W niezbyt wielkiej odległości od owego urwiska natknęliśmy się na jedno z najbardziej znanych miejsc w Gibraltarze (można nawet rzec, iż w pewnym sensie to „znak firmowy” tego miejsca) – mianowicie, na dość obszerną grotę, w której żyją na wolności jedyne na naszym kontynencie małpy. To oczywiście magoty, których obecność w tym miejscu trwa (podobno) już od wielu wieków, natomiast powyższe określenie „na wolności”, moim skromnym zdaniem jest jednak zdecydowanie „na wyrost”. Dlaczego? A dlatego, że są one przecież kompletnie uzależnione od człowieka i fakt, że wprawdzie nie żyją w klatkach zoologicznego ogrodu wcale nie oznacza, iż są to typowo dzikie zwierzęta, samowystarczalne w środowisku, w którym przebywają, absolutnie. Owszem, robią sobie w tym miejscu dokładnie to, co im się tylko zamarzy, ale jednak bez dostarczanego im nieustannie przez turystów pożywienia trudno powiedzieć, czy w ogóle dałyby sobie same radę. Moim zdaniem, absolutnie nie.
Żyją tu sobie one dosłownie jak „pączki w maśle”, a zachowują się jak „pełną gębą paniska”. Bez ceregieli przyjmują wszelkie „żywnościowe ofiary” składane im przez żądnych wrażeń turystów, a kiedy uznają, iż porcje dostarczanych im smakołyków są w ich mniemaniu niewystarczające lub poczują się jakimś darem rozczarowane, to potrafią nawet rozedrzeć się wniebogłosy, obwieszczając całemu światu jaka to im się krzywda dzieje, gdyż ktoś potraktował je nie tak, jak by sobie tego życzyły. Ot, małpiszony bezczelne! Mało tego - jeszcze rzucić czymś w człowieka mogą, jeżeli im tylko na to przyjdzie ochota! Tak więc lepiej tych stałych „gibraltarczyków” zbytnio nie denerwować, na przykład nie rozdrażniając ich niezbyt hojnym datkiem, bo przecież nie kierują się one zasadą „gość w dom, Bóg w dom”. Ależ! Rzucą w ciebie odłamkiem skały, i tyle. Ostrożnie więc!
Nam na szczęście nic podobnego w tym miejscu się nie przytrafiło. Może właśnie dlatego, iż niczym ich nie uraczyliśmy, oszczędzając nasze zapasy na swoje własne potrzeby, a więc nie byliśmy w stanie sprowokować ich niewdzięcznych reakcji..? A zresztą nawet zbyt długo tam nie zabawiliśmy, bowiem wyganiała nas stamtąd ciekawość dalszych etapów naszej wycieczki - bo przecież wciąż jeszcze tyle było tutaj do oblatania. Toteż podążaliśmy dalej owym górskim szlakiem, mając w planie całkowicie - co do ostatniego metra! - go przemierzyć. Nie wiem czy udało nam się tego dokonać - ale w istocie kluczyliśmy po tutejszych skalnych ścieżynkach dość długo, zaglądając we wszelkie możliwe napotykane po drodze zakamarki, w tym rzecz jasna do niewielkich jaskiń i wydrążonych w skale nisz. No cóż, trochę jednak żałowałem, iż nie pozostaliśmy nieco dłużej w towarzystwie tych małp, gdyż jak dla mnie, właśnie tamto miejsce było zdecydowanie bardziej ciekawe niźli cały szereg skalnych szczelinek, w które zaglądaliśmy.
Ale cóż było robić, skoro uprzednio umówiliśmy się, że w razie różnicy zdań co do naszych wspólnych dalszych wycieczkowych planów, kiedy to w jakimś miejscu będziemy nagle mieli coś do wyboru, a rozdzielać się nie zamierzaliśmy, będziemy podejmować decyzję ad hoc, ale jednak demokratycznie..? Czyli, że w razie rozterki decyduje większość, a akurat w tej „małpiarni” nasze głosowanie wypadło 4:2 na korzyść tych, którzy chcieli szybko gnać dalej..? Chcąc nie chcąc musiałem się więc podporządkować, co wcale nie oznacza, że tak łatwo się z tym faktem pogodziłem, o nie.
Przeciwnie - strasznie mi było żal, że nie pozostaliśmy tam dłużej, bowiem w efekcie, nie tylko że nawet się do tych małpiszonów nie zdążyłem zbliżyć, to jeszcze na dokładkę widziałem ich zaledwie kilka, a podobno żyje ich tam dość dużo. Nie mogę więc wam niestety zbyt dobrze tejże groty opisać, bowiem w sumie nawet nie miałem zbytnio czasu aby się jej porządnie przyjrzeć, już nawet nie wspominając o jej ewentualnym spenetrowaniu. Szkoda, wielka szkoda.
Lecz wracajmy na nasz skalny szlak, moi drodzy... I co pierwsze rzuca się natychmiast w oczy każdemu, kto pokręci się trochę po tej okolicy..? Otóż, cały szereg specyficznego rodzaju miejsc na Skale noszących angielską nazwę „water catchment”, czyli tzw. „łapaczek wody” - oczywiście deszczowej - wszak mieszkańcy Gibraltaru skądś ją czerpać muszą, czyż nie..? A nie ma tu przecież żadnych rzek, jezior, czy choćby niewielkich stawów, a jedynie wielka skała, po której każdy kolejny deszcz spływa sobie swobodnie w dół, niknąc potem natychmiast w wodach Morza Śródziemnego. Zatem, tubylcy wymyślili tu kiedyś najprostszy z możliwych sposób gromadzenia tejże deszczówki, mianowicie, pewne fragmenty Skały, które dały się jakoś wygładzić, a jednocześnie stanowiły powierzchnię o odpowiednim kącie nachylenia, przeznaczyli właśnie na ten cel, montując pod nimi specjalne duże rynny lub kując bezpośrednio w kamieniu niezbyt szerokie kanały. Są one rzecz jasna także pod żądanym kątem ukierunkowane, tak, aby spadająca z góry pochodząca z deszczu woda siłą grawitacji spływała tymi kanałami czy rynnami do zbiorników, z których to z kolei dystrybuowana jest ona odpowiednio - tak, ażeby w pełni zaspokoić potrzeby mieszkańców miasta. Nie znam niestety technicznych szczegółów dotyczących tych specyficznych obiektów, ale z niezbyt wielkiej odległości je widząc, właśnie taki dalszy los owej deszczówki sobie wyobrażam.
Co do tych rynien i kanałów natomiast; muszę koniecznie zaznaczyć, iż niestety całkiem dokładnie bez lornetki dostrzec ich nie było można - przynajmniej z tych miejsc, z których je obserwowaliśmy - toteż tak całkiem pewnym ich ewentualnego działania nie jestem. Jednakże, jak inaczej można odprowadzić w taki sposób „wyłapaną” wodę, jak nie właśnie przy pomocy odpowiednich rynien czy kanalików..? Zatem, nie widząc z oddali szczegółów ich konstrukcji, ale za to dostrzegając wyraźnie, że na pewno były to jakieś podłużne obiekty, mogę śmiało uznać, że tak właśnie ów proces tutaj rozwiązano. A czynię powyższe zastrzeżenie dlatego, żeby w razie mojej pomyłki nikt z was mnie się potem nie czepiał - że na przykład coś zbujałem, albo że sobie jakieś „wirtualne konstrukcje” wymyślam. O nie, co to to nie. Ja po prostu przyjmuję zasadę, że jeśli czegoś absolutnie pewnym nie jestem, to koniecznie powinienem was o tym poinformować, abyście w takich właśnie razach podchodzili do tych opisów z pewną rezerwą.
Owe wodne „łapaczki” z uwagi na swoje ogromne znaczenie doczekały się nawet swoich historycznych nazw - w pobliżu większości z nich takie informacje można było odnaleźć, ale ja niestety zapamiętałem jedynie zaledwie dwie z nich - mianowicie; „Admiralty Water Catchment” i „Surface Water Catchment”. To oczywiście nie jest niczym szczególnym, jednakże podaję to tak dla zadośćuczynienia kronikarskiemu obowiązkowi. Włócząc się po Skale (z mapą w ręku oczywiście) zaplanowaliśmy sobie naszą trasę w taki sposób, aby zejść z niej w dół w miejscu położonym jak najbliżej południowego cypla Gibraltaru o nazwie Europa Point. Dotarliśmy więc na jego niewielkie wzniesienie dość szybko, toteż mieliśmy jeszcze pewną rezerwę czasową, aby przysiąść tu nieco, odsapnąć po męczącej włóczędze, a przede wszystkim wspinaczce i zebrać siły na naszą dalszą wędrówkę.
Niestety nie cały pas wybrzeża był tu ogólnodostępny. Natrafiliśmy tu bowiem na jakieś ogrodzenia i płoty, dlatego też zmuszeni byliśmy nieco nadkładać drogi podczas ich okrążania, ale ostatecznie wyszukaliśmy sobie świetne miejsce na skałkach - idealne do naszych ówczesnych zamierzeń. Jakich..? Dyć to jasne jak słońce, moi drodzy - wszak był to już najwyższy czas na posiłek, no nie..? Szczęściem nie zmogła nas pokusa wcześniejszego podzielenia się naszym prowiantem z miejscowymi małpiszonami (ale i tak żałuję, że nie mogłem tam pozostać dłużej i choć odrobinki z mojej porcji im podrzucić!!!), dlatego też wszystkie nasze zapasy były jak dotąd nietknięte. I bardzo dobrze - albowiem pochłonęliśmy je dosłownie w okamgnieniu. I to zapewne w taki sposób, który dla stojącego obok obserwatora wydałby się - delikatnie mówiąc - mało elegancki (żeby nie rzec, prymitywny lub nawet... pierwotny).
Ot, po prostu, rzuciliśmy się na nasze żarcie tak, jakbyśmy od wieków nic w gębach nie mieli, a ja to nawet - tak „z rozpędu” rzecz jasna, bo przecież nie rozmyślnie! - od mojej porcji kurczaka skonsumowałem nawet kości! No cóż, bywa. Ale za to ogryzki jabłek, skórki pomarańczy i skorupki ugotowanych na twardo jajek pozostawiłem już w spokoju. Przysięgam..! Wierzycie mi..?
Pobiesiadowaliśmy więc sobie na tych skałkach jakieś pół godziny, podziwiając w międzyczasie rozciągające się stąd widoki. Iście bajkowe, wierzcie mi. Już nie takie oczywiście, jak z samego szczytu gibraltarskiej Skały, ale pod wieloma względami jednak równie pięknymi, bez dwóch zdań. Majacząca w oddali Ceuta, sznur przeprawiających się przez Cieśninę statków, a każdy z nas rozparty jak basza, siedzący na słoneczku, owiewany lekkim wiaterkiem - sielanka. A przy okazji, wiadomo - rozmyślania i dyskusje.
Na przykład; czy wiecie dlaczego tenże przylądek nosi nazwę Europa Point..? Otóż dlatego, iż uznawany on był (a i jeszcze gdzieniegdzie nadal jest - ale o tym za chwilę) za najdalej na południe wysunięty punkt naszego kontynentu. Owszem, specyficzny kształt całego Gibraltaru, wraz z wrzynającym się daleko na południe w wody Morza Śródziemnego cyplem, w istocie taką daleką rubież sugerują. Toteż właśnie z tego powodu Anglicy ów przylądek tak a nie inaczej ochrzcili. No tak, zgoda, jego wygląd i położenie, jak i również specyficzny charakter tegoż miejsca rzeczywiście idealnie go do takiej roli predestynują, z tym że niestety... nie jest to prawdą! Bowiem - i zapamiętajcie to sobie raz na zawsze, moi W. Cz. Czytelnicy - znajdujący się w Gibraltarze Europa Point NIE JEST NAJDALEJ NA POŁUDNIE WYSUNIĘTYM PUNKTEM NASZEGO KONTYNENTU! Koniec i kropka!!! Wiem, brzmi to obrazoburczo, bo przecież w naszych polskich szkolnych podręcznikach do Geografii przez wiele lat (ciekawe czy obecnie nadal tak jest..?!) tak właśnie twierdzono, ale TO NIE JEST PRAWDĄ!!! Ot, co.
A dlaczego..? Bo po prostu znajdująca się na gibraltarskim cyplu latarnia morska ma swoją szerokość geograficzną wynoszącą 36*06,58'N (N - czyli północną, to oczywiste), natomiast położona bardzo niedaleko od niej, bo w samej Cieśninie, maleńka hiszpańska wysepka Tarifa, ma ową szerokość 36*00,07'N - a zatem, licząc w linii prostej, jest to aż około 12 kilometrów różnicy! Ot, proszę - jakaż wielka jest siła tradycji i ludzkich przyzwyczajeń, nieprawdaż..? Wspomniana Tarifa, już od dawien dawna zresztą połączona ze stałym lądem pobudowaną tu groblą, jednak mogłaby być dalej jako wyspa uważana, a zatem, jako taka nie byłaby brana pod uwagę jako ów najdalej wysunięty na południe punkt Europy (chodzi tu rzecz jasna o stały ląd naszego kontynentu, a nie o jego wyspy). Podobnie jak traktuje się na przykład archipelag maltański, włoską Pantallerię czy Lampedusę, dużą Kretę i wiele innych greckich wysp, a które wszakże do Europy należą, czyż nie..? No dobrze, owszem, jeśli by jednak odrzucić w owych rozważaniach tę hiszpańską Tarifę, to i tak przecież nadal pozostaje cały szereg innych hiszpańskich przylądków i cypelków, które - jako bezsprzecznie na stałym lądzie leżące - już NA PEWNO swoją obecnością udowadniają, że ktoś kiedyś z gibraltarskim Europa Point zdrowo „przeholował”.
Ot, na przykład; Punta Carnero (Przylądek Barana), Punta Paloma (Przylądek Gołębia), Punta Camaral, czy też wiele innych, leżą zdecydowanie na mniejszej szerokości geograficznej niż gibraltarski Europa Point, a zatem skąd w ogóle wzięło się owo stwierdzenie, że ów cypel właśnie jest tym jednym z najważniejszych punktów naszego kontynentu - podobnie zresztą jak leżący na jego „antypodach” norweski Nord Cap na północy? Wspomniana siła tradycji, czy też może najzwyklejsza nierzetelność lub niedbalstwo..?
Jednakże, pomimo aż tak „twardych” dowodów na to, iż uznawanie gibraltarskiego przylądka za najbardziej na południe wysunięty kraniec Europy, jest z gruntu rzeczy niewłaściwe, to i tak wciąż jeszcze w umysłach wielu osób (ba, nauczycieli Geografii nawet..!) istnieje - zakodowane już chyba (?) - przekonanie, że tak właśnie jest. Napisałem „w umysłach” wielu osób, ale przecież powyższa „wiedza” znikąd się nie bierze, ale... ze szkoły, nieprawdaż? A w naszych polskich podręcznikach Geografii przez szereg lat (a widziałem to na własne oczy, podobnie oczywiście jak wszyscy z nas, tylko być może nie każdy zwracał na to uwagę), właśnie ów Europa Point w Gibraltarze jest tym jednym jedynym południowym krańcem naszego kontynentu. Więc co..? Nierzetelność..? Niewiedza..? Lekceważenie faktów..? Czy też może najzwyklejsza... siła „inercji”, czyli powielanie raz kiedyś ustanowionych błędnie informacji, które potem bezmyślnie przepisuje się do kolejnych wydań szkolnego podręcznika? Nie wiem jak to jest obecnie, ale „za moich czasów” z całą pewnością owa informacja podawana była błędnie.
Oj, Panowie Decydenci z polskich Kuratoriów - czy naprawdę nikt aż przez tyle lat tego „drobnego” faktu nie zauważał..? W podręcznikach niektórych innych krajów podawana jest... Tarifa, jako ten najbardziej odległy na południe punkt Europy (kilkakrotnie o to odpowiednich ludzi pytałem, to wiem), skąd zatem u nas wciąż pojawiały się te brednie..? Bo gdyby tak - w ramach pokuty rzecz jasna - komuś z tych „podręcznikowych autorów” kazać tę wspomnianą różnicę w odległościach między danymi fałszywymi a prawdziwymi (te około 12 kilometrów) przemierzyć na własnych kolanach, czy też na tym dystansie tak „po żołniersku” ich przeczołgać, to może wówczas raz na zawsze przestaliby naszym dzieciom wciskać kit i uczyć bzdur, o których już dawno cała niemal Europa wie, że to zwykła pomyłka, albo... siła tradycji właśnie...
Czepiam się..? Nazbyt eksponuję ów, być może dla wielu z was raczej błahy szczegół geografii opisowej naszego kontynentu..? Otóż nie, moi drodzy, absolutnie nie! Albowiem, każda wiedza (a już tym bardziej ta „sprawdzalna”), bezwzględnie wymaga rzetelności i ścisłości w faktach, nieprawdaż..? Wszak we współczesnej Geografii miejsca na żadne hipotezy czy też zwykłą niedbałość już nie ma, a tym bardziej... w szkole! Mam rację..? Bo zwróćmy uwagę, na przykład (tak w ramach analogii) na podobne dane dotyczące naszego kraju. Otóż, najbardziej wysuniętymi punktami w Polsce są; na północ - Przylądek Rozewie, na południe - szczyt Opołonek w Bieszczadach, na wschód - miejscowość Zosin k/Hrubieszowa i na zachód - niewielka wioska Osinów Dolny k/Cedyni.
I taka, moi drodzy, jest prawda, ot co (przynajmniej tak podają w polskich leksykonach i encyklopediach - zatem ewentualnej nieścisłości proszę mojej skromnej osobie nie przypisywać!). Cóż jednakże by było, gdyby zamiast takiego Rozewia podawano jednak, na przykład latarnię morską w Helu - bo przecież bardziej znana, rozpoznawalna i w ogóle... ważniejsza, czyż nie?
Albo zamiast Opołonka (czy też Przełęczy Użockiej, bo i taką wersję można w niektórych źródłach napotkać!) eksponowano by Tarnicę - bo szczyt wyższy, bardziej znany, itd..? Toż to przecież byłaby najzwyklejsza manipulacja faktami, no nie..? I jak to w ogóle miałoby się do prawdy..? Nijak, a zatem w myśl zasady „koszula bliższa ciału” nasze polskie punkty maksymalnych wartości szerokości i długości geograficznych są jednak prawidłowo podane i jako takie umieszczane w dostępnych nam źródłach. Dlaczego więc - do diaska - wciąż jeszcze owego Europa Point z naszych umysłów nie „odkłamano”..?! Wszak podobny bezkrytycyzm w powielaniu wszelkich faktów w naszym współczesnym, już tak bardzo zelektronizowanym świecie, absolutnie mieć miejsca nie powinien.
Zatem, moi kochani, reasumując - Przylądek Europa w Gibraltarze, owszem, jest przepięknym, a i także znakomitym miejscem do biesiady dla utrudzonych drogą sześciu dzielnych polskich marynarzy (z których ten czy ów to nawet kości z głodu zeżreć potrafi), ale NA PEWNO nie jest najdalej na południe wysuniętym punktem naszego prześlicznego kontynentu. Basta...
Teraz zaś, tak przy okazji, skoro już uczepiłem się tematu tychże szczególnych w swym znaczeniu geograficznych punktów na mapie Europy i Polski, pozwolę sobie jeszcze na zamieszczenie dwóch ciekawostek, o których - jak mniemam - zapewne nie każdy z was wie. Mianowicie, czy wiecie gdzie położony jest geometryczny środek naszego kraju? Otóż, jest on oczywiście w pobliżu Łodzi, w niewielkiej miejscowości o nazwie Piątek, a oznaczony on jest małym kamiennym obeliskiem (nota bene wyglądającym przeokropnie! Panie Naczelniku Gminy - niechże ktoś wreszcie coś z tym zrobi!!!).
Tak, akurat ten fakt być może wielu z was był znany, ale powiedzcie mi w takim razie; gdzie położony jest geometryczny środek Europy..? Ha, i tu was mam, moi kochani – bo z pewnością mało kto z was wiedzą na tenże temat dysponuje, mam rację..? Toteż usłużnie wam przypominam, iż leży on... w Polsce (a jakże), na terenie Województwa Podlaskiego w miejscowości Suchowola. Jednakże jak wygląda znajdujący się w tym miejscu obelisk ówże szczególny fakt wyeksponywujący, to tego już niestety nie wiem. Być może równie brzydko jak ten w Piątku - a zatem, „Panie Naczelniku... itd...”
To tyle jeśli chodzi o te ciekawostki, a teraz powracajmy wreszcie do Gibraltaru, bo przecież właśnie skończyliśmy naszą biesiadę, posililiśmy się już, „puściliśmy dymka” papieroskami marki Extra Mocne z filtrem (czy ktoś je jeszcze pamięta..?) i jesteśmy już w pełni sił, zwarci i gotowi do dalszej drogi. Dokąd teraz zawiodą nas nasze mocno już utrudzone nogi..? Ano, do miasta, do samego jego centrum, wszak tam jeszcze nie byliśmy. A poza tym, zgodnie z naszym planem będzie to akurat właściwy kierunek naszego powrotu do zacumowanej przy Północnym Molo szalupy. Bo nasze zwiedzanie powoli dobiega już końca.
Cóż zatem mógłbym napisać o samym mieście Gibraltar..? Niewiele, moi drodzy, niestety. A wszystko dlatego, że zamiast poszwendać się tu nieco i popróbować je lepiej poznać, to my na dłuższy czas utknęliśmy w tutejszej Katedrze (piękna jest) i w jej okolicach, a potem ze zgrozą stwierdziliśmy, iż na dalszy rekonesans już nie ma czasu. No cóż, trochę szkoda, ale przecież na los i tak narzekać nie mogliśmy - wszak wszystko to, co w Gibraltarze najistotniejsze, zobaczyć zdążyliśmy, natomiast penetrowanie miejscowych sklepików czy knajpek śmiało można sobie było podarować. Tak też rzecz jasna zrobiliśmy, bowiem po odwiedzeniu Katedry od razu skierowaliśmy nasze kroki na północ, ażeby przypadkiem nie spóźnić się na wyznaczoną nam przez Kapitana godzinę naszego powrotu na statek.
Po drodze zaglądnęliśmy jeszcze do znajdujących się tu u samego podnóża Skały ruin starego zamczyska, choć prawdę mówiąc niespecjalnie nam się one podobały. Ot, kupa gruzów i jakieś murki, ale - wyobraźcie sobie - nie znaleźliśmy tu żadnych tablic opisowych przeznaczonych dla odwiedzających ów zamek turystów. Jak to, w takim miejscu..? Cóż, być może w istocie ich tam nie było, ale ja jednak odniosłem wrażenie, iż czegoś podobnego z powodu naszego pośpiechu (i zmęczenia też, gdyż większość spędzonego tu czasu zmizdrzyliśmy siedząc na murach) po prostu nie zauważyliśmy i przeoczyliśmy jakąś znajdującą się tam zapewne tablicę.
Do szalupy dotarliśmy dokładnie o tej godzinie, jaką sobie uprzednio wyznaczyliśmy, a zatem rzec by można, iż maksymalnie wykorzystaliśmy stworzoną nam przez los sposobność zwiedzenia tego szczególnego miejsca na Ziemi. Nic z naszej rezerwy czasowej nie uroniliśmy, wszystko przebiegło idealnie zgodnie z planem (no, prawie) i nawet nasze przybicie do burty statku wypadło zgodnie z wytycznymi otrzymanymi od naszego Starego. Był to już zresztą niemalże „ostatni dzwonek”, bowiem, jak się okazało, mechanicy skończyli już swoją robotę i zajmowali się w tym momencie już tylko testowaniem silnika i przygotowaniami do dalszej drogi. Niebawem więc podnieśliśmy naszą kotwicę, grzecznie odmeldowaliśmy się tutejszym władzom i wznowiliśmy naszą podróż, bez żadnych przygód przecinając Cieśninę i wpływając na wody Atlantyku. Skała pozostała za naszą rufą i wkrótce zniknęła nam z oczu, ja natomiast wywiozłem stąd niezapomniane wrażenia oraz nadzieję, iż może jeszcze kiedyś tutaj powrócę.
No cóż, wracałem tu rzecz jasna jeszcze niejednokrotnie, ale jak wspomniałem, nigdy więcej nie udało mi się już na tutejszym lądzie postawić stopy. Oczywiście wielka szkoda, ale nic to - wszak Gibraltar mam już „zaliczony”, nieprawdaż..? Prawdaż, ot co...
louis