Geoblog.pl    louis    Podróże    Estonia - Tallin    Estonia - Tallin-2 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
27
gru

Estonia - Tallin-2 (ostatni)

 
Estonia
Estonia, Tallin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Następnego dnia, z samego ranka, przyszedł do mnie Inspektor z miejscowego terminalu masowego w celu przeprowadzenia „draft surveyu”, co – jak już dobrze wiecie – na każdym masowcu jest czynnością niezbędną dla określenia ilości wy- lub załadowywanego towaru. W naszym wypadku było wtedy tak, iż tym razem nie mieliśmy brać tutejszego węgla „do samej marki” – czyli tyle ile się tylko na statku pomieści – ale jedynie jego określoną ilość. Nie pamiętam już ile tego wówczas dokładnie miało być, ale dla potrzeb mojego opisu przyjmijmy, że załadować mieliśmy, na przykład równo 4500 ton.
A dlaczego ową ilość w ogóle określam..? Ano dlatego, że akurat to jest w moim przypadku bardzo istotne, jako że zmuszony byłem wtedy do nieustannej obserwacji zanurzeń statku oraz jego bocznych przechyłów, ażeby broń Boże nie dopuścić do przeładowania – krótko mówiąc, wolno nam było wtedy wziąć tylko owe 4,5 tysiąca ton i ani tony więcej! Bo akurat tylko tyle węgla odbiorcy w irlandzkim Londonderry tutaj zakupili – zatem, jeśli by się zdarzyło, że wzięlibyśmy przez jakieś niedopatrzenie lub… celowe działanie - tych ton, na przykład 4600, to znaczyłoby to, że całe 100 ton węgla zostało z tutejszego terminalu po prostu przez nas… skradzione. Jasne..? Myślę, że tak – zatem jedziemy dalej…
Poszedłem więc z tym Draft Surveyerem razem na keję, odczytaliśmy aktualne zanurzenia statku na dziobie, rufie i na śródokręciu, uzgodniliśmy parę dotyczących tych pomiarów szczegółów, zmierzyliśmy zasolenie zaburtowej wody, aby potem – każdy rzecz jasna oddzielnie – obliczyć wszystkie potrzebne poprawki, tzw. „konstantę”, itd., żeby móc wreszcie ów załadunek rozpocząć, jako że portowi dokerzy już na nasz sygnał do podjęcia roboty czekali.
Samego przebiegu i istoty całego draft surveyu już wam opisywać nie będę, zaznaczę tylko, iż ten Inspektor był tzw. „czystej krwi” Estończykiem (właśnie tak sam siebie określał, dlatego więc pozwoliłem sobie na owo dziwne w odniesieniu do jego osoby sformułowanie), z niezwykłą stanowczością wciąż to podkreślając, akcentując jednocześnie „głośno i wyraźnie”, że ON jest tu osobą najważniejszą, w odróżnieniu od „tych wszystkich innych Rosjan”, którzy są w porcie zatrudnieni – właśnie tak się o nich wyrażając; „ci wszyscy inni…”
No tak, w istocie ów facet był tutaj personą kluczową, jako że oprócz swej pracy Draft Surveyera był tu jeszcze Foremanem, kierującym całym procesem załadunku i dowodzącym zatrudnionymi przy nim robotnikami, z obsługującymi portowe krany dźwigowymi włącznie. A zatem, teoretycznie nic nie miało prawa się tu złego wydarzyć, ponieważ już z założenia miał on sprawować nad wszystkim kontrolę i w porozumieniu ze mną w odpowiednim momencie – na czas potrzebny do sprawdzenia aktualnej ilości węgla na burcie – załadunek wstrzymywać. Wszystko więc było ustalone, toteż rozpoczęliśmy…
Lecz już na samym wstępie okazało się, że będą z tym jednak poważne „schody”. Bo owi „wszyscy inni Rosjanie” – jak się zresztą natychmiast zorientowałem – mieli tego swojego estońskiego Szefa za nic i sypali sobie do naszych ładowni ów węgielek dokładnie w taki sposób, jak im się żywnie podobało. Widać było już na pierwszy rzut oka, że mieli tego gościa „w bardzo głębokim poważaniu”, wcale na dawane przez niego znaki nie reagując, wykonując swoją robotę – owszem, bardzo dobrze – ale zupełnie nie pod dyktando tego człowieka. Facet miotał się więc, latał w tę i we w tę, gestykulował i coś tam do nich pyskował, ale oni i tak robili swoje.
Co najważniejsze jednak, jak już zaznaczyłem, robota była absolutnie prawidłowa, nie stwarzali żadnych problemów, wszystko szło jak najbardziej gładko, rozsypów żadnych w okolicach luków też nie było. A jeszcze na dokładkę, jeden ze Stevedorów na bieżąco (i dodam, że całkiem fachowo) zanurzenie statku sam kontrolował, wiedząc dokładnie o co w tym całym procesie chodzi. Tak więc na linii „Estończyk-Rosjanie” wprawdzie mocno iskrzyło, ale – co najważniejsze – praca szła jak należy i prawie wszyscy (łącznie ze mną) byli z tego zadowoleni. (Bo przecież głównie o brak kłopotów chodzi, prawda..?)
No cóż, ale – niestety – jedynie do czasu, bowiem już wkrótce okazało się, że jednak pewne problemy będą. Z tym że owe kłopoty wcale nie wyniknęły z czyjegoś zaniedbania – zagapienia się, błędu w obliczeniach czy spóźnionej reakcji. O nie, przeciwnie – one nastąpiły wskutek jak najbardziej CELOWEGO działania rosyjskich Stevedorów, którzy skutecznie „przypilnowali”, aby nasz statek w odpowiednim momencie… przeładować! Tak, dokładnie tak – bo kiedy zbliżaliśmy się już do żądanej ilości 4500 ton węgla na burcie, to zgodnie z ustaleniami zarządziłem przerwę w załadunku na czas potrzebny mi na dokonanie odpowiednich obliczeń, po których miałem dźwigowym podać ilość węgla, którą jeszcze należy dosypać, aby wszystko odbyło się według zadanego planu. Odczytałem więc zanurzenia, szybko pognałem do kabiny, gdzie rozłożone miałem wszystkie niezbędne do kalkulacji papierzyska i przystąpiłem do swej roboty, gdy tymczasem…
Stevedorzy tylko na to czekali..! Bo gdy zniknąłem już w nadbudówce i straciłem na ten czas z oczu pracujące dźwigi, to oni natychmiast z powrotem podjęli swoją robotę, wsypując nam pośpiesznie do ładowni kolejne kilkanaście „grabsów” („grabs” to tak wielka „łyżka” do przeładunku masówki), zanim się nie zorientowałem, że robią nam oni naumyślnie „pod górkę”! Kiedy więc wyskoczyłem z kabiny z powrotem na pokład, aby czym prędzej zainterweniować, wstrzymując ponownie załadunek, było już niestety za późno. Bo w ładowniach mieliśmy już wtedy (jak to wkrótce wyliczyłem) o około 150 ton węgla za dużo, ot co.
Zapytacie zatem; a po cóż owi robotnicy w ogóle takową „woltę” robili? Na złość – na przykład mi lub temu estońskiemu Foremanowi? Ależ – moi drodzy – nic podobnego. Uczynili to tylko i wyłącznie dlatego – oczywiście z pełną premedytacją, dokładnie wiedząc, że właśnie przeładowują statek – aby… zmusić nas do… „opłacenia się” im odpowiednimi prezencikami! Tak, bo właśnie taką informację – i to prosto w oczy, bez żadnej żenady i zbytniego owijania w bawełnę – od nich natychmiast po tym fakcie otrzymałem. Usłyszałem bowiem; „probliemow niet” – ależ, absolutnie, bo wystarczy tylko dać im jakąś dobrą flaszkę i dwa kartony piwa a oni od razu wyciągną „grabsami” z ładowni tyle węgla ile sobie zażyczę. I wtedy wszystko już będzie „charaszo”. No cóż, zdarzyło się, ale przecież my z ogromną chęcią pomożemy ci wybrnąć z twojego „niespodziewanego” kłopotu…
Ufff, a to szelmy! To nie mogli mi od razu, już zawczasu, tego powiedzieć? Dostaliby wtedy tę butelkę „skacza” i kartoniki piwka, zupełnie bez konieczności stosowania wobec nas aż tak bezczelnego naciągactwa. Po cóż więc silili się na aż tak skomplikowane chwyty, skoro mogli od razu sprawę „jak należy” załatwić? No cóż, ale oni zapewne mieli swoje własne w tym względzie doświadczenie i co do skuteczności akurat wówczas wobec nas zastosowanej taktyki byli w 100% przekonani. Ot, wiadomo, próba wyciągnięcia od nas czegokolwiek, zanim by nie przystąpili do roboty, trąciłaby nieco szantażem, byłaby czymś w rodzaju groźby; „jak się nie da, to się źle zrobi”, natomiast takie „palenie głupa” już po fakcie; że „oj, niestety, samo się przeładowało – oh, jak do tego mogło doooojść??? (i tu oczywiście „oczko”), było ze wszech miar bezpieczniejsze, to jasne.
Zatem, chcąc nie chcąc – bo przecież to oczywiste – zmuszony byłem do dostarczenia im żądanego „okupu”, po którego otrzymaniu dosłownie natychmiast z powrotem podjęli robotę, wyciągając z naszych ładowni te wspomniane 150 ton nadwagi i już po chwili wszystko ponownie było w porządku. To znaczy, chciałem rzec; „w pariadku”, ot co… Bo po kolejnym draft surveyu okazało się, że mamy tegoż węgla na burcie dokładnie tyle ile mieć powinniśmy. Podpisaliśmy więc szybko odpowiednie papiery, Pan Ważny Estończyk zgrzytał przy tym zdrowo zębami i po swojemu (chyba po estońsku, bo to było jakieś takie mocno gardłowe i bełkotliwe) dość długo przeklinał, natomiast ja byłem absolutnie spokojny i zadowolony. Bo w końcu czym się tu było przejmować? Stratą jednej niewinnej flaszeczki Whisky i dwóch kartonów irlandzkiego piwa, w dodatku pochodzącego ze statkowego funduszu na tzw. reprezentację? Ależ. Wszystko grało jak należy, natomiast moim „prześladowcom” zapowiedziałem, żeby KONIECZNIE po skończonej robocie również i za moje osobiste zdrowie wypili. „Taktoczno! Kanieszno!” – usłyszałem w odpowiedzi i tyle było ich widać…
No tak, te moje „kłopotki” tak właściwie to można by zakwalifikować jedynie do niewinnego folkloru w porównaniu z tym, co przydarzyło się jednemu z moich współzałogantów, któremu zachciało się nagle robienia „biznesu” z przybyłym do nas na statek rosyjskim handlarzem (nota bene człowiekiem mundurowym z jednej z tutejszych służb, zatem wzbudzającym zaufanie, a jakże). O, ten to dopiero dał prawdziwy popis naciągactwa, bowiem przyniósł do nas… worek pełen bursztynów (sic!), których było co najmniej ze dwa kilogramy. Było tego rzeczywiście całe mnóstwo – odłamki najprzeróżniejszych rozmiarów, odcieni i połysku. Od całkowicie matowych, poprzez wyglądające na nieco bardziej błyszczące i wypolerowane, aż po piękne kamyszki o wręcz nieskazitelnej przezroczystości i gładzi. Mało tego, w niektórych z nich znajdowały się uwięzione tam przed milionami lat (ot, dobre sobie) niewielkie owady! Wyobraźcie sobie więc, z czym nagle mieliśmy do czynienia – cały pełen około dwukilogramowy wór jantarowych piękności, których wygląd w istocie niezmiernie cieszył oko. I przyznam, że w pierwszym momencie to nawet i mnie pokusa brała, aby z tej niezwykłej okazji skorzystać i zakupić u tego handlarza kilka takowych kamieni, jako że oferowana przez niego cena była… nadzwyczaj korzystna i dla naszych kieszeni jak najbardziej przystępna, oj tak.
Wszakże, jak nie miała ona taką właśnie być - czyli niezwykle okazyjną, której broń Boże lekceważyć się nie powinno – skoro ów Rosjanin solennie zapewniał, że są to wszystko odłamki poznajdywane w okolicach Tallina przez właścicieli przydomowych ogródków i działek, położonych głównie w pobliżu Zatoki Fińskiej, a które to osoby po prostu za te kilka grosików temu handlarzowi swe znaleziska (podobno niemalże codziennie dokonywane) odsprzedawali? Toż przecież taka szansa może się już nigdy więcej nie powtórzyć – zachęcał nas gorąco do kupna – zaręczając jednocześnie, że cały ów towar to „pierwyj sort” i nawet w całym basenie Morza Bałtyckiego podobnie wysokiej jakości kamieni się nie znajdzie.
No cóż, brałem tych odłamków do ręki bardzo dużo i rzeczywiście mógłbym przysiąc, że prezentowały się wręcz niezwykle. Ale zupełnie się na bursztynach nie znając, po prostu moją pokusę zakupu pewnej ich ilości szybko w sobie zdusiłem. Nie, nie mam zielonego pojęcia o jantarowym biznesie, więc ryzykować nie będę. I tyle. Jednakże mój kolega, a jakże – jak najbardziej. Nie tylko, że zdecydował się na zawarcie z tym handlarzem tej specyficznej transakcji, ale i nawet… połakomił się na cały ten woreczek – na zakup całej jego zawartości! Od wszelkich naszych pokus i wahań zatem natychmiast nas swoją decyzją uwolnił, bowiem sprzątając nam ową „niezwykłą okazję” wprost sprzed nosa, po prostu wszelkie nasze przymiarki do tegoż interesu oraz deliberacje nad jego sensem już w zarodku zadusił. Zapłacił więc czym prędzej temu człowiekowi jakieś kilkaset (!) brytyjskich funtów, pracowicie cały ów woreczek bursztynów potem powiązał i od razu schował go do swojej kabiny. Natomiast jego dostawca oczywiście natychmiast z naszego statku wyparował. Ot, zainkasował swoje funciki i czym prędzej się z nami pożegnał.
I oczywiście – jak się słusznie domyślacie – akurat temu dziwić się nie powinniśmy. Bo „wziął on nogi za pas” tak szybko, jak tylko mógł nie bez powodu, a jakże! Bowiem, jak się potem okazało – i to już po kilku zaledwie dniach, w Irlandii, gdzie nasz „szczęśliwy nabywca” próbował się u miejscowego jubilera zorientować w jakiegoż to cennego skarbu posiadanie wszedł, nawet nie czekając z tym na przyjazd do Gdańska, do którego niebawem mieliśmy zawinąć – w owym woreczku nie było… ani jednego prawdziwego bursztynu! Co, powtórzyć to wam jeszcze raz..? Proszę bardzo – ów kilkusetfuntowej wartości sezam okazał się być najzwyklejszą „ściemą”. Bo były to wszystko niezwykle zręcznie wykonane podróby – imitacje jantaru zrobione z jakichś odłamków plastiku, sztucznych tworzyw i żywic do złudzenia prawdziwe bursztyny przypominające, a których wartość, tak naprawdę, stanowiła okrąglutkie „zero”.
Owszem, były to falsyfikaty naprawdę najwyższej klasy (sam miałem je wielokrotnie w ręku, to wiem – dla mnie były to najprawdziwsze bursztyny!), ale jednak tylko i wyłącznie oszukane podróbki. Kumpel psioczył więc na czym świat stoi, klął jak szewc i wyrzucał sobie swój nierozsądek, ale… i tak powinien się cieszyć, że ten Rosjanin nie przyszedł wtedy do niego, na przykład z tombakiem, bo przy takim stopniu naiwności niewątpliwie zapłaciłby zań dokładnie tyle, co za prawdziwe, najszczersze ze szczerych złoto. Oczywiście „okazyjnie”, a jakże…
A zatem chciwość – no nie, przepraszam, to chyba jednak za duże słowo – powiedzmy, niczym nieuzasadniona ogromna chęć zysku została przykładnie ukarana, co zresztą nie tylko było wtedy dla nas niezwykle cenną przestrogą na wypadek ewentualnego napotkania w przyszłości na swojej życiowej drodze podobnego typu pokus, ale i także swoistego rodzaju wybawieniem z potencjalnej opresji. Tak, wybawieniem, bowiem, zanim jeszcze dojechaliśmy z tym węglem z Tallina do Północnej Irlandii, nasz „szczęśliwy” zdobywca owego trofeum – powodowany zapewne jakimiś wyrzutami sumienia, iż nazbyt szybko sprzątnął nam ów jantarowy łup sprzed nosa, zagarniając go czym prędzej jedynie dla siebie – chciał się nim jednak podzielić, proponując odsprzedanie części tegoż skarbu tym, którzy by się na takową transakcję zgodzili.
I muszę przyznać – z prawdziwym wstydem zresztą – że przez moment to nawet sam z sobą usilnie walczyłem, czy by się jednak nie połakomić na kilka kamyszków, ale ostatecznie na ów krok się nie zdecydowałem. Spowodowane to było zresztą już nie tylko samą moją „odpornością” na tę pokusę, lecz przede wszystkim najzwyklejszym w świecie strachem przed koniecznością przemytu (tak!) tegoż towaru na teren Polski, bo przecież to zrozumiałe, że oficjalny przywóz tego typu artykułów do naszego kraju bez żadnej celnej opłaty (i to bardzo wysokiej) dozwolony nie był. To znaczy, akurat tego tak dokładnie i w szczegółach pewien nie jestem, ale to i tak mało teraz istotne, bowiem wówczas właśnie tak sądziłem, dokładnie tą wiedzą się kierowałem, więc moje obawy były jak najbardziej uzasadnione, a mnie po prostu na podjęcie takiego ryzyka psychicznie stać nie było. I tyle…
Całe szczęście więc, że naszemu kumplowi już zawczasu jakiś diabełek podszepnął, aby pójść z próbkami tych „bursztynów” do irlandzkiego znawcy tematu, bowiem – kto wie, czym by się to wszystko zakończyło. Zapewne finansową stratą poniesioną przez kolejnych „szczęśliwych nabywców”, ale skoro już po kilku dniach wiadomo było, że mieliśmy do czynienia jedynie z plastikowym „złomem”, to i tak wszelkie wątpliwości już na samym wstępie zostały rozwiane, zaś pokusy kupna już w samym zarodku zduszone.
Ale, co oczywiste, wesoło było, bo przecież nasz pechowy „Amberman” od tego czasu miał „jak w banku” zapewniony z naszej strony cały szereg kpin i złośliwych docinków z powodu jego nierozsądku, choć jednocześnie ten i ów spośród nas, dworując sobie z kolegi, także i sam głęboko w duchu Bogu dziękował, że jednak nabrać się nie dał, chociaż wcale aż tak daleko od tego nie był, nieprawdaż..? Tak, jak najbardziej „prawdaż”, bo przecież aż po dziś dzień jeszcze dobrze pamiętam te nasze ówczesne na ten temat dyskusje, „przymiarki” do ewentualnego zakupu oraz błyszczące na widok owych plastikowych bursztyniątek nasze pełne zachwytu oczęta. Ot, przygoda więc z tym była przednio – choć jednak, całe szczęście, że tylko przygoda, nie zaś kolejna ewentualna życiowa nauczka, odczuta na swej własnej kieszeni oraz – rzecz jasna – marynarskiej dumie własnej, a jakże…

I tak oto zakończyliśmy już, moi drodzy, relację z kolejnego już na trasie naszej wspólnej podróży portu. Czas więc opuścić już przepiękny Tallin i udać się w dalszą drogę…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020