Geoblog.pl    louis    Podróże    Estonia - Tallin    Estonia - Tallin
Zwiń mapę
2018
27
gru

Estonia - Tallin

 
Estonia
Estonia, Tallin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
TALLIN – Estonia - Sierpień 1998

Zjawiłem się tutaj na pokładzie niewielkiego masowca należącego do armatora brytyjskiego, u którego w tamtym okresie pracowałem, a na którego innym statku – także masowcu, ale trochę mniejszym – pływałem nieco wcześniej. Wszak pamiętacie zapewne moje niegdysiejsze relacje z podlondyńskiego porciku Gravesend lub ze szkockiej Glensandy, gdzie zdarzyło mi się zawinąć zarówno tym pierwszym „kapciem”, jak i również tym drugim, na którym to właśnie teraz do Estonii zawitaliśmy. A wspominam o tym dlatego, ażeby przypominając wam o tym, uniknąć konieczności ponownych opisów tychże niewielkich jednostek, jako że każdego tym tematem zainteresowanego do rzeczonych rozdziałów po prostu odsyłam, mając nadzieję, że zawarte w nich informacje w zupełności wystarczą.
Zatem, jak się możecie domyślać, przyjechaliśmy wtedy do Tallina właśnie po jakiś ładunek masowy – a był nim wówczas węgiel kamienny, którego określoną ilość (bodajże 4500 ton) mieliśmy zabrać stąd do północnoirlandzkiego Londonderry. Weszliśmy więc do tutejszego portu, zacumowaliśmy i… spotkała nas tu nagle niezwykle miła niespodzianka. Bo oto zaraz po przybyciu do nas naszego Agenta, dowiedzieliśmy się od niego, że załadunek węgla rozpocznie się dopiero następnego dnia rano, gdy tymczasem my zjawiliśmy się tutaj we wczesnych godzinach popołudniowych, a więc zupełnie dla nas nieoczekiwanie los zafundował nam aż kilkanaście godzin całkowicie wolnego od pracy czasu.
To znaczy, prawdę mówiąc, to nie aż tak „całkowicie wolnego”, bowiem trzeba było jeszcze statek do załadunku przygotować, wypompowując wpierw dokładnie „do zera” wszystkie jego balastowe zbiorniki, ale to przecież zupełnie nieporównywalnie inna robota, aniżeli wieczna bieganina przy samym toczącym się załadunku i nieustanne obliczanie aktualnego stanu posiadania węgla na burcie na podstawie przeprowadzanych na bieżąco tzw. „draft surveyów”…
Toteż natychmiast do wypompowywania wszystkich balastów przystąpiłem, obmyślając sobie jednocześnie plan zagospodarowania tego tak niespodziewanie „spadłego nam wprost z nieba” wolnego wieczoru. Postanowiłem więc, iż kiedy tylko uporam się już z całkowitym „osuszeniem” tanków, to bez zwłoki wyruszę „na podbój” miasta, którego centrum zresztą wcale aż tak daleko od miejsca naszego aktualnego postoju nie było. Spacer zapowiadał się więc całkiem nieźle, zwłaszcza że wkrótce chęć wzięcia wspólnego w nim udziału wyraziło jeszcze dwóch moich kolegów, a zatem w „silnej trzyosobowej grupie” w ciemnościach zbliżającego się wieczoru i nocy na pewno czuć się będziemy znacznie raźniej i oczywiście bezpieczniej. Niebawem wybalastowywanie się zakończyło, mogliśmy więc już do naszej wyprawy się szykować. Najpierw więc dobra kolacyjka „na ruszt”, potem upchnięcie po kieszeniach potrzebnych nam podczas naszego wypadu dolarków i brytyjskich funtów, a następnie szybki wymarsz do miasta. Ruszamy. „W Estonię”, drodzy panowie.
Moi kochani, stare centrum Tallina jest wprost przepiękne i muszę przyznać, że jego wygląd niezmiernie nas zaskoczył, jako że zupełnie czegoś tak wspaniałego napotkać tu się nie spodziewaliśmy. „Zabytek na zabytku zabytkiem pogania” powiedzieć by można, ponieważ takowych obiektów jest tu ilość wręcz niewyobrażalna. Cała historyczna zabudowa mieszcząca się na terenie otoczonym przez okalające je potężne miejskie mury, to, praktycznie rzecz biorąc, „jeden wielki zabytek” – wspaniale się prezentujący, dość rozległy i przede wszystkim zadbany.
Nic dziwnego więc, że cały zespół zabudowy tutejszego Starego Miasta został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego Ludzkości UNESCO, co oczywiście było aktem jak najbardziej słusznym i dla tegoż grodu zasłużonym. Ot, wystarczyło bowiem przejść się lokalnymi uliczkami, ażeby się w pełni w tym przekonać. Co też oczywiście z wielkim zaangażowaniem uczyniliśmy – z tym że z uwagi na dość późną już porę wiele z tego co owe miasto wszelkim miłośnikom historii oferuje – owszem, zobaczyliśmy – ale jedynie z zewnątrz. Wprawdzie dość dużo obiektów udało się nam podczas naszej przechadzki „obkolędować” i z namaszczeniem ich murów podotykać, jednakże wejść do środka prawie nigdzie się nam nie udało.
Piszę „prawie”, bowiem powiodła nam się w pełni wizyta w przesłynnej Katedrze Aleksandra Newskiego – która to budowla zresztą wprost zapiera dech w piersiach, nie tylko swą nietuzinkową architekturą, ale również i wystrojem wnętrza, pozbawionego wprawdzie przepychu, ale z niezwykłą dbałością o wszelkie szczegóły zaaranżowanego. Dostanie się do niej musiało być zresztą poprzedzone naszą dość uciążliwą niestety wspinaczką na tutejsze górujące nad miastem wzgórze o nazwie Tompea (lub Tompa albo Toompea – na każdej mapie było inaczej, stąd te wersje), ale zdecydowanie warto było. Oj tak…
Zwłaszcza że oprócz wspomnianej katedry mogliśmy tu jeszcze pooglądać kilka wręcz niesamowicie pięknie się prezentujących i doskonale z zewnątrz oświetlonych kościołów i cerkwi, których nazw jednakże – pozwólcie – wymieniać nie będę. Wszak przypominam, iż moje „Wspominki” to nie turystyczny przewodnik i takowa, nota bene kolejna już „wyliczanka”, byłaby tu chyba zdecydowanie nie na miejscu, prawda? Ot, może poza jednym wyjątkiem, bowiem chciałbym wspomnieć tylko o wybitnie spośród nich się wyróżniającym swą niezwykle monumentalną wieżą (o wysokości grubo ponad 100 metrów – to był prawdziwy gigant!) starym gotyckim kościele pod wezwaniem, o ile dobrze pamiętam, Św. Olafa.
A poza tym – no właśnie. Miejskie mury i fortyfikacje. Coś wspaniałego, wierzcie mi. I nawet mi do głowy nigdy nie wpadło, że w „jakimś tam Tallinie”, o którym przecież raczej rzadko w naszych szkołach uczono (prawda?) mogą się znajdować tak cudowne budowle, których ani Rzym, ani Paryż, ani jakiś „inny” Londyn przenigdy by się nie powstydził. Ot, przyznam się szczerze, iż podczas owego wieczoru wielokrotnie czułem się tu tak, jakbym nagle… jakąś barierę czasu przekroczył, bowiem spacerując wzdłuż tutejszych potężnych murów, napotykając w nich nieomal co chwilę wspaniale zaprojektowane bramy i baszty obronne, w istocie właśnie tak można się było poczuć. Jak w Średniowieczu.
Cóż zresztą się dziwić, moi drodzy, skoro wiele z tutejszych zabytków powstawało już w wiekach XIII i XIV i do dnia dzisiejszego w większości w takim samym architektonicznie stanie przetrwały!? Te zaś, których niespokojne wojenne czasy jednak nie oszczędziły, zostały z kolei bardzo pieczołowicie odrestaurowane, niezmiernie ciesząc oko każdego przybysza, który choć trochę na historii takowych obiektów się zna.
No tak, ale skoro już wspomniałem o Historii, to pozwólcie, że jeszcze te kilka zdań na ów temat do tegoż tekstu wtrącę, bo naprawdę warto, zgoda? Po pierwsze więc; czy wiecie, co w ogóle w języku estońskim (w fińskim również) znaczy słowo „Tallin”? Otóż, tłumaczy się to jako „duńskie miasto”, co zresztą – oczywiście – ma swoje dziejowe uzasadnienie, jako że podczas jednej z organizowanych przez tzw. „Świat Zachodni” w wiekach średnich wypraw krzyżowych (tak, tak – nawet i tutaj ówczesne krucjaty docierały) na początku XIII wieku, właśnie król Danii, niejaki Waldemar II zdobył owo miasto i… po wyburzeniu wielu ze znajdujących się tu dotychczas fortyfikacji (zwłaszcza tutejszego zamku, który oczywiście jako pierwszy „poszedł pod nóż”, zostając doszczętnie zniszczonym) natychmiast zaordynował budowę całkowicie nowych! Ot, taka sobie królewska fanaberia – zburzyć obce i od razu na to miejsce postawić swoje własne. Jednakże, co najważniejsze, owe obiekty stoją aż po dziś dzień i nadal mają się dobrze.
Potem oczywiście – jak to zazwyczaj w historii wielu tak znamienitych i doskonale położonych miast bywało – przechodziło ono wielokrotnie z rąk do rąk przy okazji każdej kolejnej „dziejowej zawieruchy”, głównie wojen, które się przez te ziemie przetaczały, co rzecz jasna – bo przecież inaczej być nie mogło – każdy taki okres czyjegoś panowania pozostawiał po sobie niezliczone ślady w tutejszej architekturze i rozplanowaniu ścisłego centrum. A że Panami niegdysiejszego Tallina (znanego w toku dziejów również jako Kolyvan, Reveln, Rewal, Lindanisa czy Kallevalin) byli kolejno Finowie, Duńczycy, Zakon Kawalerów Mieczowych, Zakon Najświętszej Marii Panny (tak, nawet i tutaj kiedyś Krzyżacy dotarli), Rosjanie, Szwedzi, Polacy (też, choć bardzo krótko) – i wszyscy z nich zawsze coś nowego do organizmu miasta dobudowywali – to wyobraźcie sobie, z jakiego rodzaju architektonicznym konglomeratem ma się tutaj do czynienia! I w dodatku, co trzeba z całą stanowczością podkreślić, każda z tych nacji lub z władających tymi ziemiami Rycerskich Zakonów, zawsze dbała o to, aby ślady ich bytności były jak najtrwalsze i jak najbardziej znamienite.
Czy zatem, moi drodzy, może być jeszcze jakaś lepsza rekomendacja i zachęta do odwiedzenia tegoż miasta ponad to, co powyżej napisałem..? Bo jeśli chodzi o moje zdanie, to szalenie gorąco każdego obieżyświata do przyjazdu tutaj zachęcam, albowiem Tallin w istocie jest miastem nietuzinkowym, choć – niestety – wciąż jeszcze zbyt mało w świecie znanym i na turystycznym rynku zareklamowanym. Pomimo, że w pełni na to zasługuje. W każdym razie ja byłem nim oczarowany. Tyle…
Ale, jak to zazwyczaj w życiu bywa, często jest tak, że do – nawet i największej beczki miodu – dostanie się choćby i najmniejsza łyżeczka dziegciu, który natychmiast jego słodycz popsuje. Bo w Tallinie akurat jest tak, że o owym przysłowiowym dziegciu zapomnieć się nie da, musząc koniecznie go do tej słodkości dodać, ażeby w pełni oddać tutejszą rzeczywistość – nie koloryzować jej zanadto, ponieważ w istocie aż na tak wybitnie czystą laurkę nie zasługuje. Bo niestety jest tak, że każdy obraz – choćby i nawet najpiękniejszy z możliwych – zawsze w jakiś sposób można popsuć, prawda? I otóż to, bo akurat tak z reguły ze wszystkim bywa – a wspomniany Tallin oczywiście żadnym wyjątkiem w tym względzie nie jest.
Bo ową tutejszą „łyżką dziegciu” są niestety… jego mieszkańcy. Tak, nie wszyscy oczywiście (o nie!), ale ci, których na miejscowych ulicach się spotykało, a którzy od razu rzucali się w oczy, zdecydowanie oblicze tegoż przepięknego miasta psując, skutecznie z czasem mącąc pierwsze pozytywne odniesione na jego widok wrażenia. I co gorsza, właśnie ich – nie zaś te wspaniałe, znajdujące się na każdym kroku historyczne zabytki – najbardziej się stąd zapamiętuje, bowiem ich ogólny wizerunek wręcz wciska się w oczy każdemu przybyszowi w pierwszej kolejności, zupełnie nie pozwalając o sobie zapomnieć, będąc zresztą dodatkową „atrakcją” tegoż grodu – dodajmy, atrakcją nieco ponurą, wstydliwą, a i nierzadko… groźną.
O czym piszę..? Otóż o tym, że tutaj, nawet i na samym Starym Mieście, od wszelakiego typu pijaków i tzw. „żulerii” aż się roiło. Napotkać ich było można dosłownie wszędzie, niemalże na każdym kroku – i z reguły byli niezwykle namolni, nachalni, a niektórzy z nich wręcz napastliwi. Zaczepek było tu więc co niemiara, ciągle ktoś się przed nami zjawiał – zazwyczaj już „pod niezłą datą”, częstokroć zataczając się już - i zagradzając nam drogę, albo prosił o parę groszy na… wiadomo na co, albo bełkotał coś zupełnie niezrozumiale, czego i tak nawet nie staraliśmy się odgadywać, to jasne. Rwaliśmy wtedy tylko przed siebie, aby długo takiego niechcianego spotkania nie przeciągać, lub żeby takowego zbyt natarczywego przechodnia zgubić, ale już za następnym rogiem… ponownie natykaliśmy się na kogoś podobnego, który oczywiście nie omieszkiwał się do nas przyczepić. Ufff, ależ to była przechadzka, prawdziwa „ścieżka zdrowia”, bez dwóch zdań…
Jednakże, co oczywiście poczytać sobie powinniśmy za niezwykłe w tych okolicznościach szczęście, nie doszło wówczas do żadnych chuligańskich ekscesów wobec nas ze strony owego „kwiatu miejscowej młodzieży” (choć nie tylko, bo „ululanych w trupa” starszych panów również nie brakowało), jako że na zwykłych słownych zaczepkach się kończyło, ale i tak ich ilość mogła nas przyprawić o prawdziwy zawrót głowy. Przypominam jednak, iż działo się to w roku 1998 i już późnym wieczorem, toteż „sceneria” – dotycząca w równej mierze pory doby, jak i samych przecież „świeżo postsowieckich” jeszcze czasów – właśnie tamtego okresu dotyczy. Proszę was zatem, aby zbyt daleko idących wniosków dotyczących dzisiejszej Estonii nie wyciągać, ponieważ – a wiem to z całą pewnością od moich kolegów, którzy tam obecnie częstokroć zaglądają – teraz jest z tym zjawiskiem zdecydowanie inaczej. Oczywiście lepiej, to jasne. To znaczy, „żuleria” nieomal całkowicie z pola widzenia zniknęła, przynajmniej ze ścisłego centrum, natomiast kręcących się pośród tłumu odwiedzających Tallin turystów policjantów jest także ilość wystarczająca do zapewnienia porządku i bezpieczeństwa w mieście.
Ale, moi drodzy, my przecież w naszej wspólnej podróży jesteśmy wciąż jeszcze w roku 1998, a zatem w tych „nieco mroczniejszych” dla tego grodu i kraju czasach niż to jest obecnie (przepraszam braci Estończyków za owe porównanie, ale – z całym szacunkiem – ja jedynie daję świadectwo ówczesnej prawdzie), toteż pozwólcie, że kontynuować będę moją opowieść właśnie z tamtego okresu, czasami obecnymi już się nie zajmując, zgoda? A wtedy niestety było właśnie tak, jak w kilku poprzednich akapitach to opisałem.
Obeszliśmy więc wówczas nieomal całe Stare Miasto Tallina, zaglądając wprawdzie po drodze tylko do Katedry Aleksandra Newskiego oraz do jednej z wbudowanych w miejskie mury ogólnodostępnych baszt, ale i tak przyznać muszę, iż czułem się tą wycieczką w pełni usatysfakcjonowany. Owszem, chciałoby się zwiedzić więcej i rzecz jasna jeszcze „za dnia”, aby aż z tak wystraszoną duszą na ramieniu po tutejszych uliczkach nie maszerować, ale to jasne, że przecież wszystkiego naraz mieć nie można. Wszakże los i tak okazał się tu dla nas wybitnie łaskawy, jako że na owym statku, na którym wówczas pracowałem, z reguły w większości portów było tak, że zaraz po zjawieniu się przy nabrzeżu następował za- lub wyładunek i na jakiekolwiek dłuższe wypady do miasta specjalnie czasu nie było.
A tu, w Tallinie, proszę – mieliśmy go aż nadto, wprawdzie w późnych godzinach wieczornych, ale i tak na realizację naszych planów (przynajmniej z grubsza) go wystarczyło. Czym oczywiście nie omieszkałem się wam pochwalić. I powtórzę jeszcze raz; jeśli kiedykolwiek będziecie mieli ku temu okazję, to gorąco do odwiedzenia tego miasta zachęcam. Bowiem w istocie to prawdziwe – epatujące każdego przybysza swą niezwykłą mieszanką stylów – architektoniczne cudeńko…
No cóż… I gdybyż nie ci wszędobylscy pijacy! Ufff, aż żal, że akurat ten paskudny motyw w pierwszej kolejności stąd się zapamiętuje. O owych zaczepkach podczas naszego spaceru po Starym Mieście już pisałem, ale to niestety jeszcze nie było wszystko. Bo kiedy wracaliśmy już do portu, to jeszcze kilkakrotnie (sic!) nadziewaliśmy się na takich mocno podchmielonych osobników, którzy zagradzali nam drogę – na szczęście obyło się bez żadnych awantur i w sumie nawet całkiem zadowoleni powróciliśmy na statek. Choć niestety – wyobraźcie to sobie – nawet po przekroczeniu portowej bramy, już na terenie samego portu, jeszcze zdarzyło się nam napotkać dwóch takich pijaczków, którzy na nasz widok natychmiast się do nas przywlekli, próbując wyłudzić kilka groszy na „coś głębszego”. Wiem, brzmi to wszystko wprost niewiarygodnie, ale tak tam wtedy po prostu było. Pamiętam, że czułem wówczas z tego powodu wielki niesmak, nie mogąc się jednocześnie nadziwić, że coś takiego mogło tu być w ogóle tolerowane. No cóż…

To tyle o zwiedzaniu Tallina… W następnym odcinku będzie już oczywiście relacja z samego portu, czyli… z załadunku węgla…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020