Geoblog.pl    louis    Podróże    Gwinea - Conakry    Gwinea - Conakry-3
Zwiń mapę
2018
29
gru

Gwinea - Conakry-3

 
Gwinea
Gwinea, Conakry
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Poczytajmy zatem o tej zachodnioafrykańskiej korupcji…

Tak więc, żeby nie być gołosłownym, to podam wam chociaż jeden przykład takiego właśnie załatwienia sprawy, którą zresztą od samego początku do całkowitego jej końca wysłuchiwaliśmy na kanale 16 UKF. Oczywiście możecie mi w to nie wierzyć, ale ja do swoich własnych uszu i oczu mam jak najbardziej pełne zaufanie, przekazuję wam więc dokładnie to, co wówczas widziałem i słyszałem osobiście. A było tak...
Około siódmego, może ósmego dnia naszego postoju na tejże redzie, niedaleko nas zakotwiczył jakiś średniej wielkości drobnicowiec pod niemiecką banderą, który - jak się później dowiedzieliśmy - przywiózł tutaj kilka tysięcy ton ryżu załadowanego gdzieś w Europie Zachodniej. Kapitan tegoż statku grzecznie się najpierw miejscowym władzom zameldował, podał im swoją pozycję kotwiczenia, a zaraz potem wywołał na tym samym kanale swoją lokalna Agencję. I kiedy ich Agent się zgłosił, to ów Niemiec natychmiast ZAŻĄDAŁ od niego, jak się wyraził; „odpowiednio skutecznego dojścia” do kogoś z tutejszych władz, z którym mógłby porozmawiać na temat ewentualnej „gratyfikacji” za przyspieszenie wejścia jego statku do portu. Dodał przy tym oczywiście, iż jest gotowy na wszelkie „reasonable negotiations”, byleby tylko sprawa KONIECZNIE znalazła swój szczęśliwy finał. Mój Boże - i to wszystko działo się dosłownie w naszej obecności, albowiem zupełnie bez problemu cały przebieg wszelkich rozmów, „od A do Z” mogliśmy sobie przez UKF na kanale 16 posłuchać! Cóż za jawna bezczelność i ostentacja..! Koniec świata...
I co było dalej..? Po niespełna godzinie ówże Niemiec został przez swojego Agenta zawołany, który zresztą - uwaga!!! - połączył się z nim JUŻ Z BIURA MIEJSCOWEGO HARBOUR MASTER..! Tak, właśnie tak - zawołał go z UKF-ki będącej w miejscowym Kapitanacie, a zatem - jak sądzicie - co zaraz potem mogło nastąpić..? Ależ oczywiście, jak zwykle macie rację - obie strony bez zwłoki przystąpiły do „negocjacji”. Pomyślcie tylko - ustalano wysokość ŁAPÓWKI dla lokalnych urzędasów na ogólnodostępnym kanale UKF..! Nie „pod stołem”, gdzieś w zaciszu gabinetu jakiegoś miejscowego notabla, ale właśnie „w eterze”, mając za świadków załogi około 20 statków stojących tu przecież dokładnie z tego samego powodu co ten Niemiec, tracąc jednakże swój cenny czas, gdyż, albo nie było ich stać na owe pokaźnej wysokości łapówy, albo po prostu nikt z takimi propozycjami nawet do nich „nie wystartował”. Niewiarygodna - wprost niebywała demonstracja swej bezkarności, siły pieniądza i... Czego jeszcze? Chyba... pogardy dla tych, którzy tejże kasy na tak „bezbożny” cel nie mają w ogóle lub w ilości niewystarczającej, czyż nie..?
No cóż, ale było jak było, więc pozostaje mi tylko - zamiast powyższego filozofowania - po prostu przebieg tych „negocjacji”, choć skrótowo zrelacjonować. Kiedy więc usłyszeliśmy, że obie strony do owych „biznesowych rozmów” przystępują, to natychmiast dopadliśmy do naszych mostkowych UKF-ek, nastawiliśmy „na maksa” ich głośność, żeby oczywiście ani słówka z tejże rozmowy nie uronić i wsłuchiwaliśmy się w treść tego, co mieli sobie do powiedzenia obaj „reasonable” panowie. Zresztą, tak prawdę powiedziawszy, to nawet nie ma się specjalnie nad czym rozwodzić, bowiem niniejsza relacja będzie naprawdę bardzo krótka - z tego powodu rzecz jasna, że rozmowa była niemalże błyskawiczna, treściwa i... zakończona - a jakże! - pełnym sukcesem obu zainteresowanych stron.
Otóż, Kapitan niemieckiego statku bez żadnych ceregieli, gdyż zapewne poinstruowany był już wcześniej przez swego armatora co do metod postępowania, natychmiast swoją ofertę wyłuszczył, tymi słowami zresztą (rozmowa prowadzona była po angielsku, podaję więc rzecz jasna jej polskie tłumaczenie); „moi szefowie gotowi są przeznaczyć na... POTRZEBY PORTU (o Boże, cóż za hipokryzja i wręcz niewiarygodnie ostentacyjny prymitywizm tegoż „kamuflażu”) sumę 10 tys. dolarów (słownie; dziesięciu tysięcy dolarów USA!) za umożliwienie jak najwcześniejszego wejścia naszego statku do tutejszego portu, a potem jak najszybsze jego rozładowanie.”
I co miejscowy VIP na to..? Ano, natychmiast odpowiedział; „chwileczkę, Captain, zaraz ponownie cię zawołam” - i UKF-ka zamilkła. Ot, wiadomo przecież z jakiego powodu, no nie..? Wszak w tym momencie panowie urzędnicy z miejscowego portu naradzali się nad dalszą taktyką postępowania, czego zresztą wyraźnym dowodem było ich następne „wejście w eter”, kiedy to jeden z nich przekazał Niemcowi swoją następująco brzmiącą odpowiedź; „Nie, Captain, nasza oferta (sic! Jak oni w ogóle śmieli używać w takim momencie tego słowa?!) to 15 tysięcy, jakie jest twoje zdanie..?” I co Niemiec na to..? Ha, on z kolei na żadne zawieszanie rozmowy i narady z kimś ze swojego otoczenia pozwalać sobie nie musiał, gdyż z całą pewnością wszystko i tak już z góry miał ustalone, albowiem bez wahania odpowiedział; „OK, zatem, moje OSTATNIE słowo, to 12 tysięcy dolarów i - I'm very, very sorry gentlemen - ale, ani centa więcej. Czy możecie mi zatem NATYCHMIAST podać waszą odpowiedź, bo niestety, ale muszę JUŻ TERAZ zadzwonić do moich szefów, żeby... ZDĄŻYLI PRZYGOTOWAĆ TE PIENIĄDZE NA CZAS..!”
Nieźle, no nie..? Tak właściwie, to nawet nie wiadomo co w tym wszystkim było najbardziej bezczelne - czy owe wymuszanie haraczy przez miejscowe władze, czy też może ta niesamowita pogarda wobec tych portowych łajdaków okazywana im przez tegoż Kapitana, który tego nawet skrywać nie próbował. Zresztą, dawał im dokładnie to, na co zasługiwali, czyż nie..? A i tak przecież na żadne ewentualne zawalenie się tych „niby-negocjacji” oglądać się nie musiał, gdyż mając za sobą jakikolwiek grosz przeznaczony na takie nieuniknione łapówy dobrze wiedział, że prędzej czy później i tak się z tymi draniami dogada. To jasne, gdyż zapewne poinformowany był wystarczająco o sytuacji jaka w tym czasie na owej redzie panowała - że żadnych konkurentów do ewentualnego przebicia jego oferty i tak tutaj nie ma, i tyle. Bo, albo te dupki na jego ostatnie słowo się zgodzą i w ten sposób coś do ich prywatnych kieszonek powpada, albo „zobaczą figę z makiem, z pasternakiem” - i tyle z tego wszystkiego będą mieli - jasne..?
A zatem, co po chwili dotarło do naszych niemalże „przytulonych” do mostkowych UKF-ek uszu, jak sądzicie..? Ależ oczywiście, znowu macie rację - ze strony portowego Kapitanatu prawie natychmiast napłynęła odpowiedź, mniej więcej tej treści; „OK, Captain, all copied. Please, stand-by, we will call you back shortly” (czyli, że wszystko jasne, bądź na nasłuchu, bo za chwilkę ponownie cię zawołamy). Takie zakończenie sprawy zresztą i tak było już z góry do przewidzenia, bo przecież trudno byłoby sobie wyobrazić, ażeby urzędasy będący „na pierwszej linii ognia” tego paskudnego procederu, czyli właśnie ci „negocjujący” (choć de facto przekazujący dalej żądania wysuwane przez Kogoś „z cienia”, to jasne), pokpili sprawę i - nie daj Boże - takiego Kapitana do wszelkich finansowych uzgodnień zrazili, albo też, co gorsza, porządnie go (czytaj; jego instruującego go co ma robić Armatora) swoimi nadmiernymi żądaniami wkurzyli, co skutkowałoby „pokazaniem im figi” - i tyle. Bo przecież w razie poważniejszych kłopotów, taki Armator i tak „dotrze” do kogo trzeba i swoją sprawę załatwi, jednakże wówczas mogłoby to nastąpić z całkowitym pominięciem tych nieudacznych „negocjatorów”, jasne? Wszak to nie oni jedni w tej podłej grze „kręcili lody” - za ich plecami bowiem, jak się należy spodziewać (to takie przypuszczenie graniczące z pewnością), stał „cały długi rządek” następnych notabli, także (czy też może raczej; przede wszystkim) korzystających z tych „dojnych krów” przywożących do Conakry ładunek z pomocą humanitarną, a będących potem zmuszanymi do tracenia cennego czasu (czytaj; spodziewanego zarobku za następne przewozy), wystając jak te głupole zupełnie bezproduktywnie długimi tygodniami na miejscowej redzie. I gdyby któryś z tych facetów w porcie przez swoją pazerność doprowadził do „zerwania negocjacji”, to „wiszące” nad nim te wyższe rangą VIP-y dałyby mu tak popalić, że zapamiętałby taką nauczkę na całe życie. Bowiem, jak wspomniałem, byli oni zaledwie tymi, którzy stali „na pierwszej linii ognia” - bo naprawdę trudno byłoby sobie wyobrazić, aby tak bezczelne zagrywy robili oni sobie zupełnie na własną rękę, całkowicie bez wiedzy i zgody (zachęty? rozkazu?) „tych z góry”, czyż nie..?
Tak więc akurat ten motyw był dla nas wszystkich jak najbardziej do przewidzenia - i to co mogło nas w tym zadziwić, to jedynie owa wysokość tejże eufemistycznie brzmiącej „wpłaty na potrzeby portu”... 12 tysięcy dolców..? No, no - nieźle, nieźle... Zważywszy rzecz jasna na siłę nabywczą takiego grosza wydawanego tam, w samej Gwinei, nie zaś gdzieś w Europie Zachodniej, gdzie takie „datki” zapewne tylko wzbudzały uśmieszek politowania na ustach tych osób ze strony danego armatora, które takowe pieniądze dla tych łajdaków przygotowywały.
Zatem, moi drodzy, „na naszych oczach i uszach” transakcja się dokonała, obie UKF-ki na pewien czas zamilkły, ale już niebawem nastąpiło to, co niechybnie nastąpić musiało – Harbour Master tego Niemca ponownie wywołał, każąc mu natychmiast podnosić kotwicę i podchodzić po pilota, który - oczywiście, co za traf..! - już na niego oczekuje. Bo przecież - a jakże..! - nagle się okazało, że jednak znalazło się dla tegoż statku miejsce przy nabrzeżu, albowiem stojący tu dotychczas „narzędziowiec” (już wiecie, że to statek pod banderą radziecką, prawda?), właśnie zakończył swoje rozładunkowe prace i dosłownie za chwilkę wychodzi z portu. Dokąd wychodzi? - zapytacie zapewne. Otóż, nie jedzie on do następnego portu, gdyż w Conakry został już w 100% obsłużony, więc już nic tu po nim - o nie, bynajmniej! Wychodzi on jedynie... na miejscową redę, gdzie ma rzucić swoją kotwicę i poczekać aż ów „reasonable” Niemiec rozpocznie wyładunek swojego ryżu i aż do samego końca go doprowadzi. Ale już potem - oczywiście, a jakże! – „narzędziowiec” będzie mógł grzecznie na swoje miejsce powrócić, kiedy tylko tenże „łapówkarz” (no cóż, takie są po prostu reguły postępowania w biznesie) jego poprzednie nabrzeże zwolni i w siną dal sobie pojedzie. Jasne..? Nnnno...
I takiż to właśnie scenariusz, czyli wchodzenie poza kolejnością do portu za odpowiednią „gratyfikacją na jego potrzeby”, podczas całego naszego postoju na tutejszej redzie powtórzył się… aż trzy razy! Ów Niemiec właśnie, oraz jeszcze dwa inne statki - francuski i bodajże grecki. To znaczy, piszę o trzech razach, gdyż akurat taką ilość owych „negocjacji transmitowanych na żywo w eterze” mieliśmy okazję na własne uszy posłuchać, ale ich było naprawdę, wraz z tymi, które prowadzone były nie tak ostentacyjnie, w obecności wszystkich innych statków stojących na redzie, ale „gdzieś za plecami”, to naprawdę trudno orzec, jednakże z pewnością takowe były. A skąd o tym wiem..?
I otóż to. Dotykamy właśnie kolejnego tematu, o którym to wspomniałem już na samym wstępie tegoż wątku – bowiem, czy pamiętacie owe znamienne zdanie; „miało być poważnie, strategicznie nawet, a wyszło żałośnie”..? O cóż więc chodzi..? Moi kochani, zanim jeszcze do tego nawiążę, to chciałbym jednak najpierw – tak "na dobry początek" poniższego, dość długiego zresztą wątku - podać wam jeszcze SZALENIE ISTOTNY szczegół, znajomość którego, jak mniemam, pozwoli wam doskonale zrozumieć wszystko to, o czym za chwilę napiszę, a także w pełni wczuć się w atmosferę tego, w co za chwilkę będziecie się wczytywać.
Zatem, po pierwsze; my oraz ten drugi polski statek, który nam na tej redzie towarzyszył (właśnie ten, dla którego braliśmy w Antwerpii zaopatrzenie), weszliśmy do Conakry jako... ostatni z kolei! Powtórzyć..? Dobrze, a więc napiszę to jeszcze raz; ZACUMOWALIŚMY W CONAKRY DOPIERO WTEDY, GDY NA REDZIE NIE BYŁO JUŻ ANI JEDNEGO INNEGO STATKU..! Nic, żadnego! A stało się tak dlatego, że przed nami weszły do portu dokładnie WSZYSTKIE te, które tu z mąką, ryżem lub z inną pomocą ONZ się zjawiły - to znaczy, zarówno te, które już tu stały, kiedy się tutaj pojawiliśmy, jak i WSZYSTKIE te, które przyszły po nas. Co do jednej sztuki!
A zatem, mówiąc inaczej; dostąpiliśmy "zaszczytu" obsługi w tym porcie dopiero wtedy gdy kongestia na dobre się już zakończyła, a port nieomal opustoszał... O właśnie - i teraz dochodzimy do sedna, albowiem natychmiast zapytacie (będąc ogromnie zdziwionymi, rzecz jasna); to w takim razie dlaczego nikt ze strony naszego Armatora również nie próbował podobnych sztuczek co tamci..? Owszem, nie za takie pieniądze, o których była mowa powyżej (wszak mamy teraz rok 1986, a jak wyglądały wówczas nasze polskie zagranicą prowadzone interesy, to lepiej nie wspominać), ale jakichś innych, no choćby takich, aby, jeśli już nie wcisnąć się jakoś w kolejkę przed kogoś innego ("słabszego finansowo"..?), to przynajmniej nie dawać się z niej nieustannie wypychać, lądując w efekcie aż na samym jej "szarym końcu", no nie..?
Toteż odpowiadam; ależ oczywiście, były takie próby podejmowane, i to - uwaga! - zaczęły się one dosłownie TEGO SAMEGO dnia, w którym tutaj zakotwiczyliśmy. Ich opis natomiast znajdziecie poniżej - serdecznie zapraszam do lektury... Jednakże najpierw moja mała prośba; poczytajcie sobie, ale - na Boga! - nie śmiejcie się przy tej okazji zbyt głośno, aby przypadkiem swoich sąsiadów zza ściany nie pobudzić, zgoda..?
No to zaczynamy...
Otóż, natychmiast po naszym pojawieniu się na tutejszej redzie, kiedy już nasza kotwica na dobre „chwyciła” grunt i statek ustawił się odpowiednio do wiejącego akurat wiatru, Kapitan skontaktował się z mającą obsługiwać nas w tym porcie Agencją, i po podaniu wszelkich interesujących ją danych otrzymał od Agenta informację, która w pewnym sensie nas zaskoczyła, ale i jednocześnie dodała nam nieco otuchy i nadziei na to, iż nasz postój na kotwicowisku jednak zbyt długi nie będzie.
Dowiedzieliśmy się bowiem, że jeszcze tego samego dnia wieczorem przylatuje do Conakry ze Szczecina specjalny wysłannik naszego Armatora (jakiś VIP z Działu Eksploatacji, o ile dobrze pamiętam) – właśnie w celu „odpowiedniego zadziałania”, tu na miejscu, w kwestii przyspieszenia naszego wejścia do portu. Zarówno dla nas rzecz jasna, jak i również tego drugiego naszego statku, który już był w drodze z Francji i lada dzień miał znaleźć się obok nas, by dzielić wspólny z nami los na tutejszej redzie.
„O, to fajno – pomyśleliśmy sobie w odpowiedzi na ową wiadomość – przynajmniej znaczy to, iż nasz Armator nie siedzi z założonymi rękoma lecz działa, a zatem jest nadzieja, że zbyt długo na tym kotwicowisku bujać się jednak nie będziemy. Dobra nasza…” No bo jeśli naszą Kompanię stać na to, aby specjalnie wysyłać swojego emisariusza do Afryki, to chyba logicznym było, że takie nadzieje pełne prawo mieć mieliśmy, czyż nie..? Och, jakże byliśmy naiwni! Nadzieja matką… wiadomo czyją…
A dlaczego tak piszę..? Ano dlatego, iż istotnie, przedstawiciel szczecińskiego oddziału naszego Armatora jeszcze tego samego dnia pojawił się w gwinejskiej stolicy, ale to wszystko co nastąpiło potem, te wszystkie szczegóły z tą wizytą związane, niemalże natychmiast te nasze rozbudzone tak nagle nadzieje rozwiały, a co gorsza, działalność owego Szalenie Ważnego Pana dosłownie przyprawiała nas o palpitacje serca, rodząc w naszych duszach i jestestwach najpierw wstyd i niedowierzanie, potem złość, a na końcu jego pobytu już jedynie rozbawienie i wprost niepohamowaną wesołość. Bo rzeczywiście śmiać się z tej szczególnej misji można było aż do rozpuku. Ani chybi. O rety..!
A zatem, do rzeczy. Wspomniany jegomość pojawił się w Conakry, co oczywiste, z bardzo konkretnym zadaniem do wykonania – mianowicie, w celu „przekonania” kogo trzeba, że to właśnie statki naszego Armatora powinny jak najszybciej wejść do tutejszego portu i zostać rozładowane, bo przecież wiadomo; „czas to pieniądz”, to jasne. Czyli, mówiąc krótko i bez owijania w bawełnę, miał ówże Ważniak „dać coś w łapę komu trzeba”, wszakże – jak już wszyscy dobrze wiecie – w ówczesnych okolicznościach tylko ten „język” był w tymże miejscu dobrze rozumiany i – co tu kryć – w ogóle tolerowany. Smutne, ale prawdziwe, ot co.
Tak przynajmniej to sobie wyobrażaliśmy i szczerze mówiąc gorąco na taki właśnie scenariusz liczyliśmy. No bo niby dlaczego nie mielibyśmy tak sądzić, skoro rzeczony Wysłannik specjalnie się tu, na drugi koniec świata, fatygował? I oczywiście mieliśmy rację – a jakże – właśnie dokładnie po to nasz Wielki Misjonarz się tu pojawił. Tylko że…
No właśnie. Tylko że aby w ogóle coś konkretnego móc w tej szalenie delikatnej materii zdziałać, to przede wszystkim NAJPIERW TRZEBA MIEĆ „CZYM STRASZYĆ”!!! To znaczy, mówiąc po ludzku, żeby móc „dać w łapę komu należy”, to najpierw trzeba mieć „co” dać! Jasne..? A jak wyglądała „waluta” naszego przedstawiciela, przy której pomocy miał „rozmawiać” z tutejszymi notablami? Jak wyglądały te „walory”, które rzekomo miały konkurować z ofertami innych, potężniejszych od naszego, armatorami..? Ot, choćby mając na uwadze przykład tego opisanego kilka stron wcześniej Niemca? Chcecie wiedzieć..?
Otóż – uwaga, zasiądźcie głębiej w swoich fotelach, żeby z nich przypadkiem nie pospadać z wrażenia na wieści, którymi poniżej zamierzam was uraczyć – nasz szczeciński Ważniak przywiózł z sobą do Conakry z pół walizki… najprzeróżniejszych drobnych reklamowych gadżetów (sic!), którymi podczas swoich rozmów z tutejszymi władzami miał obdarowywać „kogo trzeba”! Dobrze to przeczytaliście, czy mam to jednak jeszcze raz powtórzyć? OK., zgoda, napiszę to jeszcze raz; Nasz Wielki Misjonarz przywiózł z sobą do Gwinei kilka kilogramów przemiłych, szalenie atrakcyjnych i interesujących (zwłaszcza tubylców, to jasne!) gadżecików, takich jak; długopisy, breloczki do kluczy, otwieracze do piwa, notesiki, kalendarzyki, zapalniczki, itp., itd.…!!! Ale za to wszystkie – a jakże – z dumnie widniejącym na nich logo naszego Armatora. Wielkie nieba! Ot, pomysł naprawdę godny Nagrody Nobla (żeby nie rzec Nagrody Darwina) – jakiś np. Niemiec „postraszy” tysiącami dolarów za pilne załatwienie jego niecierpiącej zwłoki sprawy, a my… buch, długopisik w dłoń „komu trzeba”, albo breloczek do kluczy! (Już pomijając fakt, że dzieje się to w rejonie świata, w którym żeby taki brelok w ogóle się przydał, to najpierw trzeba mieć te cholerne klucze – czyli najpierw zamki w drzwiach!) O Boże, jakież to sromotne i żałosne! O Boże, i Tyś to widział i nie grzmiał..?!
Chociaż, tak właściwie, to trzeba przyznać, że nasz dobry Bóg chyba jednak wtedy zagrzmiał na to wszystko, zsyłając odpowiednią karę na tegoż jegomościa, bo – uwaga, ponownie apeluję o jeszcze głębsze zapadnięcie się w wasze fotele – poczytajcie tylko co było dalej. Kiedy bowiem nasz szacowny przedstawiciel rozlokował się już na dobre w miejscowym hotelu, a potem „bawił gdzieś w mieście” (podobno od razu pognał do naszej Agencji), to po powrocie do swego lokum stwierdził nagle ze zgrozą, iż podczas jego nieobecności został… z większości swoich rzeczy okradziony! Tak, tak – facet załatwiał sprawy wagi co najmniej państwowej, gdy tymczasem jacyś nieznani sprawcy dokładnie obrabiali jego hotelowy pokoik.
I oczywiście, co w tym wszystkim najśmieszniejsze, zdematerializowały mu się głównie jego ciuchy i co kosztowniejsze drobiazgi, natomiast owe wspomniane armatorskie gadżeciki pozostały nietknięte! Nie, bynajmniej, akurat one nie poginęły, ot co. Buszujący po pokoju złodzieje nie połakomili się na te notatniki czy breloczki, ale pozabierali to wszystko, co im było znacznie potrzebniejsze i na pewno zdecydowanie cenniejsze. Ot, ciekawe, nie poznali się na wysokiej wartości armatorskich precjozów..?
No tak, oczywiście dworuję sobie teraz i nieco ironizuję, bo przecież to jasne, że każdy taki skradziony fant z wyraźnie widocznym na nim znakiem rozpoznawczym, którym niewątpliwie było logo naszej firmy, to najdoskonalszy sposób do ewentualnej wpadki dla tych złodziejaszków, gdyż każda Policja tylko czeka na tego typu ślady pozwalające łatwo złapać sprawców przestępstwa, toteż najprawdopodobniej głównie z tego powodu owe gadżety naszego Misjonarza się ostały, a rzeczy pospolitsze poginęły. To bardzo logiczne, więc specjalnej sensacji akurat w tym fakcie raczej doszukiwać się nie powinno, ale…
No właśnie, ale jak to pięknie zabrzmiało, nieprawdaż..? Ten powyższy opis grabieży złośliwie eksponujący akurat ten drobny fakt pominięcia w wynoszonych łupach naszych „firmowych prezencików”, no nie? No dobrze, ale teraz kończę już z tą złośliwością, przepraszając was jednocześnie za tę moją chwilkę słabości podczas wystukiwania w klawiaturę komputera przypominających mi się akurat szczegółów związanych z tą sprawą. Ot, nie mogłem sobie odmówić choć tej odrobinki sarkazmu i chęci „dowalenia” temu jegomościowi, gdyż już na samo wspomnienie tamtych chwil jeszcze teraz dostaję prawdziwie gęsiej skórki z żenady, która nam wówczas nieustannie towarzyszyła przy nieomal każdej okazji kontaktu z tym człowiekiem. Oj, działo się, działo…

Dalszy ciąg tej szopki w odcinku następnym…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020