanie podróży bez dokonania naprawy układu (o ile pamiętam, chodziło o jakieś podtłokowe rurki lub wężownice) było niemożliwe. Stanęliśmy więc w dryfie, a załoga maszynowa natychmiast rozpoczęła swoje naprawy.
Jednakże, jak się niebawem okazało, awaria była znacznie poważniejsza niż to wydawało się na początku, a zatem postój statku w dryfie potrwać musiał dobre kilkanaście godzin, a tymczasem prognoza pogody na ten rejon nie nastrajała optymistycznie. Zbliżał się silny sztorm i takie dryfowanie z unieruchomionym silnikiem mogło być dla statku bardzo niebezpieczne. Nie wspominając już o fakcie, że w takich warunkach, czyli podczas silnego kiwania kadłuba na sztormowych falach, naprawianie czegokolwiek jest znacznie utrudnione, a nierzadko i zupełnie niemożliwe, to jasne.
Kapitan zdecydował więc, że lepiej jednak z tego rejonu czym prędzej uciekać, zaś po konsultacji ze Starszym Mechanikiem, od którego dowiedział się, że taka podróż w ogóle jest możliwa, postanowił o „doczołganiu się” do kotwicowiska w Gibraltarze, gdzie już w zupełnym spokoju będzie można porządnie naszą awarię usunąć. „Załatano” więc jakoś tymczasowo nasz cieknący układ chłodzenia (niestety nie pamiętam w jaki sposób tego dokonano, więc żadnych szczegółów tu wam nie podam) i podążyliśmy dalej - oczywiście nie na „całej naprzód” - na zachód. I w taki to właśnie sposób (pechowy dla mechaników, ale szczęśliwy dla mnie - hurra!) znaleźliśmy się na redzie Gibraltaru, gdzie rzuciliśmy kotwicę i zameldowaliśmy się miejscowym portowym władzom.
I wtedy nastąpiło coś, co w świetle obecnych (czyli w pierwszej dekadzie XXI-go wieku - ach, te nasze „cudowne i bezpieczne czasy”!) przepisów i zwyczajów byłoby absolutnie niemożliwym do zrealizowania. Mało tego - wprost niewyobrażalnym. Bo pomyślcie tylko - nasz Kapitan połączył się powtórnie z miejscowym Harbour Master i poprosił ich o pozwolenie spuszczenia na wodę naszej szalupy, gdyż kilku członków załogi, chcąc wykorzystać tak wspaniałą okazję pobytu na tym kotwicowisku pragnęłoby... udać się na ląd na wycieczkę w celu zwiedzenia miasta. W tym miejscu od razu wyjaśnię, iż w obecnych czasach naprawdę szalenie trudno byłoby znaleźć jakikolwiek port, w którym by na coś takiego zezwolono - jeżeli w ogóle taki port jeszcze gdzieś na świecie istnieje.
No tak, ale ja piszę o roku 1987, a jeszcze wtedy pod względem zabezpieczeń przed - wszędobylskimi już niestety - terroryzmem oraz nielegalną imigracją, nasz ukochany świat tak zwariowany jak obecnie nie był. Toteż takową zgodę otrzymaliśmy, a zatem wszyscy chętni, czyli ci z załogi, którzy w naprawie maszyny bezpośredniego udziału nie brali, natychmiast rzucili się do kabin, aby szybko capnąć za ratunkowe kapoki, odpowiednie do długiego spaceru ciuchy i buty oraz parę groszy na niezbędne wydatki. A pośród owych chętnych byłem oczywiście także i ja. Cóż, trafiła nam się wyjątkowa gratka, dlatego też nie było co się zastanawiać, ani nad czym deliberować - ni chwili! Szybko się ubierać i gnać na ląd, bo jeszcze nie daj Boże ktoś gotów się rozmyślić! Opuszczaliśmy więc czym prędzej naszą szalupkę, a w międzyczasie nasz nieoceniony Szef Kuchni zdążył jeszcze wyposażyć nas w odpowiedni prowiant na drogę. A zatem jazda..!
W tę niespodziewaną wyprawę wybraliśmy się w sześcioosobowym gronie. Jak najszybciej zapuściliśmy silniczek szalupy, odbiliśmy od burty statku i ruszyliśmy w drogę. Po około 30 minutach jazdy wpłynęliśmy do miejscowego portu od strony północnej, tuż obok pasa startowego tutejszego lotniska, i to w dodatku w momencie, w którym akurat jakiś dość duży samolot lądował. Swoją drogą - super widok, rzeczywiście było na czym oko zawiesić. Szybko wypatrzyliśmy sobie puste miejsce do zacumowania, do którego przybiliśmy (było to nabrzeże o nazwie North Mole), wysiedliśmy na keję, a potem bez zwłoki, żeby absolutnie niczego z naszego wolnego czasu nie uronić, wyruszyliśmy na podbój Gibraltaru.
Minęliśmy najpierw jakąś niewielką fabryczkę z piętrzącym się na jej terenie wysokim kominem, następnie grupę portowych zabudowań w malutkiej dzielnicy Varyl Begg Estate, a potem już, podążając wzdłuż pełnych najprzeróżniejszego typu jachtów nabrzeży mariny o nazwie Sheppard's Marina, dotarliśmy do pierwszych rogatek miasta. Zatrzymaliśmy się obok niewysokich, dość starych murów miejskich (niestety nie wiem z jakiego okresu pochodzących) i ciekawie rozejrzeliśmy się dookoła. Co dalej..?
Ale o tym już w odcinku następnym…
louis