Geoblog.pl    louis    Podróże    Gwinea - Conakry    Gwinea - Conakry-11 (ostatni)
Zwiń mapę
2018
29
gru

Gwinea - Conakry-11 (ostatni)

 
Gwinea
Gwinea, Conakry
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek jedenasty i OSTATNI..!!!

A zatem, nie musiałem nawet schodzić ze statku, aby mieć „zaszczyt” doczekania bandyckiego napadu na moją własną osobę – przeciwnie, będąc kilkakrotnie poza portem na spacerach w mieście ani razu nic podobnego mi się nie przydarzyło. Owszem, takich zwykłych zaczepek doświadczyłem całe mnóstwo, niekiedy wprost rady nie było na to, aby choć ze względnym spokojem rozejrzeć się po ulicach, aż tak namolne były bowiem te wręcz niekończące się „przyczepki” tubylców do naszego grona (tu zawsze chodziliśmy w grupach, nigdy w pojedynkę), ale jakiegoś poważniejszego incydentu akurat mi udało się tutaj uniknąć. A tu proszę – któregoś dnia, około godziny 10-11 rano – podczas mojej służby! – doczekałem rabunkowego napadu na swoją osobę! Tak, dobrze to przeczytaliście – napadnięto na mnie, gdy byłem w miejscu pracy, na naszym własnym pokładzie i… w obecności co najmniej kilkunastu robotników! Sami więc chyba przyznacie, że brzmi to wprost rewelacyjnie, prawda? Niewiarygodne, ale prawdziwe, ot co…
A było tak. Dzień wyładunkowy rozpoczął się jak zwykle – tuż przed godziną 8 rano otworzyliśmy luki wszystkich ładowni, robotnicy rozpoczęli swoją pracę a my, czyli pełniąca akurat swoje wachty obsada pokładowa, czuwaliśmy nad prawidłowością przebiegu wyładunku, przebywając nieustannie w pobliżu zrębnic naszych ładowni. Wiadomo, standard. Kręciłem się więc po pokładzie to tu to tam, obserwowałem pracę dźwigów, sprawdzałem cumy, kontrolowałem kłódki i zamki naszych magazynków, itd., aż w pewnym momencie – kiedy akurat przechodziłem z burty na burtę pomiędzy ładowniami, tuż przy szocie jednej z masztówek – poczułem nagle dość silne uderzenie w łopatkę, połączone z gwałtownym popchnięciem mnie do przodu, dokładnie tak, jakby mi ktoś… wskoczył raptem na plecy! Tak, właśnie tak to odczułem – jakby mi ktoś nagle zawiesił się na moich barkach, całkowicie krępując mi tym ruchy rąk oraz dalsze kroki w kierunku, w którym dotychczas podążałem.
To oczywiście subiektywne odczucie kogoś zaskoczonego, kiedy to nie od razu można się zorientować co się właściwie stało, a było po prostu tak, że jakiś rosły zbir (oczywiście jeden z pracujących na naszym statku stevedorów!) zaszedł mnie od tyłu, silnie objął z dwóch stron wokół tułowia na wysokości pasa, zupełnie mi w ten sposób unieruchamiając ruchy rąk, będących w tym momencie przyciśniętymi do mych boków – w tej samej chwili zaś jakiś inny młody jegomość rzucił się na mnie od przodu, zrywając mi gwałtownie zegarek z mojego przedramienia! Ot, zwykły chuligański napad rabunkowy drobnych złodziejaszków, przeprowadzony z wykorzystaniem elementu zaskoczenia, jednakże – proszę zwrócić uwagę - … gdzie dokonany, kiedy, przez kogo i na kogo?!?!
To się wprost w głowie nie mieści – przecież to autentyczna bandycka napaść na Służbowego Oficera w miejscu pracy, dokonana przez robotników portowych (sic!) w biały dzień podczas wyładunku - w dodatku tuż obok ładowni i na oczach co najmniej kilkunastu innych osób!!! Powiedzieć w tym momencie, że to jakaś paranoja, to chyba jednak zdecydowanie za mało, nieprawdaż..? Bo to było raczej dowodem jakiegoś totalnego zdziczenia – braku nawet minimalnego poszanowania pewnych norm współżycia w ludzkiej zbiorowości! Przesadzam..? Chyba jednak nie, prawda? Ot, prawo dżungli, i tyle.
No cóż, straciłem więc w ten sposób mój ręczny zegareczek (zwykłe elektroniczne badziewie, kupowane niegdyś „na kilogramy” w Singapurze lub w Hong Kongu), najgorsze było jednakże to, co nastąpiło nieco później, tuż po owym napadzie. Bowiem, o ile samej napaści ze zrozumiałych względów solidnie się przestraszyłem, o tyle późniejszy ciąg wydarzeń przeraził mnie już na dobre. Aż do tego stopnia, że w pewnym momencie to nawet… bliski byłem paniki. Tak, to prawda – w istocie wpadłem w nieziemski popłoch, trwający aż do całkowitego i ostatecznego wyjaśnienia całego zajścia.
Cóż takiego się zatem wydarzyło..? Otóż, dosłownie kilka sekund po tym, jak ów drugi zbir, ten, który zerwał mi z ręki zegarek (totalnie niszcząc przy tej okazji przytrzymujący go paseczek) i czym prędzej próbował się z miejsca napadu oddalić, ten pierwszy najpierw poluzował nieco swój opasujący mnie wokoło chwyt, a potem zupełnie wyswobodził moje ręce, ponieważ po prostu także zaczął uciekać – tyle że w dokładnie przeciwnym kierunku co jego koleżka po fachu. A ja, czując z powrotem swobodę ruchów oraz będąc w tejże chwili solidnie opanowanym przez nagły przypływ gniewu i oburzenia (ależ mnie wtedy poniosło!), od razu – instynktownie i bez żadnego zastanowienia – rzuciłem się w pogoń za tym „człeczkiem od zegarka” (tego pierwszego bandziora ledwo co zdążyłem zobaczyć) i, co ciekawe,… z natychmiastowym sukcesem. Daleko on bowiem odskoczyć jeszcze nie zdołał, toteż w mig go dopadłem i… z całej siły kopnąłem go z boku w piętę, powodując tym takie „poplątanie” jego nóg, że potknąwszy się runął z wielkim hukiem na pokład, rozciągając się po chwili jak długi pod zrębnicą naszej ładowni!
Cóż, celny strzał, nie ma co. Przyznam się, że w pierwszym momencie aż podskoczyłem z radości (wykrzykując sobie oczywiście w duchu „a masz, draniu!”), dokładając mu wówczas jeszcze jednego solidnego kopa w d*pę (niestety leżącemu! No cóż…), lecz w tzw. „momencie drugim” już nieco zwątpiłem. Dlaczego..? A dlatego, że dopiero wtedy dostrzegłem fakt, iż ten facet upadając na pokład… wyrżnął jednocześnie dość zdrowo o jakąś wystającą metalową część ładownianej zrębnicy, potężnie rozbijając sobie o nią swoją głowę – i teraz leżał cichutko pojękując w kąciku w… ogromnej i wciąż się powiększającej kałuży krwi! O rety! Alem narozrabiał! Cholera jasna – i co teraz..?! I w ogóle, co z nim..?
Moi drodzy, od razu uspokajam, nic wielkiego na szczęście mu się nie stało. (Ufff..!) Owszem, rozciął on sobie dość porządnie tę swoją bandycką łepetynę, ale szczęśliwie do żadnego uszkodzenia kości czaszki nie doszło (ufff, bo to by dopiero było!) O tym jednak dowiedziałem się dopiero po kilku minutach, w pierwszej chwili natomiast sądziłem, że facet w wyniku tegoż pechowego upadku roztrzaskał sobie łeb na dobre, może i nawet coś sobie połamał, zatem dostałem wtedy takiego stracha, że aż nogi się pode mną ugięły. Zwłaszcza, że na widok jego wyjątkowo obrazowego „orła” oraz powiększającej się wokół jego głowy kałuży krwi, kilka będących w pobliżu osób podniosło nagle taki wrzask, jakby byli świadkami co najmniej okrutnej i z premedytacją dokonanej zbrodni!
W istocie krzyku narobili co niemiara, jednakże najgorszym było to, że jeden z przypadkowych obserwatorów tego zajścia natychmiast pognał po jakiegoś mundurowego, by już po kilku minutach pojawić się z powrotem w towarzystwie aż trzech policjantów! Uzbrojonych po zęby i… z bronią gotową do strzału (!) – bronią, którą od razu… wycelowali we mnie, nie zaś w tego leżącego i pojękującego z bólu drania! Macie pojęcie jak ja się wówczas przeraziłem?! Miałem wrażenie, że mi za chwilę nie tylko buty ale i spodnie ze strachu spadną, bo przecież te policmajstry wcale nie poprzestały jedynie na wycelowaniu swej broni w moją skromną osobę, ale i… popchnęli mnie natychmiast pod szot masztówki i plecami mnie do niej przyparli! A przypominam wam, że w tym momencie jeszcze NIE WIEDZIAŁEM co się właściwie stało temu leżącemu bandycie..! Ufff..! Miałem więc prawo spanikować..? Zwłaszcza że na twarzach owych policjantów wcale nie malowało się zrozumienie i życzliwość, ale bardziej zaciętość i ważniactwo..? A w dodatku wizualnie sprawiali wrażenie osób raczej pozbawionych tzw. „głębszych myśli” gnieżdżących się w ich mózgownicach – niskie czoła, nieco mętnawe oczka, ogromne braki w uzębieniu, nieogoleni, pomarszczeni, brudni, nieuczesani, w poszarpanych mundurach (sic! Jeden z nich to nawet zwykłych butów nie miał, ale był… w klapkach!), z paznokciami jak szpony krogulca – ale za to z bronią, w której z całą pewnością ślepaków nie mieli!!! I czy można było w ogóle wiedzieć, co takim może nagle strzelić do głowy..?! Ufff…
No i po chwili się zaczęło… Rety, ależ się wtedy podniósł harmider i jazgot – rejwach jak się patrzy! Dlaczego..? A dlatego, że w szeregach tubylców… wcale nie było jednomyślności! Oczywiście szans najmniejszych nie miałem, aby choć w nikłym stopniu zrozumieć coś z ich rozmów i kłótni, jednakże z gestów i intonacji szybko wywnioskowałem, że zdecydowanie podzielili się oni na dwa obozy – jedni byli po mojej stronie, bo przecież od samego początku dokładnie widzieli co się wydarzyło, znali więc genezę upadku tego człowieka i teraz dawali świadectwo prawdzie w swych relacjach dla przepytujących ich policjantów – inni natomiast utrzymywali, że to właśnie ja jestem wszystkiemu winien, gdyż wyraźnie widzieli… jak tego leżącego kopałem!
Do jasnej cholery – cóż, z tym to akurat mieli rację – i nawet jeśli widzieli jak owa sytuacja się rozpoczęła, to przecież za nic w świecie tego w pierwszym rzędzie eksponować nie będą. Najważniejszym faktem będzie bowiem to, że to ja dopuściłem się niegodnego zachowania wobec tego człowieka (robotnika przecież!), najpierw powodując jego upadek, a potem jeszcze go kopiąc! Ufff… i takie to właśnie dwie wersje wydarzeń – jak wnioskowałem z ich gestykulacji – docierały do uszu badających tę sprawę policjantów. Jedni wywrzaskiwali im, że to ja jestem tym gnębicielem, który albo przekroczył pewne granice obrony własnej (w najlepszym razie, jeżeli w ogóle przyznali, że najpierw zostałem napadnięty), albo po prostu… sam, zupełnie bez powodu dopuścił się tego brutalnego czynu – drudzy zaś, najwyraźniej stojący po mojej stronie, z detalami zapewne opowiadali okoliczności poprzedzającego ten nieszczęsny wypadek rabunkowego napadu. Zrobił się więc tam nagle taki jarmark, o takim natężeniu głośnych dyskusji, kłótni, wyrzekań, skakania sobie do oczu i… wyzwisk (zapewne też, bo kilkakrotnie dochodziło między nimi do… przepychanek! O rany!), że z pewnością żaden znany nam z historii zlot pospolitego ruszenia polskiej szlachty dorównać by temu nie był w stanie.
Ja natomiast, wystraszony i niemalże bliski paniki, oczekiwałem na wyrok tych mundurowców – komu oni w rezultacie dadzą wiarę i jak się w ogóle cała ta sytuacja zakończy? Zwiną mnie na jakiś ichni komisariat i zrobi się z tego afera na całego, czy też może upiecze mi się jakoś, bo przecież zwycięży w końcu prawda, która ani chybi wyjść na światło dzienne w końcu musi..? No, przynajmniej powinna. Drżałem więc wtedy jak osika, przypatrując się ich wrzaskom, kłótniom i burzliwym dyskursom, w wyniku których musi się przecież w końcu coś urodzić! I, do diaska, dlaczego nikt w ogóle o nic nie pyta MNIE..?! Toż to mnie te dranie napadli, a ja się przecież tylko skutecznie odgryzłem! Cholera, najgorsza jest jednak bezsilność…
No tak, ale w pewnej chwili zdarzyło się coś, co natychmiast odmieniło bieg wydarzeń – coś, o czym przecież w pierwszej kolejności pomyśleć należało; co się w ogóle aktualnie dzieje z tym poszkodowanym draniem, czyż nie? Że też nikt w pierwszym momencie akurat tego nie sprawdził – co mu jest, skąd się wzięło aż tyle krwi i w ogóle jak należałoby mu pomóc jeśli rzeczywiście odniósł on wówczas jakieś poważne obrażenia!? A tymczasem; rejwach, krzyki, przepychanki, połajanki, jazgoty i kłótnie, zamiast normalnej i natychmiast nasuwającej się na myśl reakcji – że przecież w pierwszym rzędzie KONIECZNIE trzeba sprawdzić jego stan, to jasne. No cóż, nie każdy wówczas o tym pomyślał, ale… akurat ten poszkodowany drań wszystkich nas w tym wyręczył! Tak, dokładnie tak, bowiem… podniósł on się nagle z pokładu sam (ciekawe zresztą, dlaczego nikt mu dotychczas nie pomagał), a zaraz potem, trzymając się jedną ręką za głowę, w miejscu, w którym sobie ją solidnie rozciął – uwaga!!! – w wielkim przestrachu… rzucił się do ucieczki!
Ot, po prostu, facet po pierwszym, chyba dość mocnym oszołomieniu, w końcu doszedł jakoś do siebie, zwlókł się z miejsca, w którym dotychczas leżał i natychmiast instynktownie zareagował. Zaczął uciekać, bo przecież skąd miał niby orientować się, co się aktualnie dzieje w jego pobliżu, skoro dobrze wiedział, że jego wypadek był prostym efektem jego nieudanego napadu..?! Wszak o swojej winie wiedział dobrze, prowadzone dyskusje i relacje świadków z powodu jego chwilowej utraty przytomności zapewne niezbyt wyraźnie czy też nawet w ogóle do niego nie docierały, po dojściu do siebie zobaczył policyjne mundury, pomyślał więc sobie, że dobrze nie jest, własnej łepetyny oglądnąć w tych okolicznościach nie był w stanie, toteż nie zdawał sobie w pełni sprawy z faktu, że krew mu się leje jak z kranu, zatem…
Zatem zerwał się chłop na równe nogi i… czym prędzej „dał dyla” (wszak wiadomo; „na złodzieju czapka gore”), co wprowadziło nagle taką konfuzję w szeregach tak żarliwie dotychczas dyskutujących osób, że stanęli oni wszyscy jak wryci, zupełnie nie rozumiejąc co się w ogóle dzieje! No bo jakże to tak – leżał sobie poszkodowany robotnik, winowajca stał już przyparty do masztówki, odbywał się już nawet nad nim swoistego rodzaju „sąd kapturowy”, gdy nagle okazało się, że „dowód przestępstwa”, ot, tak po prostu sobie ucieka..?! Ależ, jak on śmiał? Dalej za nim! Jazda..!
No i co się stało..? Ano to, że uciekający w poprzek statku, wzdłuż tylnej zrębnicy ładowni czarnoskóry „Corpus delicti” mojej krwawej zbrodni doczekał się natychmiastowej pogoni – tym razem ze strony kilku jego kolegów stevedorów oraz jednego z policjantów. Ale jaja – co za niesamowity zwrot akcji, czyż nie..? Facet oczywiście na skuteczną ucieczkę wielkich szans nie miał, toteż już po chwili został przez tę pościgową „silną grupę” doścignięty, a potem od razu przywleczony z powrotem przed oblicze najważniejszego z tych policmajstrów, stojących teraz w moim pobliżu i wyglądających – tak mi się przynajmniej wydawało – na nieźle całą tą sytuacją rozeźlonych! Tak, z pewnością rozeźlonych, bo gdy tylko tego chłopaka przywiedli na powrót pod naszą masztówkę, to od razu dali temu wielce wymowny dowód, mianowicie… najpierw wypchnęli mnie energicznie (sic! Ale niech już im będzie!) z zajmowanego dotychczas przeze mnie miejsca, a potem ustawili w nim (i przyparli do szotu, a jakże!) z kolei tego nieszczęsnego delikwenta, któremu – chyba jedynie na pocieszenie, czy też w odruchu litości – podali jakąś małą szmatkę, aby ją sobie… przycisnął do krwawiącej na głowie rany! Rety, co za idiotyczna sytuacja..!
No tak, sytuacja być może i idiotyczna, nie przeczę, ale przecież najważniejsze w tym momencie było to, że owi mundurowi natychmiast wykazali… całkowity brak dalszego zainteresowania moją osobą! Jeden z nich warknął mi tylko przez ramię; „you are free” – i tyle. Cóż więc w takiej wiekopomnej chwili mógł zrobić dzielny, choć wciąż jeszcze nieźle wystraszony marynarz z Lechistanu? Oczywiście zwiewać – odpowiecie zapewne – jak najszybciej ulotnić się z miejsca tegoż incydentu i udawać potem, że „ja to wcale nie ja, czyli ten, który tamtego, itd.), gdyby jednak ktoś sobie nagle przypomniał, prawda? No cóż, w istocie tak właśnie od razu zrobić powinien, ale śpieszę donieść, iż w tym momencie moja ciekawość – czy też raczej przemożna chęć ostatecznego upewnienia się, że z tą bandycką łepetyną nie jest jednak tak źle – zdecydowanie zwyciężyła.
Nadal pozostałem bowiem na „miejscu zbrodni”, dokładnie przyglądając się temu zbirowi – taksując go „od stóp do głów”, a przede wszystkim wpatrując mu się głęboko w oczy. Po co? Wiadomo, żeby się do końca przekonać, że się chłopakowi naprawdę nic poważnego nie stało. I oczywiście – o czym was już uprzednio poinformowałem – już po chwili z potężną ulgą odetchnąłem! Ufff, jak to jednak dobrze, że te afrykańskie głowy są aż tak wytrzymałe! Pal licho ten gów*iany zegarek, już nawet pal licho ten napad – najważniejsze bowiem to, że nie mam na sumieniu osobiście spowodowanego nieszczęścia tego człowieka! Bo co by to dopiero było, gdyby on naprawdę rozbił sobie głowę, na co zresztą miał wtedy ogromne szanse? Ufff, aż strach pomyśleć, bo przecież z całą pewnością z tymi mundurowymi „o niskich czołach” żartów by nie było, to jasne.
Czy zatem, mogę już się wam pochwalić, że znowu, po raz „n-ty” zresztą w moim życiu, udało mi się „spaść na cztery łapy”, zupełnie nie ponosząc najmniejszych nawet konsekwencji (poza strachem, rzecz jasna) mojego porywczego charakteru, bezmyślności (tak!), a przede wszystkim zbyt instynktownego działania..? Otóż tak, mogę - ja mogę, czego niestety nie można powiedzieć o tym pechowym napastniku, bowiem, nie dosyć że tamował on sobie teraz brudną szmatą krwawiącą ranę na czerepie, to jeszcze… został on po chwili z naszego statku na keję wyprowadzony (czy też może trafniej; „wywleczony”, bo to raczej tak właśnie wyglądało), a potem… wybatożony! Rety, właśnie tak – dostało mu się wtedy z dziesięć batów, którą to egzekucję zresztą – z ogromnym wstydem przyznaję – całą „od A do Z” obserwowałem. Z niekłamaną zgrozą wprawdzie, ale jednak się temu przyglądałem. O mój Boże – leżał chłop z krwawiącą głową na portowym nabrzeżu i odbierał „należną” mu porcję chłosty! No cóż, Afryka. A poza tym prawo dżungli, wiadomo…
I co było dalej..? Do mnie już się nikt więcej o całą tę sytuację nie przyczepiał – było więc i na szczęście minęło. Zegareczek gdzieś zniknął, to oczywiste, choć rękę dałbym sobie uciąć za to, że to akurat nie ten bezpośredni i poszkodowany potem winowajca go zwinął, ale jednak ktoś inny po prostu go wtedy z pokładu pozbierał. Tego zbira natomiast, już następnego dnia zobaczyłem ponownie na naszym statku podczas pracy w ładowni. Miał co prawda przewiązany bandażem czubek głowy, ale na kogoś, kto ewentualnie rozbiłby sobie jednak kość czaszki, na pewno nie wyglądał. Ufff…
No tak, w istocie solidnie wówczas z ulgą odetchnąłem, jednakże… czy znacie może takie porzekadło; „co się odwlecze, to nie uciecze”? Cóż, niestety, akurat tam w pewnym sensie się ono sprawdziło, bowiem już trzy dni później ponownie przyszło mi uczestniczyć w wydarzeniu, w wyniku którego NASTĘPNY ZE STEVEDORÓW ZOSTAŁ POSZKODOWANY! I tym razem już niestety znacznie skuteczniej niż ten poprzedni..! W sumie, na szczęście, zbyt wielkiej mojej winy w tym nie było – co więcej, nawet pies z kulawą nogą moim udziałem w tej aferze się potem nie zainteresował – jednakże, gdybym jednak wtedy powściągnął swoje emocje (czy też raczej zupełnie nieuzasadnioną ochotę do głupawych żarcików), to zapewne do niczego poważnego by nie doszło, ot co. Lecz ja oczywiście zawsze muszę coś sprokurować..! A było tak…
Zdarzyło się to w godzinach popołudniowych podczas kolejnej mojej dziennej służby na pokładzie. Szedłem akurat w kierunku naszego dziobu, wzdłuż burty przeciwległej do tej, którą byliśmy zacumowani, czyli od strony portowego basenu, gdy zobaczyłem nagle jednego z młodych stevedorów, który wyszedł z naszej ładowni taszcząc z sobą właśnie podkradziony przez niego worek mąki, który niemalże natychmiast wyrzucił poza naszą falszburtę do wody. Wiemy już wszyscy cóż to takiego znaczyło – po prostu wywlókł ów robotnik ten woreczek z ładowni, aby go potem po powierzchni wody doholować w jakieś z góry umówione ze swoimi wspólnikami miejsce na nabrzeżu. Traf jednakże chciał, że akurat ten moment wyrzucania przez niego wykradzionej nam mąki poza burtę statku udało mi się zauważyć – nadział się więc chłop bezpośrednio na kogoś, kto tego ładunku pilnował, toteż w pierwszym momencie spłoszył się nieco, ale póki co, jak było widać po jego reakcji, wcale się do wyskoczenia do wody w ślad za workiem nie szykował. Stał tylko przy burcie, spojrzał na mnie czujnie i ze strachem i czynił takie gesty, jakby chciał się przygotować do ewentualnej ucieczki przede mną po pokładzie lub pomiędzy zrębnice ładowni.
Ja jednakże, kiedy tylko dostrzegłem jego przedziwne manewry, natychmiast wychyliłem się poza burtę, aby spojrzeć w dół, ponieważ podejrzewałem – i słusznie zresztą – że zapewne któryś ze wspólników tego młodego chłopaka już się w tej wodzie znajduje. Ot, podpłynął być może nieco wcześniej „po cichaczu” pod naszą burtę, a potem czekał na zrzucenie mu do wody skradzionego worka z mąką, aby go czym prędzej zacząć holować do brzegu. I oczywiście tak było. Zauważyłem tam bowiem jakiegoś innego młodego chłopaka, który już owe holowanie rozpoczął, natomiast ten robotnik, który stał jeszcze na naszym pokładzie i również się temu przyglądał, wyraźnie gotował się do odwrotu, pragnąc zapewne natychmiast zniknąć mi z oczu. Ale cóż ja wówczas zrobiłem..?
Otóż, oczywiście ani w głowie mi było wszczynać z tego powodu jakikolwiek alarm, ani tym bardziej powiadamiać o tym fakcie któregoś z Watchmanów, czy też – broń Boże! – jakiegoś Policjanta lub Wojaka (po co, żeby do tego pływaka strzelał..?!), toteż wcale nie nosiłem się z zamiarem takiego właśnie działania, ale… No cóż, ale skąd ów nakryty na gorącym uczynku robotnik mógł o tym wiedzieć? Zobaczył on wszakże kogoś z załogi statku, tak więc pierwszym jego odruchem było rozglądnięcie się wokół siebie, oczywiście w celu oszacowania swych szans ucieczki – czyli dostrzeżenie jakiejś nadającej się ku temu drogi. Widząc jednakże, iż wcale mi do żadnej pogoni spieszno nie jest, dość wyraźnie się wtedy zawahał, a potem – a to szelma! – oparł się z powrotem o falszburtę i zaczął coś wołać do tegoż holującego worek wspólnika, jednocześnie… śmiejąc się głośno jak sroka do sera. I już więcej nawet na mnie nie spoglądał..!
„O ty draniu – pomyślałem – ja rzeczywiście puszczać się za tobą w pogoń nie zamierzałem, szkodzić ci wcale nie chcę, ale… okazywać mi takie lekceważenie..?! Śmiać się w TAKIEJ chwili – i być może ze mnie, kto wie..? OK., zatem pośmiejemy się razem, ot co.” Tak więc w tym momencie… zerwałem się nagle do biegu, w taki sposób jednak, że mój pościg jedynie udawałem – to znaczy, biegłem bardzo wolno i… tupałem głośno o pokład! Ot, dokładnie w taki sam sposób jak to się czasami czyni w najzwyklejszej w świecie zabawie z dziećmi, że się niby biegnie, a w rzeczywistości tupie się jedynie w miejscu, albo bardzo wolniutko się do przodu posuwa. Zatem były to zwykłe głupawe żarty z mojej strony, ale – niestety – z poważnymi konsekwencjami! Bo owszem, pofingowałem sobie moją rzekomą pogoń za tym złodziejaszkiem, natupałem stopami o pokład ile wlezie, nawet przy tej okazji posapałem kilkakrotnie „U hu, hu” jak ruszający parowóz (ot, jaj mi się nagle zachciało), gdy tymczasem ten gość… wziął to sobie na serio i autentycznie się tego wystraszył!
Cóż, pomyślał zapewne, że w istocie „zerwałem się jednak do lotu” w pościgu za jego niecną osobą, ponownie więc zwrócił na mnie uwagę, a potem… natychmiast wyskoczył za burtę do wody! Tak, nie szukał już dróg ewentualnej ucieczki wokół siebie, nawet w kierunku ładowni nie spoglądając, ale właśnie od razu wyskoczył z pokładu poza naszą falszburtę. O rany!
Jednakże, mówi się trudno, chłop niestety spanikował i niewiele się namyślając wybrał taki właśnie wariant ucieczki i tyle. Widokiem tym się zatem niespecjalnie przejąłem, bowiem nie pierwszy raz widziałem takowych skaczących do wody delikwentów w tym porcie, toteż zbyt dużego wrażenia na mnie akurat w tym momencie to nie zrobiło. Ot, był to jeden z wielu takich, obserwowanych tu zresztą nieomal codziennie obrazów, więc nawet nie przypuszczałem, że tym razem jednak takiemu złodziejaszkowi podobny skok się nie uda. A ja, wyglądając akurat za burtę, dokładnie w tym momencie jak ów chłopak z naszego relingu zeskakiwał w dół do wody, zobaczyłem w całej okazałości jego pechowe lądowanie. Ufff..!
Trafił on bowiem chyba najgorzej jak tylko mógł – jedną nogą dokładnie na worek holowanej właśnie przez jego kompana mąki, a drugą tuż obok, czyli w powierzchnię wody portowego basenu. Cóż więc się stało..? Otóż, jedna noga, prawa, weszła w wodę „jak w masełko”, to jasne, natomiast ta druga napotkała nagle potężny opór – wszak takie lądowanie na twardą powierzchnię podczas skoku z dobrych 6-7 metrów (!) to nie przelewki! Chrupnęło więc mu coś nagle w tej lewej kończynie (albo w kolanie, albo w pachwinie), bo przecież walnął on nią o pływający wór z rozpędu jak o beton, podczas gdy druga część ciała zupełnie bez oporu zagłębiła się szybko w wodzie! W efekcie zatem już w sekundę później zobaczyłem jego lewą nogę nadal opartą o utrzymujący się na powierzchni worek i w jakiś nienaturalny sposób wykrzywioną, gdy tymczasem prawa strona zupełnie zanurkowała pod wodę! I kiedy się chłopak w następnej chwili wynurzył, to wszystko było już dla mnie jasne – lewa noga była „nienaturalnie wykrzywiona”, bo po prostu… była złamana..! Ależ wtedy na ów widok soczyście zakląłem! Czy ja zawsze – cholera jasna..! – muszę coś narozrabiać..?! No fakt, celowo przecież tego nie zrobiłem, takiego obrotu sprawy oczywiście nie chciałem, ale… czy naprawdę musiałem wówczas aż tak błaznować?!
Ależ mi się wtedy zrobiło głupio! Patrzyłem z niedowierzaniem w dół, na tego nieszczęsnego chłopaka, który teraz darł się z bólu wniebogłosy i wstyd mi było za ten wybryk jak nigdy. Oczywiście tylko przed samym sobą, bo przecież nikogo innego wtedy w moim pobliżu nie było, ale czy to takie ważne? Ot, zrobiłem głupotę i tyle. Owszem, to w końcu ten złodziejaszek był sobie sam winien – najpierw skradł, potem z miejsca przestępstwa uciekał i w rezultacie doszło do jego nieszczęśliwego wypadku, ale prawdę mówiąc, akurat wtedy niewiele mnie to pocieszało. Wszak, gdybym powściągnął wówczas swoją nieokiełznaną i wieczną ochotę do żartów, to na pewno by do tego nie doszło, to jasne. W pewnym sensie byłem więc winien i już! Żadne „gdybania” cofnąć biegu wydarzeń już nie mogły, pozostałem więc ze swoim moralnym kacem i wstydem sam na sam na dość długo, a co ciekawe – uwaga – dopiero teraz, na kartach niniejszych „Wspominek” się do tego w pełni przyznaję.
Jednakże, co było dalej..? – zapytacie. Otóż, kolega tego pechowca, natychmiast po jego nieszczęsnym lądowaniu, porzucił ten holowany dotychczas przez siebie worek i chwyciwszy kumpla pod pachy zaczął płynąć z nim razem, podtrzymując go silnie ponad powierzchnią wody. (Jakie szczęście!!!) A ja, stojąc nadal wychylony poprzez naszą burtę, aż do samego ich wspólnego przybicia do przeciwległego brzegu nie spuszczałem ich z oczu, bojąc się jak ognia sytuacji, w której doszłoby nagle do jakiejś nieoczekiwanej komplikacji podczas tego holowania. Na przykład nagłej utraty sił któregoś z nich, bo przecież – do diaska! – ze złamaną nogą z pewnością dobrze się nie pływa, prawda? I tego by jeszcze brakowało, żeby wskutek jakiegoś kryzysu któryś z nich… zaczął tonąć! Byłem więc wciąż gotowy do wszczęcia ewentualnego rabanu w przypadku ich niepowodzenia, ale na szczęście (Ufff..! Ufff!! Ufff!!! Ufff!!!!!!! Dzięki Ci Boże!) obaj do brzegu dotarli.
A potem? No cóż… A potem to… z kolei ja zmykałem stamtąd „co koń wyskoczy”, jak szczur z tonącego okrętu – czym prędzej na drugą burtę i rzecz jasna udając, że kompletnie nic się nie stało… No bo co niby miałem zrobić, chwalić się tym wszem i wobec..? Że sobie chłop przeze mnie gnata jakiegoś połamał – owszem, złodziej, ale któż z nich tutaj obecnych nim nie jest..?! Tak więc zmilczałem cały powyższy incydent jak grób i dopiero teraz do wszystkiego się przyznaję.
Czyli co – zapytacie – czyżby więc niniejsze „Wspominki” stawały się powoli jakąś, powiedzmy, „spowiedzią życia”? No cóż, poniekąd tak, albowiem jak dotychczas kilka podobnych spraw, które miałem za uszami, a o których niespecjalnie kiedykolwiek opowiadałem, co najwyżej jedynie napomykałem, i to też tak „półgębkiem”, już ujawniłem – to wiecie. A co najciekawsze, mam jeszcze kilka innych takich, niezbyt chwalebnych epizodów w zanadrzu, do których jednak kiedyś koniecznie przyznać się powinienem, zatem… jeszcze wiele przed nami, moi drodzy, jeszcze wiele… I w stosownym czasie na pewno do nich nawiążę…
A teraz – moi W.Cz.Czytelnicy – z ogromną radością, a przede wszystkim z wielką ulgą komunikuję wam, że dobrnęliśmy wreszcie do końca rozdziału o mojej wizycie w gwinejskiej stolicy, w Conakry. Żadnego następnego o tym samym porcie już nie będzie, była to bowiem jak dotąd moja jedyna – i oby ostatnia! – wizyta w tym szczególnym miejscu świata. Aż do dnia dzisiejszego nigdy ponownie tam nie zbłądziłem i… niechaj już tak pozostanie. Ot, co.

Żegnamy więc stolicę Gwinei, udając się następnie – jak już dobrze wiecie, bo przecież o tym specjalny rozdział już stworzyłem – po logi do kongijskiego Pointe Noire…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020