Geoblog.pl    louis    Podróże    Gwinea - Conakry    Gwinea - Conakry
Zwiń mapę
2018
29
gru

Gwinea - Conakry

 
Gwinea
Gwinea, Conakry
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Moi drodzy, już na samym wstępie uczciwie was ostrzegam, iż niniejszy rozdział niestety krótki nie będzie. Z tym że… tym razem wszystkie zawarte w nim wątki będą naprawdę niezwykle ciekawe, zapewniam. Co więcej – uwaga – niektóre z nich będą raczej tylko i wyłącznie dla czytelników… o bardzo silnych nerwach!!! Tak, ja wcale nie przesadzam, o czym zresztą z poniższej lektury już niebawem się przekonacie. (Jeśli oczywiście wam w ogóle na przeczytanie tego rozdziału wystarczy cierpliwości…)

CONAKRY - Gwinea - Wrzesień 1986

Hmmm, od czego by tu zacząć..? Może najpierw od małego wyjaśnienia dotyczącego podanej w powyższym tytule daty, albowiem - co być może was nieco zaskoczy - nie jest ona tak do końca... ścisła. Tak jest. Dlaczego..? A dlatego, że zjawiliśmy się na redzie tegoż portu w połowie Sierpnia 1986 roku, nie zaś we Wrześniu, a wyszliśmy w morze już po dokonanym rozładunku mąki (nota bene do opisanego już uprzednio Pointe Noire w Kongo) dopiero... pod koniec Października. Tak więc, moi drodzy, jak łatwo możecie obliczyć, spędziliśmy tu grubo ponad dwa miesiące - w jednym porcie! Dlatego też pozwoliłem sobie w pewnym sensie ową datę „uśrednić”, ażeby była ona jak najbardziej pasująca do okresu naszego pobytu w tym kraju, a jednocześnie dawała wam pewne wyobrażenie o jego długości, ponieważ dodatkowo uprzejmie was poinformuję, że spędziliśmy tu na kotwicy... aż około 40 dni!
Czyli właśnie ów Wrzesień, moi drodzy. Nieźle, co..? To oczywiście zaledwie „mały pikuś” w porównaniu z tymi wielomiesięcznymi postojami na afrykańskich kotwicowiskach, które stały się udziałem wielu moich kolegów, a o których to pisałem przy okazji rozdziału o Antwerpii, jednakże nawet owe „zaledwie” 40 dni spędzone na redzie Conakry było dla mnie absolutnie wystarczająco odczuwalnym doświadczeniem, by zrozumieć, co naprawdę znaczy tak długotrwały postój w jednym miejscu. Zgroza, i tyle. I już po tym mogę z całym przekonaniem (i nadzieją!!!) stwierdzić, że przenigdy w życiu takowej „powtórki z rozrywki” bym już nie pragnął. Bowiem określę to krótko i dobitnie - można „jobla” dosłownie dostać z nudów, rutyny, monotonii i... bezczynności...
No dobrze, to temat długości postoju na redzie już „odfajkowany”, co dalej..? To może teraz pokuszę się o przytoczenie kilku niezbędnych szczegółów dotyczących tego kraju, skoro już tu zawitaliśmy..? Zatem... Gwinea leży w rejonie tzw. Czarnej Afryki, na Zachodnim Wybrzeżu tegoż kontynentu - to oczywiście już wiecie. Bardzo proszę jednak, abyście łaskawie nie pomylili jej z innymi krajami noszącymi podobne nazwy, a mianowicie z sąsiadującą z nią zresztą Gwineą-Bissau, z Gwineą Równikową, a już tym bardziej z Papuą-Nową Gwineą! Dobrze..? Wprawdzie wiem, że moi W. Sz. Czytelnicy doskonale się we wspomnianych niuansach geograficznych orientują, jednakowoż zamieszczenie takiego zastrzeżenia z pewnością nie zawadzi, czyż nie..?
Gwinea nie jest krajem powierzchniowo zbyt dużym, bowiem liczy sobie niewiele ponad 245 tysięcy kilometrów kwadratowych, czyli, tak dla porównania, stanowi to około 70% powierzchni Polski, ale za to stosunkowo dość ludnym - jego populacja bowiem wynosi okrąglutkie 10 milionów mieszkańców. Proszę się jednak ową liczbą nie dziwić, ponieważ, zważywszy na charakter tegoż miejsca na ziemi, to wcale nie jest tak mało. Dość interesującą sprawą natomiast może być również fakt, iż jego stolica, czyli Conakry właśnie, liczy sobie - uwaga - jakieś 2,2-2,3 miliona stałych obywateli, czyli dużo więcej od Warszawy.
Podobnie jak w całej niemalże Afryce, również i w Gwinei struktura ludnościowa jest niejednolita, zamieszkują bowiem to terytorium przedstawiciele wielu plemion, z których najliczniejszymi są tutaj Malinka, Fula, Peuls i Soussou, a także niewielkie społeczności wielu innych, rzadko jednak mieszkających w samym Conakry, takich jak Mandingo, Wolof, Kissi, Kpelle, Loma, Bassari czy Koniagi. Być może nieco was to zdziwi, iż zabawiłem się w taką wyliczankę mieszkających tu plemion, jednakże zrobiłem to nie „z rozpędu”, ale całkowicie świadomie, gdyż chciałem, abyście mieli pewne wyobrażenie o owej etnicznej mieszance tegoż kraju, bowiem, jeśli dodam jeszcze do tego informację, że każde z tych plemion używa swego własnego języka, bardzo często w ogóle niezrozumiałego dla innych, to już będziecie wiedzieć, że taki narodowościowy „tygiel” musi tu rodzić wiele nieporozumień, sprzeczność interesów poszczególnych społeczności, a także stanowić musi podłoże dużej ilości konfliktów. I tak w istocie jest, toteż właśnie dlatego o tym wspominam i z takim zacięciem ów fakt wyeksponowuję, ponieważ owa ich niezgoda, a nawet wzajemna wrogość - już podczas naszego postoju w porcie - w pewnym sensie... uratowała moją własną skórę!
Tak więc akurat dla mnie okazało się to zbawienne. A czego to dotyczyło? - zapytacie. Odpowiadam więc; wszystko w swoim czasie, moi drodzy, niedługo do tego dojdziemy. Bo teraz pragnąłbym najpierw dokończyć tę garść informacji o samej Gwinei, a potem już opisywać wszelkie zaistniałe tu wydarzenia w sposób chronologiczny.
Cóż dalej więc..? Otóż, Gwinea jest krajem bardzo biednym, zdecydowana większość tutejszej ludności żyje na granicy, lub dużo poniżej, ubóstwa (nawet tego ocenianego w skali afrykańskiej!) i to pomimo wręcz rzadko spotykanej obfitości znajdujących się tutaj bardzo ważnych bogactw naturalnych - głównie rud żelaza i boksytów, ale także - uwaga - diamentów, złota oraz dużych złóż uranu, czyli materiału we współczesnym świecie jak najbardziej strategicznego. No tak, ale cóż z tego, skoro zyski czerpane z ich eksploatacji w bardzo małym procencie pozostają w kraju, gdyż w większości transferowane są zagranicę, na konta obcych korporacji tą gałęzią przemysłu się zajmujących..? Ot, jest to zresztą bolączką ogólnoświatową, można nawet rzec, iż to absolutny standard spotykany w krajach Trzeciego Świata, dlatego też „palców między drzwi” wkładać nie będę, nie pozwalając sobie na żadne komentarze.
Natomiast co do historii tegoż kraju, to również można stwierdzić, iż jest ona „standardowa”, jak najbardziej typowa dla tego rejonu świata. A zatem, odbywająca się już od początku XVI wieku penetracja tego terytorium przez obce europejskie mocarstwa, począwszy od Portugalii, która rozwinęła tu na dość dużą ówcześnie skalę handel miejscowymi naturalnymi bogactwami, głównie pozyskiwaną tu kością słoniową, a także - niestety - coraz to bardziej w miarę upływu lat rozszerzający się proceder niewolnictwa.
Ziemie obecnej Gwinei były przedtem częścią wielkiego Imperium Mali, lecz po wspomnianych już powyżej początkach kolonizacji ich status z biegiem czasu się zmieniał, aż do momentu, kiedy Francja w połowie XVIII wieku ustanowiła tu swój protektorat, zaś dużo później, bo dopiero w 1890 roku powstała Gwinea Francuska, która stała się zalążkiem obecnej, współczesnej już Gwinei, przekształcając się najpierw w część tzw. Francuskiej Afryki Zachodniej w 1904 roku, a w Październiku roku 1958 uzyskała niepodległość, stając się całkowicie suwerennym państwem, członkiem międzynarodowej wspólnoty ONZ.
Niestety już od początku swojego suwerennego bytu Gwinea wciąż napotykała cały długi szereg niekorzystnych dla jej rozwoju okoliczności. Począwszy od postkolonialnych pozostałości w sferze szeroko pojętej gospodarki, jak i również w mentalności, tradycji, przyzwyczajeniach, itd. jej mieszkańców, czyli zjawiska, które współczesny świat zwykł nazywać tzw. „postkolonialną schedą”, aż po wprost niezliczoną ilość (chociaż, tak właściwie, powinno się to nazwać; sytuacją permanentną) niepokojów na wszystkich jej granicach. W sąsiednich krajach bowiem trwające tam nieprzerwanie od dziesiątków już lat wojny domowe wywierają niestety ogromny wpływ na jej sytuację wewnętrzną, bo chociaż sama Gwinea, nawet pomimo wspomnianych powyżej sprzeczności interesów poszczególnych plemiennych społeczności, jest państwem nawet dość stabilnym, to i tak „wieczne wojny” w krajach z nią graniczących, czyli w Liberii, Sierra Leone czy Wybrzeżu Kości Słoniowej, jej wewnętrzny spokój zakłócają. Wiadomo oczywiście w jaki sposób głównie się to odbywa - przenikająca przez jej granice nieprzerwana „rzeka” uchodźców nieustannie ekonomię Gwinei obciąża, co rzecz jasna stanowi barierę wręcz nie do pokonania dla jej harmonijnego, lub choćby tylko przyzwoitego rozwoju.
Sądzę, iż podana powyżej „garść” informacji i ciekawostek dotyczących tego kraju w zupełności nam wystarczy - teraz więc, już z całkowicie czystym sumieniem oraz w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku (a jakże), mogę wreszcie przystąpić do relacjonowania tego wszystkiego, co w okresie owych 2,5 miesięcy naszej „gwinejskiej epopei” się wydarzyło. A zacznę od sprawy być może nie tak spektakularnej i interesującej, a i nawet nie za bardzo przez was zauważanej, jak mniemam - jednakże dla załóg morskich statków wręcz fundamentalnej - rzec można; żywotnej. Chodzi mianowicie o wodę słodką, a ściślej mówiąc, o posiadany przez statek jej aktualny zapas. Wszakże, jak się możecie domyślać, zbiorniki wody słodkiej to nie „studnia bez dna”, z której można sobie czerpać dowolne jej ilości, ale mają one pewną ograniczoną pojemność - i gdyby nawet było ich całe mnóstwo, i o wielkiej objętości, to i tak przecież kiedyś zapas tejże wody wskutek jej codziennego zużycia (wszak statek „żyje”) przez załogę musi się skończyć, nieprawdaż..?
Do takiej sytuacji, czyli faktu „osuszenia do zera” wodnych zbiorników oczywiście nigdy się nie dopuszcza (pomijam sytuacje absolutnie skrajne lub nieprzewidziane, kiedy nikt z załogi wpływu mieć na to nie może - na przykład awarie), bowiem przy każdej nadarzającej się sposobności jej zapas już zawczasu się uzupełnia (oczywiście podczas postoju w porcie). No tak, zgoda, zawsze dba się o to, ażeby tego życiodajnego płynu załodze nie zabrakło, ale jak to zrobić w sytuacji długotrwałego postoju na redzie..? Przecież gdyby dzienne zużycie wody było nawet i minimalne, głównie wskutek tzw. „water discipline”, czyli zarządzonej przez Kapitana jej oszczędności, to i tak ona kiedyś skończyć się musi, to jasne. Wszak pisałem wam już o owych wielomiesięcznych postojach na redach afrykańskich portów, kiedy to statek musi całkowicie polegać na swoich własnych zapasach i nie dopuścić do ich wyczerpania, toteż wyobraźnia może wam od razu podpowiedzieć, że takie ograniczenia zużycia wody wcale tak łatwe do zniesienia nie są, o nie. Powiem więcej - nierzadko staje się to prawdziwym koszmarem, wierzcie mi. A zatem, jak to wygląda w praktyce..?
Otóż, pozwólcie, że zamiast potraktowania owego tematu nazbyt szczegółowo (choć prawdę mówiąc, jest on tego jak najbardziej wart) i ogólnie, czyli podając wam pewne kanony zachowań w tym względzie stosowane na niemalże wszystkich statkach pełnomorskich, posłużę się jedynie naszym własnym, konkretnym przykładem, abyście już od razu byli w sposób właściwy w tenże temat wprowadzeni, a jednocześnie zapoznali się z naszą, akurat na tym statku i w tym określonym miejscu, zastosowaną „taktyką” postępowania. Bo to z całą pewnością wam wszystko najlepiej wyjaśni.
A zatem wyobraźcie sobie, że całkowita pojemność wszystkich statkowych zbiorników wody słodkiej wynosi, na przykład 300 ton. Napisałem „na przykład”, bo po prostu nie pamiętam konkretnych wymiarów tychże tanków na tym akurat statku, ale załóżmy, że tak właśnie było, bowiem, jeśli się pomyliłem, to na pewno niezbyt wiele. Dzienne zużycie wody przez naszą ponad 30-osobową załogę mogło wówczas wynosić, powiedzmy, jakieś 10-15 ton. Jeśli spłukiwanie ustępów na jakimś statku odbywa się przy użyciu wody zaburtowej (czyli morskiej), to takie zużycie jest rzecz jasna o wiele mniejsze, ale w obecnych czasach w większości stosuje się już tzw. „obiegi wewnętrzne”, czyli spłukiwanie wodą podawaną bezpośrednio przez pompę wody słodkiej, czyli hydrofor pracujący na potrzeby sanitarne. Tak więc przyjąłem właśnie owe 10-15 ton, gdyż nie pamiętam już jaki system był zamontowany u nas. To zresztą aż tak ważne nie jest, gdyż chodzi nam oczywiście o zasadę, nie zaś o aż tak dokładne ilościowe wyliczenia.
W tym miejscu jednak jestem zmuszony do pewnej, mam nadzieję, że niezbyt długiej dygresji. Mianowicie, wielu z was słyszało już zapewne o urządzeniu o nazwie ewaporator, czy też bardziej „ze swojska” brzmiącej; odsalacz lub wyparownik. To oczywiście urządzenie, przy pomocy którego można na statku zupełnie we własnym zakresie produkować wodę słodką z wody morskiej (o technologiczne szczegóły mnie nie pytajcie, bo to naprawdę temat dość obszerny), toteż wyposażony w nie statek staje się pod tym względem samowystarczalny i bardzo rzadko zmuszony jest do uzupełnienia swoich zapasów w jakimś porcie podrożnym, bo w razie potrzeby sam jej sobie naprodukuje tyle, ile potrzebuje.
No tak, ale najpierw muszą być bezwzględnie spełnione pewne warunki, bez których takie produkowanie wody jest zupełnie niemożliwe, lub choćby niewskazane. Po pierwsze, statek musi być w ruchu, by w ogóle taka produkcja była możliwa (darujmy sobie szczegóły techniczne), a po drugie - pobierana spoza burty woda morska musi, a przynajmniej powinna być... czysta! Bo przecież jak byście sobie wyobrażali produkcję wody słodkiej, gdyby do wyparownika dostarczano wodę morską zanieczyszczoną, na przykład olejami..? Wszak wyparownik, jak zresztą sama nazwa na to wskazuje, ma takie działanie, iż odzysk słodkiej wody następuje poprzez usunięcie wszelkich rodzajów morskich soli, wskutek odparowania z nich tej wody, o którą właśnie nam chodzi, czyli słodkiej. Ale rozpuszczone w niej zanieczyszczenia także na skutek ogrzewania odparują i po następującym potem skropleniu niechybnie znajdą się ponownie w otrzymanej w ten sposób wodzie. Czyli co..? Taka sytuacja jest oczywiście niedopuszczalna, dlatego też bezwzględnie stosuje się zasadę, że potrzebną do obróbki przez ewaporator wodę morską pobiera się na szerokich i położonych z dala od lądu akwenach, a przenigdy w jego pobliżu! Czyli - co zrozumiałe - również i na redach jakiegokolwiek portu. Jasne..?
Tak więc, nawet jeśli na owym statku mieliśmy ów wyparownik (bo tego niestety nie pamiętam, być może był), to i tak jego użycie podczas postoju na kotwicowisku w Conakry było absolutnie wykluczone. Do naszych kalkulacji zatem możemy brać pod uwagę tylko to, co akurat w naszych zbiornikach się znajdowało - i ani grama więcej.
A zatem, liczymy; 300 ton (przy założeniu, iż owe zbiorniki są świeżo uzupełnione, czyli pełne), podzielone przez owe dzienne zużycie, nawet i tę dolną 10-tonową granicę, da nam wynik zaledwie... 30 dni. A przecież my jedziemy właśnie w takie miejsce, o którym już w Antwerpii wiedzieliśmy, że może nam tu grozić postój nawet i do trzech miesięcy na miejscowym kotwicowisku! Czyli co, mielibyśmy polegać na tych marnych trzydziestu dniach zapasu..? Oczywiście nie, toteż każdy Kapitan zarządza (już od samego początku - zawczasu, żeby się potem nagle „z ręką w nocniku” nie obudzić, mając na uwadze właśnie tę groźbę długotrwałego utknięcia na redzie bez możliwości uzupełnienia zapasów), owąż „water discipline”, w efekcie której zużycie spadło, na przykład do wartości 6-7 ton na dobę.
Ale przecież - liczmy dalej - to nadal będą zapasy na jedynie co najwyżej 50 dni, nieprawdaż..? No dobrze, idźmy więc jeszcze dalej - ogłaszany jest absolutny zakaz prania czegokolwiek, natomiast hydrofor włączany jest jedynie o określonych, zarządzonych uprzednio porach - tak, aby wszyscy mogli się umyć, wykąpać, pospłukiwać „odłożone na potem” swoje toalety (sic!!! Nie dziwcie się - tak niestety dość często bywa), a stewardzi i kucharze mogli pozmywać niezbędne naczynia. I co..? Jakiż mamy efekt..? Otóż, moi kochani, doświadczenie wskazuje (a takich sytuacji przeżyłem w mojej morskiej karierze co najmniej kilkadziesiąt, to wiem), iż nawet przy tak drakońskich restrykcjach, przy wieloosobowej załodze takowe zużycie słodkiej wody i tak niemal ZAWSZE będzie oscylować w granicach 4-6 ton na dobę (wszakże to AŻ 30 osób, nie zapominajmy o tym!). OK, przyjmujemy więc jakąś „wersję uśrednioną”, niech będzie 5 ton, a to daje nam; 300 ton podzielone przez 5 równa się... 60 dni. Długo, nieprawdaż..?
No tak, zgoda, ale w jakich warunkach egzystencji..?! Bez prania, bez normalnego spłukiwania ustępów (!), myjąc się byle jak, w pośpiechu i tylko wtedy, kiedy dowództwo na to zezwala. Czyli co - możliwe to..? Owszem, możliwe, ale jakim kosztem..?! Toteż prawdę powiedziawszy PRAWIE NIGDY się czegoś podobnego nie stosuje, bowiem wspomniana „water discipline” w powyżej opisanej wersji tak długo trwająca, to istna katorga. To może być tydzień, dwa, nawet i trzy jeśli statek naprawdę jest w poważnych pod tym względem tarapatach, ale... 2 miesiące..?! Albo i nawet znacznie więcej..? (Patrz podane przeze mnie wcześniejsze przykłady PÓŁROCZNYCH postojów w jednym miejscu na kotwicowiskach Lagos lub Luandy) Cóż zatem się robi, kiedy statek „ugrzęźnie” na redzie na tak długo, że jakiekolwiek restrykcje pożądanego do końca efektu nie dadzą, bo i tak owej wody na cały postój nie wystarczy..? Wszakże nawet najbardziej oszczędne gospodarowanie nie spowoduje „cudownego biblijnego rozmnożenia”, więc zapasy wody - powoli bo powoli, ale jednak - nieuchronnie zbliżają się do jej całkowitego wyczerpania. Zatem cóż się robi - bowiem to jasne, że nikt rozsądny z założonymi rękoma na katastrofę nie czeka, czyż nie..?
Odpowiadam więc; ależ oczywiście - działa się, i to bardzo intensywnie. Przede wszystkim woła się przez UKF portowe władze lub swoją Agencję i informuje się je o pilnej konieczności (wiadomo, że z tym i tak się nie zwleka aż do momentu, kiedy ma się już nóż na gardle, ale czyni się to „dużo, dużo wcześniej”) natychmiastowego pobrania żądanej ilości słodkiej wody, gdyż w przeciwnym razie na statku po prostu w ogóle jej zabraknie. I co wtedy..?
A wtedy, moi drodzy, są trzy opcje postępowania. Pierwsza - na redę przybywa wynajęta przez Agencję lub podesłana przez Port barka z wodą, przybija ona do burty statku, z niej przepompowuje się wodę do statkowych zbiorników, i tyle. No tak, ale przecież - jak się możecie domyślić - jest to wyborna okazja dla miejscowych właścicieli owej wody (czyli głównie portowych władz, to jasne) do „skubnięcia” armatora, podając cenę tejże wody na poziomie dosłownie „wziętym z Księżyca”. Wszak co zrobi statek, który w tym względzie postawiony jest pod ścianą i praktycznie rzecz biorąc innego wyjścia nie ma..? No cóż, płaci za tę wodę jak za zboże, na przykład po 30-40 dolarów za tonę (plus koszt wynajęcia barki - zazwyczaj ogromny!), która w normalnych warunkach oscyluje w granicach 2-10 dolarów (tak dla porządku podam, iż są na świecie również i takie porty, w których woda jest całkowicie darmowa - tak, to nie żart - tak jest na przykład w kilku miejscach Argentyny, w Korei czy w paru krajach Europy). Ale nie zapominajmy, moi kochani, że przecież na redach nie stoi się w krajach europejskich czy w Ameryce, ale zawsze w rejonach Trzeciego Świata, w których wszelkie władze prawie zawsze takie wyśmienite okazje dodatkowego zarobku bezlitośnie wykorzystują.
Druga opcja, to sytuacja, w której zawija się chwilowo do tegoż portu, ale oczywiście jedynie na czas niezbędny do zatankowania świeżego zapasu wody - bo na przykład w danym porcie w ogóle nie istnieje możliwość jej dostarczenia na redę, gdyż po prostu nie dysponują tam żadnymi odpowiednimi do tego celu barkami. I tyle. No tak, ale wtedy koszty są niewspółmiernie większe, gdyż oprócz tychże bandyckich cen za samą wodę, dochodzą jeszcze koszty wynajęcia pilotów, cumowników, holownika, opłaty za postój przy nabrzeżu, itd., więc całkowity koszt takiej operacji w przeliczeniu na otrzymaną w tenże sposób jedną tonę wody może osiągnąć nawet i cenę bliską 100 dolarów USA..! A czasami nawet i więcej..!
Żartuję..? Ani trochę, bo właśnie z takimi sytuacjami dość często nasze PLO-wskie statki musiały się w Afryce borykać (Lagos i Luanda!!!), bo władze portowe powiedziały; „będzie tak i tak - koniec!” - a bez wody przecież żyć się nie da. Bo co wówczas robić..? Podnosić kotwicę, „obrazić się” na ten port i jechać gdzieś dalej - wypalając przy tej okazji drogie jak diabli paliwo - tylko dlatego, aby zawinąć do obcego portu w celu zatankowania wody..? A przepraszam - dokąd..?! No, dokąd można się w tym właśnie celu wybrać, skoro najbliższy „normalny” pod tym względem port znajduje się… na przykład o co najmniej 2-3 doby jazdy stąd..?! Czyli co, jechać do sąsiedniego kraju, w którym przecież i tak podobna sytuacja niemalże ze stuprocentową pewnością się powtórzy..? Toż sami widzicie, że to absurd, czyż nie..?
W uzupełnieniu tego wątku podam jeszcze dość znamienny przykład jakiegoś statku pod banderą bułgarską, który stał tuż obok nas w roku 1987 na redzie Takoradi w Ghanie. Z powodu braku wody (mniejsza o przyczyny - może już długo tu stali, albo ktoś tego nie dopilnował, nieważne), zmuszony był on wejść na kilka godzin do portu, właśnie w celu uzupełnienia jej zapasów. A zdarzyło się tak dlatego, gdyż przez szereg kolejnych dni nikt z władz portowych, ani z ich Agencji nie potrafił załatwić im tej dostawy na redzie, tłumacząc to... kompletnym brakiem odpowiednich barek.
Tak więc, ich długotrwała kampania nawoływania „wszystkich świętych” w porcie poprzez UKF żadnego rezultatu nie dała - nie ma barek i już. Koniec tematu. A zatem trzeba na tę chwilę wejść do portu, co niestety - oczywiście - wiązało się ze znacznie większymi kosztami, aniżeli wtedy, gdyby było to realizowane na redzie, to jasne. Jednakże, kiedy już ów Bułgar zacumował, czyli de facto zapłacił już za pilota, holowniki, cumowników, miejsce przy nabrzeżu, Odprawę (a jakże, bo przecież natychmiast przy tej okazji cała zgraja Mundurowych zwaliła im się na głowę!), to zaraz po tym do ich burty... przycumowała barka z wodą słodką..! Ot, co. A zatem był to najzwyklejszy i do tego niesamowicie bezczelny trik, mający oczywiście na celu wyciągnięcie od tych Bułgarów nieco dodatkowego grosza, który trafił zapewne do kieszeni akurat tych ludzi, którzy o takim rozstrzygnięciu ich problemu zdecydowali. No cóż, bywa i tak. Wszak jesteśmy teraz w Afryce Zachodniej, a tutaj już nie takie rzeczy się widziało. Zresztą, jeśli wystarczy wam wytrwałości w kontynuowaniu lektury niniejszych „Wspominek”, to jeszcze o niejednym podobnym incydencie sobie poczytacie - takich „kwiatków” bowiem, było tu zawsze bez liku...

To tyle na razie o tej wodzie – na tzw. „możliwość trzecią” zapraszam was już do odcinka drugiego…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020