Pozwólcie jednak najpierw, że w tym miejscu tekstu jeszcze raz nieco powydziwiam - ot, po prostu przypłynęliśmy sobie statkową szalupą poprzez niezmiernie ruchliwą redę do tutejszego portu, zacumowaliśmy w pierwszym lepszym, tak „na chybcika” namierzonym przez nas miejscu, które tylko wpadło nam w oko, zupełnie nie pytając nikogo o zgodę, a potem jeszcze pozostawiliśmy naszą łódź przy kei całkowicie bez jakiegokolwiek dozoru! Mało tego, nawet nasze kamizelki ratunkowe cały ten czas leżały sobie na wierzchu, podobnie zresztą jak cała reszta pozostałego wyposażenia szalupy. Czy coś takiego można sobie w obecnych czasach wyobrazić..?!
Nie dość, że zostawiliśmy nasz dobytek bez opieki na pastwę losu, bo przecież nikt z nas niczego tu nie pilnował, to jeszcze zupełnie „samowolnie” (cudzysłów zamierzony, wszak zgodę Harbour Master jednak mieliśmy) jeździliśmy sobie po porcie, a potem absolutnie nikt z miejscowych władz o żadne dokumenty (czy wizy!) nas nie pytał. A wszak przekroczyliśmy granicę państwową (a na redzie żadnej Wejściowej Odprawy nie było), czyż nie..? I to zupełnie najspokojniej w świecie, jak gdyby nigdy nic. A pragnę jeszcze raz zwrócić waszą łaskawą uwagę na okres czasu, w którym niniejsze wydarzenia następowały - przecież to rok 1987, a jaka wówczas była sytuacja polityczna w Europie, to chyba wszyscy dobrze pamiętamy, nieprawdaż..? Gdy tymczasem my, ot, tak po prostu, wpływamy na teren obcego państwa i zupełnie przez nikogo niezaczepiani wyruszamy sobie na zwiedzanie miasta.
Czy wyobrażacie sobie coś takiego w obecnych czasach, kiedy to z uwagi na zagrożenie terroryzmem niemalże w każdym porcie na świecie zjawiający się tam marynarze są na milion sposobów „prześwietlani”, zanim im się w ogóle pozwoli zejść na ląd? Mało tego - obecnie coraz więcej osób z naszego zawodowego środowiska takowych pozwoleń nie dostaje w ogóle (sic!), zwłaszcza w takich krajach jak USA, Kanada, Wielka Brytania czy „jakaś tam inna” Australia - i to pod byle pozorem, bo na przykład Panu Urzędnikowi ktoś się nie spodobał, ot co. I to nawet wówczas, kiedy ten ktoś posiada ważną wizę wjazdową do danego kraju (sic!)..! Ale cóż, Pan z Immigration nagle orzekł, iż zachodzi uzasadnione (??? Jak na to wpadł, to tego już zazwyczaj nie tłumaczy) podejrzenie, iż dany delikwent może stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa jego kochanego kraju, na którego straży właśnie on stoi. A zatem, po co się kłopotać jakimś tam marynarzyną, jak można mu od razu „postawić szlaban”, i tyle. No cóż, od takich właśnie sytuacji w ostatnich czasach w wyżej wymienionych krajach podczas Odpraw Wejściowych na statkach aż się roi.
A tymczasem wtedy, proszę bardzo - welcome. I to nawet dla nas, dla przybyszów spoza tzw. „żelaznej kurtyny”. Fakt, iż mocno już wtedy „zardzewiałej” i przez upływ czasu nadwerężonej, ale przecież jeszcze wciąż w ludzkich (a zwłaszcza w urzędniczych) umysłach istniejącej. Ach, jakżeż ten nasz popierdol*ny świat „schodzi na psy”. Nic, tylko usiąść i płakać...
No dobrze, ale dosyć już tych pesymistycznych przemyśleń, bo przecież dopiero co przybiliśmy naszą szalupą do nabrzeża portu w Gibraltarze, podeszliśmy już do północnych murów miasta i właśnie wybieramy się na rekonesans po jego terenie. A zatem w drogę, moi kochani, pozwiedzajmy razem. Od czego zaczniemy..? Proponowałbym od miejscowego lotniska, skoro już na samo przywitanie właśnie to pierwsze rzuciło nam się w oczy, zgoda..?
Gibraltarskie lotnisko jest chyba najdziwaczniejszym tego typu tworem ze wszystkich lotnisk na świecie. Jest to bowiem zaledwie jeden krótki pas startowy i... niemalże nic więcej. Owszem, na północ od tegoż pasa znajduje się kilka budynków lotniczego portu, niezbędnych do jego obsługi, ale wszystkie z nich stłoczone są na niewielkiej przestrzeni nieomal jak sardynki w puszce.
To zresztą dziwić nie może, albowiem z braku miejsca - wszak sam Gibraltar to zaledwie niewielki skrawek lądu - jedynie taka właśnie infrastruktura była tu możliwa do ulokowania. Poza tym, z racji niezbyt wielkiego zapotrzebowania na przewozy pasażerskie lub towarowe drogą lotniczą, niczego większego i tak by tu nigdy nie pobudowano. Tutejszy pas startowy zatem, o długości zaledwie około 1,5 kilometra, jest jak najbardziej na lokalne wymagania wystarczający - chociaż, znając Anglików jako naród bardzo praktyczny, należy się spodziewać, że i tak w najbliższym czasie pokuszą się oni o jego przedłużenie w kierunku zachodnim. Biegnie on bowiem równoleżnikowo, i zarówno zaczyna się, jak i kończy na przeciwległych wybrzeżach tego niewielkiego półwyspu. Czyli, krótko mówiąc, biegnie od morza do morza...
Tak więc, ktoś dociekliwy z was zapytałby natychmiast; jeśli taki pas lotniska sięga dokładnie od jednego brzegu do drugiego, to w takim razie oznacza to, iż w ten sposób przedziela on to niewielkie terytorium na dwie części, prawda? Co zatem z tranzytem, zarówno tym wewnątrz samego Gibraltaru, jak i również z połączeniem z terytorium Hiszpanii, konkretniej mówiąc, z małym miasteczkiem La Linea de la Concepcion, będącym niejako „przylepionym” do północnej granicy tej brytyjskiej kolonii? Wszakże musiałyby tu istnieć jakieś wiadukty, estakady lub tunele, ażeby ruch uliczny z lotniczym wzajemnie sobie w paradę nie wchodziły, czyż nie? Bo jeśli czegoś takiego tu nie ma, to przecież one z sobą niechybnie musiałyby kolidować - no, tak przynajmniej można by to sobie wyobrażać, nieprawdaż..?
Toteż spieszę donieść, iż żadnych tego typu obiektów inżynieryjnych nikt tu nigdy nie wybudował, gdyż zupełnie nie miałoby to sensu. Jakiekolwiek drogowe mosty uniemożliwiałyby przecież swobodny start lub lądowanie samolotów, to oczywiste, natomiast drążenie tunelu w skałach leżących pod pasem (i w dodatku byłoby to już poniżej powierzchni morza), z uwagi na wysokie koszty zupełnie mijałyby się z celem. Zresztą z racji niewielkiego tutaj lotniczego ruchu takie przedsięwzięcie byłoby najzwyklejszym w świecie wyrzucaniem pieniędzy w błoto.
Zorganizowano to więc w całkowicie inny i w lokalnych warunkach jedyny sensowny sposób - mianowicie, droga przeznaczona dla ruchu samochodowego po prostu... przecina w poprzek ów startowy pas, a na czas lądowania lub startu jakiegoś samolotu, jest ona zamykana szlabanami, zupełnie tak samo jak to się widuje na przejazdach kolejowych, i tyle. Proste..? A w dodatku, jak to szalenie ciekawie wygląda. Samochody podjeżdżają pod opuszczoną w poprzek szosy barierkę, ale zamiast przejeżdżającego pociągu, kierowcom śmiga przed nosem lądujący lub startujący samolot. Niezłe, no nie..?
Tuż obok owego startowego pasa, w kierunku północnym, znajduje się wytyczona tzw. „british lines” (dlaczego w liczbie mnogiej, skoro jest tylko jedna..? Chyba że wówczas coś przeoczyłem...), będąca granicą oddzielającą terytorium Gibraltaru od Królestwa Hiszpanii, z tym że wspomniane miasteczko La Linea de la Cocepcion wcale jeszcze się tam nie zaczyna, gdyż pomiędzy nim a gibraltarskim lotniskiem jest... „Neutral Ground”, czyli stefa neutralna.
Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że taki teren to całkowite pustkowie, że to nic innego, jak tylko pusta przestrzeń dzieląca jakieś wrogie sobie kraje - jak to na przykład ma miejsce w wypadku tzw. „38-go równoleżnika” obu Korei lub neutralne strefy na piaskach pustyni na Bliskim Wschodzie. O nie, nic podobnego - ówże teren w istocie nazywany jest Neutral Zone (czy też Ground), ale w niczym nie przeszkadzało to obu praktycznym narodom w całkowitym jego zabudowaniu. Co więcej, znajduje się tu wspaniały kompleks sportowy z ogromnym stadionem na czele. Brzmi to interesująco, nieprawdaż..? Ale, przyznam szczerze, iż nie mam pojęcia do kogo, tak właściwie, owe obiekty należą - czy do Hiszpanii, czy do Wielkiej Brytanii. Jeśli kogoś to ciekawi, to niech sobie w jakiejś encyklopedii to wyszpera.
Zatem, na tym zakończymy „zwiedzanie” północnej części tegoż terytorium i udamy się wreszcie na południe w celu jak najdokładniejszego obejrzenia tej specyficznej enklawy. Szkoda czasu bowiem na dalsze pętanie się w okolicach lotniska i przyglądanie się tutejszemu pasowi, pora już najwyższa na spacer, czy też raczej... na wspinaczkę na górującą nad Gibraltarem Skałę. Napisałem „wspinaczkę”, bo rzeczywiście bez tego jakiekolwiek zwiedzanie ciekawych miejsc w Gibraltarze zupełnie nie jest możliwe. Owszem, zaraz po naszym wyruszeniu w kierunku miasta teren był jeszcze płaski i w miarę równy, umożliwiający jego niegdysiejszą zabudowę, ale już niebawem nieomal wszystkie ulice zaczęły dość ostro piąć się ku górze, co spowodowało znaczne spowolnienie naszych kroków oraz niestety dosyć duże zmęczenie. No cóż – „nie ma nic za darmo”, jak to mówią - toteż taka zadyszka musiała być już zawczasu w nasze „koszty własne” wliczona, ale nie spodziewałem się wówczas, że będzie to aż tak bardzo wyczerpujące! Toż wtedy myślałem, że mi płuca same z piersi wyskoczą!
Ufff... Ależ dostałem w kość..! Popamiętam to do końca mojego żywota. Zresztą spójrzcie proszę na datę, a zrozumiecie wszystko - jest już wprawdzie koniec września, ale jesteśmy przecież w basenie Morza Śródziemnego, a akurat tego dnia, jak na złość, kochane wczesnojesienne słoneczko grzało jak zwariowane, żar lał się z nieba, co wszakże zawsze utrudnia jakiekolwiek spacery, a już tym bardziej wspinaczkę, no nie..? Ale oczywiście dzielni marynarze z Lechistanu już nie takim przeciwnościom dawali radę, toteż pomimo „szorowania nosem” o asfaltową nawierzchnię ulic podążaliśmy żwawo (no, prawie) do przodu, wspinając się drogą prowadzącą do jednego z wejść na tzw. „Mediterranean Steps”, czyli na dość oryginalną i niestety długą trasę turystyczną - szlak prowadzący dookoła niemalże całej wznoszącej się ku niebu Skały. Bo właśnie od tego postanowiliśmy zacząć...
Cóż, jak by zatem ową „niby-górską” ścieżkę opisać..? Otóż, na pewno „percią” w rozumieniu naszych polskich Górali nazwać jej nie można. Nie ma ona bowiem zbyt wiele wspólnego z typowo górskimi szlakami jakie spotkać można w naprawdę wysokogórskim terenie - na przykład w naszych Tatrach. Jest to wszakże zwykła ścieżka, tyle że wijąca się niezmiernie pośród zakamarków Skały, głównie u jej boku, ale i również co pewien czas schodząca w dół, by potem ponownie wznosić się na większe wysokości (nota bene jest to właśnie dokładnie to, co najbardziej w naszych polskich górach „lubię” - czyli już się człek nieźle namęczył wdrapując się w pocie czoła na jakieś wzniesienie, ciesząc się jak dziecko, że ma to już za sobą, gdy tymczasem zaraz potem musi „spadać” w dół i zaczynać swoją wspinaczkę od nowa - cholera!).
I tak aż do samego jej szczytu, który zresztą nie jest tu jednoznacznie wyodrębniony - wygląda to raczej jako jeden długi grzbiet, z maksymalnym wzniesieniem osiągającym 423 metry n.p.m. (już nie pamiętam jego nazwy). Podczas owej wspinaczki natomiast (czy może raczej jedynie wędrówki w górę, bo przecież cały czas ścieżka wyglądała prawie tak samo) nie napotyka się żadnych specjalnych utrudnień, będących zabezpieczonymi przy pomocy jakichś klamer, drabinek czy łańcuchów, jak to ma miejsce na wysokogórskich szlakach naszych polskich Tatr. Nic z tych rzeczy, bowiem – jak już wspomniałem – jest to tylko i wyłącznie zwykła długa kamienista droga. Owszem, wyglądająca miejscami jak typowy górski szlak, ale jednak wytyczona tak, ażeby dosłownie każdy turysta posiadający jeszcze choć jako taką kondycję mógł sobie z jej pokonaniem, z trudem bo z trudem, to oczywiste, ale jednak jakoś poradzić.
Spotyka się tu także i takie fragmenty, na których ktoś bardzo nieostrożny mógłby ulec wypadkowi, ale generalnie jest to jednak ścieżynka, dająca oczywiście ogromną satysfakcję, ale raczej głównie z powodów wizualnych niźli typowo wyczynowych. Bo w istocie rozciągające się stąd widoki są przepyszne..! Doskonale widać stąd zarówno północne wybrzeża Afryki, wraz ze wspaniale wyglądającymi w słońcu wzgórzami w pobliżu Ceuty na czele, jak i rozciągające się nad niewielką zatoką, a leżące na zachód od Gibraltaru hiszpańskie miasto Algeciras. O widoku całej Cieśniny z setkami posuwających się po niej statków, wyglądającymi z tegoż miejsca jak niewielkie modele, to nawet nie wspomnę, bowiem to akurat rozumie się „samo przez się”, to oczywiste. Wierzcie mi, podziwianie tego rejonu z wysokości gibraltarskiej Skały jest przeżyciem iście niepowtarzalnym, bez dwóch zdań. Polecam...
Podobnie zresztą jak pokonywanie pewnego fragmentu wspomnianej trasy, ale już w drodze powrotnej, kiedy to schodzi się ze Skały po jej wschodnim stoku. Jest tu bowiem takie miejsce, w którym ścieżka biegnie dosłownie nad... ponad stumetrowej głębokości przepaścią (!), a w dodatku... nie było tu absolutnie żadnych dodatkowych zabezpieczeń, nawet najzwyklejszych relingów czy barierek..! Istny cymes dla poszukiwaczy prawdziwej adrenaliny. Droga jest tu dość szeroka, a zatem dla zwykłych spacerowiczów, praktycznie rzecz biorąc, żadnego niebezpieczeństwa tu nie ma, bo przecież nikt rozsądny do takiego urwiska zbliżać się nie będzie. No tak, ale... „nikt rozsądny” nie znaczy, że to... chodzi właśnie o nas, no nie..? Wszakże my natychmiast do tegoż miejsca podążyliśmy, jak pszczoły do miodu...
A dyć jak by to w ogóle było możliwe, gdybyśmy przy tej okazji nie popróbowali posmakowania tak efektownych i silnych wrażeń..?! Toż owe urwisko było jak magnes, ono „aż samo się prosiło” o naszą wizytę na jego krawędzi, wabiło nas swym ciekawym, choć zgoła nieco niewinnym wyglądem. Tak więc od razu postanowiliśmy do niego się zbliżyć i koniecznie rzucić okiem na jego sam dół. Tyle że, oczywiście, nie na stojąco, to jasne, ale... podczołgując się do jego krawędzi. I wiecie co..? Miałem wówczas takie wrażenie, jakby ktoś nieustannie stał nade mną i dybał na moje życie, podczołgując się więc, dosłownie co chwileczkę obracałem w tył głowę, aby na 100% być przekonanym, że nikogo w moim pobliżu nie ma. A zatem wiadomo; drżenie rączek, miękkie w kolankach nóżki, przyspieszone bicie serca, duszyczka na ramieniu - ot, adrenalinka na całego. A zwłaszcza w tym momencie, w którym wreszcie dotarłem do celu i z ciekawością spojrzałem w dół. Ufff, ależ to przedziwne uczucie..!
Mieć pod sobą ponad stumetrowej wysokości skalną ścianę, leżeć na jej szczycie, z ogromnym zaciekawieniem spoza niej wykukiwać, a jednocześnie pilnie baczyć, aby przypadkiem jakiemuś żartownisiowi poza moimi plecami nie zachciało się nagle zrobić mi głupiego kawału - na przykład popchnąć mnie leciutko, udając, że niby ma zamiar zepchnąć mnie w tę straszną przepaść, od której, tak właściwie, już żadna rezerwa bezpiecznej przestrzeni mnie nie dzieli. Tak więc owszem, pogapiłem się w dół z nieskrywaną ciekawością, ale jednak czyniłem to znacznie krócej od moich kolegów - ten niedługi moment, w którym dane mi było rzucić spojrzenie w dół skalnego zbocza, zdecydowanie mi wystarczył. No cóż, to prawda, że ogromnie lubię górskie wycieczki i związane z tym emocje - wszelkie trudne wspinaczki, podziwianie krajobrazów, a i nawet pewne ryzyko z pokonywaniem wysokogórskich ścieżek - ale wiszenie bezpośrednio nad głęboką przepaścią, to jednak nie dla mnie. Zdecydowanie bardziej wolę mieć pod sobą znacznie pewniejszy grunt, aniżeli doświadczać tak przedziwnego uczucia, jak na przykład... chwilową utratę zaufania do swych własnych kolegów, których ewentualny głupawy psikus polegający na udawanym spychaniu człowieka ze skały, mógłby się zakończyć nagłą palpitacją serca lub - co gorsza! – „pełnymi ze strachu majtkami”, ot co. Wycofałem się więc czym prędzej z okolic tejże krawędzi, uznając, że to co już zobaczyłem już jak najbardziej mi wystarczy. Ale jednak uczucie było przednie, bez dwóch zdań.
W takim momencie naprawdę można zrozumieć przesłanki popychające wszelkich poszukiwaczy mocnych wrażeń do takich między innymi wyzwań. Czyli wszystkich tych, dla których obcowanie z wielkimi przestrzeniami oraz dużymi wysokościami, gdzie w dodatku przebywa się z niewielkim lub też nawet bez żadnego zabezpieczenia, staje się sposobem na życie albo rozrywką znacznie przekraczającą swoim „kalibrem” wszystkie inne pomysły spędzania swego wolnego czasu. Cóż, przyznać muszę, że wszelakiego rodzaju „zdobywcy przestworzy” naprawdę zasługują na ogromny podziw i uznanie, ja natomiast mogę od siebie dodać tylko jedno - drodzy alpiniści, skoczkowie na bungie, itd.; chylę nisko głowę przed waszą odwagą, gdyż dopiero w takich chwilach jak ta powyższa, w pełni czuje się moc tego „czegoś”, z którym na co dzień i to z własnej woli jesteście sobie w stanie poradzić. To niestety nie dla mnie - zdecydowanie bardziej wolę jednak zmaganie się z morskimi sztormami, nieodłącznym kołysaniem na falach i gwałtownymi huraganami...
Koniec odcinka drugiego…
louis