Geoblog.pl    louis    Podróże    Gwinea - Conakry    Gwinea - Conakry-10
Zwiń mapę
2018
29
gru

Gwinea - Conakry-10

 
Gwinea
Gwinea, Conakry
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek dziesiąty (ależ tego jednak jest..!), zapraszam…

I stąd to właśnie brała się ta cała „gra”, obserwowana przez nas ze wszelkimi detalami przez cały czas naszego pobytu w tym porcie. Tzw. „zabawa w policjantów i złodziei”. Wyglądająca na pozór dość niewinnie, a częstokroć nawet i groteskowo, mająca jednakże swoje niepodważalnie fundamentalne przyczyny, których już niestety komicznymi nazwać się nie da. Bo nędza tutejszych obywateli, głód ich dzieci, konieczność znoszenia na co dzień całego szeregu przypadków poniżania ich godności, niemożliwość odbicia się od społecznego dna, to przecież szalenie istotne problemy, prawda? Tak więc, obserwując to wszystko, naprawdę rzadko nam było do śmiechu, zdawaliśmy sobie bowiem sprawę z tego, że tak po prostu tu jest i nic na to poradzić nie można. Ci ludzie wszak niekiedy MUSIELI imać się takich nielegalnych sposobów zdobywania wprost pchającego im się samemu w ręce pożywienia, toteż owe okazje bez namysłu starali się wykorzystywać, ot co. Nawet pod nieustannie wiszącą nad ich głowami groźbą kary – na przykład tej nieszczęsnej chłosty, lecz… Jeżeli jest tak, iż jedyne co się ma do stracenia, to własna skóra, to czy dziwić się można aż tak wielkiemu zakresowi tejże ponuro w sumie wyglądającej „gry”..? Wszak w razie niepowodzenia swej próby kradzieży dostanie się „jedynie” baty, tracąc w tym momencie tę garstkę mąki, którą się akurat wynosiło, ale przecież zaraz potem… można popróbować swojego szczęścia jeszcze raz!
O właśnie, moi drodzy, o właśnie… Takich korowodów było tu dosłownie bez liku. Komuś nie udało się jednak przemknąć jakoś niepostrzeżenie w tłumie swoich kolegów poprzez kontrolę Watchmanów, to i tak następnego dnia robił dokładnie to samo – nawet wówczas, gdy dnia poprzedniego… „dostały mu się baty” za dekonspirację swej poprzedniej próby! Wiem, wiem – brzmi to wszystko jednak dość niewiarygodnie, ale niestety zbyt dużo takowych przypadków widziałem wówczas na własne oczy, ażeby mieć co do tego jeszcze jakieś wątpliwości. Nie, absolutnie ich nie mam – i co więcej – sądzę nawet, iż w pewnym stopniu cały ów, aż tak bardzo wtedy rozpowszechniony proceder rozkradania ONZ-towskich darów odbywał się z cichym przyzwoleniem tutejszych władz. Ot, w myśl zasady; „bierzcie sobie, skoro dają, ale pewnych granic nie przekraczajcie”…
Dziwny wniosek..? Tak, zgadzam się, nawet bardzo dziwny, jednakże z chwilą przyjęcia takiej właśnie tezy wszystkie zaobserwowane wówczas przez nas obrazy już bez problemu składają się w pewną sensowną całość. Dlaczego? Ano dlatego, iż widać było przecież wyraźnie, że istniała tu podczas owej nieszczęsnej „gry” pewna hierarchia, coś jakby – nie przymierzając – powszechnie znany wśród ptactwa tzw. „porządek dziobania”. Oczywiście przepraszam za aż tak daleką (i chyba jednak nie na miejscu) metaforę, jednakże panujące w tym „porządku” relacje, zachowania i zasady jak ulał pasowały do tego wszystkiego, co wtedy w Conakry widzieliśmy, niestety.
A zatem, ten co był wyżej ulokowany w danej hierarchii miał przyzwolenie na branie sobie (państwowej przecież!) mąki tyle, na ile mu jego pozycja pozwalała – mundurowi pełne samochody (wszak nie tylko dla siebie, ale i dla osób, które osobiście na statek się nie fatygowały), Watchmani i Foremani po pełnym worku zupełnie bez problemu i oficjalnie (!) wynoszonym z portu po dniu pracy, „plemienni swojacy” także po woreczku, ale po niejakim „zakręceniu się” przy tym, „zorganizowaniu” sobie tej mąki we własnym zakresie (już nie oficjalnie, ale za „cichym przyzwoleniem” rozkradanej) – i tak dalej w dół po owej nieformalnej drabince, aż do najniżej ulokowanych „popychadeł”, którym wolno było co najwyżej… nażreć się tej mąki do woli na miejscu (tak, takich obrazków było tu codziennie bez liku, rzec by nawet można – standard), lub też ewentualnie napchać nią sobie kieszenie, zupełnie bez gwarancji zresztą, że się z takowym łupem prześlizgną przed obliczem kontrolera. Logiczne..?
Tak, moi drodzy, logiczne – i niestety prawdziwe. Napisałem „niestety” oraz „prawdziwe”, bowiem dowodów na istnienie takiej właśnie „drabinki zależności” było tu aż nadto. Widziałem na przykład jak ktoś, komu dzień wcześniej nie udało się porwać całego worka i został po złapaniu za takąż próbę wychłostany, już na następny dzień ograniczał się jedynie do wynoszenia z ładowni malutkich szmacianych tobołeczków, z którymi poprzez wszystkie kontrole absolutnie bez żadnych problemów się przedostawał. Ot, zajął on bowiem z powrotem „swoje miejsce w szeregu”, i tyle. Kiedy jednakże znowu popróbował swego szczęścia licząc na pokaźniejszy łup od tego, który mu „przysługiwał”, to ponownie przyłapany na gorącym uczynku dostał porcje batów, by na następny dzień znowu grzeczniutko zadowalać się małymi zawiniątkami!!! Ciekawe, prawda?
Tak, ciekawe i – podkreślam jeszcze raz – prawdziwe. A zatem, pewien wniosek nasuwa się sam – komu zachciewało się nagle przekraczać nienależne mu hierarchiczne granice, czyli naruszać ów nieformalnie istniejący „porządek dziobania”, to natychmiast napotykał opór najprzeróżniejszych strażników (od Policji, poprzez Wojsko, do Foremanów przy ładowni i Watchmanów przy trapie włącznie) i wtedy to właśnie narażał się na natychmiastową ripostę w postaci wpadki, pociągającej jednocześnie za sobą określoną karę – głównie „jakąś tam” „przysługującą” mu liczbę batów (wszak każdy dostawał ich różną ilość!), oczywiście połączoną z odebraniem wynoszonego przezeń łupu. Bo przecież tyle ci się nie należało, więc teraz masz za swoje, ot co!
I tak aż po najskrajniejszy ze skrajnych przypadek - owego na naszych oczach zastrzelonego nieszczęśnika, holującego po powierzchni wody podkradziony właśnie worek mąki, gdy tymczasem zapewne „należała” mu się jej zaledwie garsteczka. Tak więc, przekroczył on wtedy nie jedną ale więcej granic w tej przedziwnej hierarchii, dlatego też poniósł on niestety karę znacznie większą niż inni – nie chcę napisać, że „adekwatną” do swej aktualnej pozycji i skali swego występku, bo to przecież miałoby wydźwięk wręcz szokujący, ale czy nie należałoby tego tak właśnie oceniać..?
Brzmi to rewolucyjnie? Owszem, ale wielokrotnie obserwowaliśmy również i takie chwile, w których DOKŁADNIE TEN SAM mundurowy drań, który zastrzelił tamtego człowieka, raz do takich pływaków strzelał, a raz nie – w dodatku częstokroć było i tak, że potraktowani (ostrzeżeni?) w taki właśnie sposób złodzieje swoje holowane worki porzucali, rezygnując z dalszej z nimi ucieczki i wtedy już zupełnie spokojnie – pomimo, że wciąż byli bardzo blisko strzelca! – odpływali! Oj, naoglądaliśmy się wtedy takowych wydarzeń, naoglądaliśmy się…
Zresztą zupełnie tak samo było na wszystkich innych statkach stojących w tym czasie w tutejszym porcie, a mających w swoich ładowniach przywiezioną do Gwinei jako dar mąkę. Niemalże codziennie chodziliśmy sobie na spacery po okolicznych nabrzeżach, mieliśmy więc wielokrotnie okazję spostrzegać dokładnie takie same „obrazki z życia”, jakie obserwowaliśmy na naszym statku. Wszędzie odbywała się podobna „gra”, rozkradano tę mąkę dosłownie „na potęgę”, jak się zatem należy spodziewać również i na tych statkach owe niedobory wyładowywanego tu towaru musiały sięgać tychże wspomnianych kilkuset ton, jak to miało miejsce u nas. Nieco inaczej natomiast było na tych statkach, które przywiozły tu ładunek workowanego ryżu…
Tak, moi drodzy, „nieco inaczej”, czyli… o wiele bardziej niebezpiecznie (!), nawet i dla samych załóg takowych jednostek! Serio. Ryż był tu bowiem artykułem prawdziwie strategicznym (kudy tej naszej mączce do jego znaczenia!), podczas wyładunku którego dochodziło nieraz do iście dantejskich scen (!!!), pośród których scen typowo… batalistycznych (ba, jakby żywcem wyjętych z wojennego filmu..!!!) również nie brakowało! Oj tak. W pobliżu statków z takim właśnie ładunkiem dochodziło bowiem (i to stosunkowo wcale nie tak rzadko, bo zdarzyło nam się z tym spotkać aż kilkakrotnie!) do strzelaniny – i to bynajmniej nie wyglądającej tak jak to opisywałem poprzednio, czyli ostrzał biednego bezbronnego pływaka przez jakiegoś żołnierzyka, ale były to autentyczne wymiany ognia! Pomiędzy kim..? – zapytacie.
Otóż, dochodziło tu kilkakrotnie do napadów jakichś uzbrojonych w broń palną band (być może za każdym razem była to ta sama grupa, tego nie wiem) na transporty owego, wyładowywanego właśnie z któregoś ze statków ryżu. Dochodziło więc wtedy do niemalże regularnej bitwy, podczas której „kałachy grały aż miło”, kiedy to żołnierze pilnujący bezpieczeństwa wyładunku bronili tegoż transportu przed nacierającymi nań bandytami! Przesadzam..? Bujam..? Zmyślam..? Koloryzuję..? – zapytacie z niedowierzaniem..? Ani trochę – odpowiem – ani trochę! O nie, zbyt mocno się wtedy jednego z takich napadów przestraszyłem, ażeby teraz stroić sobie z tego jakieś żarty. A już zwłaszcza dlatego, że ponownie miałem wówczas okazję zobaczyć na własne oczy (o czym już wspominałem) moment zastrzeliwanego właśnie człowieka! I to niestety… aż dwukrotnie! A działo się to – znowu napiszę „niestety” – dosłownie obok nas, bo w pobliżu stojącego przed naszym dziobem statku z ładunkiem – oczywiście, bo jakżeby inaczej – ryżu. Tak, workowanego ryżu, wyładowywanego tam zresztą bardzo szybko przez okrągłą dobę (naszą mąkę robiono tylko od ósmej rano do siedemnastej – wieczory i noce mieliśmy wolne) i pod eskortą Wojska.
Stało tutaj wówczas z ładunkiem ryżu kilka statków i każdy z nich rzecz jasna w taki sam pieczołowity sposób był ochraniany, jednakże tylko ten jeden cumował w naszym sąsiedztwie – te pozostałe były dość daleko od nas. Natomiast ów zbrojny napad na stojące pod jego burtą już zapakowane i czekające na swój konwój ciężarówki był akurat jedynym, który się w tym miejscu wydarzył. Jedynym, ale za to jakże tragicznym…
Kilka innych strzelanin słyszeliśmy zawsze gdzieś daleko od nas, ich odgłosy nierzadko ledwo do nas docierały, sądziliśmy zatem, iż akurat ten problem zupełnie nas nie dotyczy. Mało tego, znając okoliczności tychże napadów jedynie z opowiadań naszego Agenta i Stevedorów, to nawet niespecjalnie chciało się nam uwierzyć w ich prawdziwość – ot, gdzieś tam w oddali ktoś strzela, i tyle. A tymczasem któregoś pięknego dnia owa „atrakcja” nagle przyszła i do nas, wydarzyła się dosłownie pod naszym nosem i… wtedy to już naprawdę uwierzyliśmy w jej realne istnienie! Co więcej, niestety, nie tylko uwierzyliśmy, ale i również mieliśmy możność zobaczyć jej krwawe efekty. Ufff… A było tak…
Stojący przed nami statek obstawiony był, tworzącymi specyficzne półkole, pustymi kontenerami. Pierwszy z nich stał dokładnie na krawędzi nabrzeża, prostopadle do niego i tuż przy dziobie tego statku, wszystkie kolejne natomiast tworzyły opasujący miejsce obok jego burty łukowaty szereg, ciągnący się aż do kontenera ostatniego, który oczywiście także sięgał krawędzi kei, a stał dokładnie za rufą. Czyli, jak wam zapewne podpowiada wasza wyobraźnia, tworzyło to wszystko coś w rodzaju… obronnego grodu, którego „quasi-palisadę” formował łuk kontenerów, ustawionych zresztą tak ciasno obok siebie nawzajem, że pomiędzy kolejnymi z nich – uwaga! – była zaledwie niewielka szparka, wystarczająca jedynie do wsunięcia w nią… lufy karabinu! Tak, tak – to nie żart – w kilku miejscach tego specyficznego ogrodzenia, właśnie w pobliżu owych wąziutkich odstępów pomiędzy kontenerami, i rzecz jasna od wewnątrz tego „grodziska”, stali uzbrojeni żołnierze, pilnie obserwujący przez te szparki okolice statku, i w każdej chwili gotowi do obrony tej szczególnej twierdzy. Wprost niesamowite!
Na osłoniętym przez tenże łuk kontenerów terenie – takim niejako „dziedzińcu” – stały przyjmujące na siebie wyładowywane ze statku worki z ryżem ciężarówki, które już po ich całkowitym zapełnieniu tworzyły odpowiedni konwój, wyruszający pod osłoną kilkudziesięciu żołnierzy w dalszą drogę. A wyglądało to tak, że jeden z kontenerów był na krótki czas przez wielką sztaplarę ze swego miejsca odstawiany na bok, tworzyła się wtedy swoistego rodzaju brama, przez którą to właśnie ów sznur kilku ciężarówek wyjeżdżał na zewnątrz tejże „fortecy”, a na jego miejsce zajeżdżały ciężarówki następne, oczywiście puste. Sztaplara stawiała z powrotem ten odstawiony tymczasowo na bok kontener, „zalepiając” w ten sposób istniejącą dotychczas wyrwę w tym przedziwnym ogrodzeniu, wznawiano wyładunek, aż do czasu wypełnienia kolejnej porcji ciężarówek, itp., itd. I tak działo się przez jakieś kolejne cztery dni. Aż do chwili, gdy…
Tak, aż do chwili, gdy owego czwartego dnia, późnym wieczorem nie doszło do, niezbyt długiej wprawdzie, ale bardzo gwałtownej strzelaniny w pobliżu tegoż właśnie „kontenerowego ogrodzenia”. A stało się to wszystko oczywiście w momencie odstawiania przez tę dużą sztaplarkę jednego z kontenerów, mających odsłonić w ten sposób drogę dla kilku szykujących się właśnie do wyjazdu ciężarówek. Napisałem „oczywiście”, bo przecież w istocie taki zbrojny napad, jeśli już do niego miało dojść, mógł się wydarzyć jedynie w takim momencie, w którym, po pierwsze; było w ogóle na co napadać, musiały więc te ciężarówki być już pełne, a po drugie; ta krótka chwila otwartej „bramy” po odstawieniu jednego z tworzących łuk „pudełek” była przecież – z uwagi na chwilową dezorganizację tej wojskowej obrony – najlepszą do ataku. To jasne, a zatem właśnie wtedy się wszystko wydarzyło.
A ja stałem wówczas, wraz z dwoma innymi załogantami, akurat na naszym dziobie. Czyli w miejscu naszego statku najbliższym rufy tamtego z ryżem – wszak cumował on tuż przed nami, a my bardzo często na dziobie wieczorami sobie przesiadywaliśmy. Głównie dlatego zresztą, iż z uwagi na dość wyraźne wzniesienie pokładu naszej dziobówki ponad rufę tegoż sąsiada, mieliśmy stamtąd doskonały punkt obserwacyjny tego wszystkiego, co się aktualnie na ich „dziedzińcu” koło burty działo. Z poziomu nabrzeża byłoby to oczywiście zupełnie niewykonalne, jednakże z naszego dziobu jak najbardziej tak.
Bardzo często więc tam po pracy przebywaliśmy, chodziliśmy tam sobie „na dymka” (jeszcze wtedy dość dużo paliłem!), „piłowaliśmy” aż do późnego wieczora oraz – co oczywiste – przyglądaliśmy się z góry całej krzątaninie w pobliżu burty naszego sąsiada, tym wszystkim specyficznym operacjom wykonywanym wewnątrz tego osobliwego „ryżowego grodu” – jak w kinie. Aż nagle nadszedł ów moment, do opisu którego właśnie zmierzam. Najpierw usłyszeliśmy jeden pojedynczy strzał, na dźwięk którego natychmiast dopadliśmy skraju naszej falszburty, aby wychylając się za nią z ciekawością rozglądnąć się dookoła, w nadziei, iż dostrzeżemy coś niezwykłego. I oczywiście nie pomyliliśmy się, bowiem rzeczywiście było to dla nas czymś absolutnie niezwykłym – wszakże zaraz za tym pojedynczym wystrzałem dobiegła naszych uszu… prawdziwa kanonada. Dosłownie seria za serią!
Bo cóż takiego się działo..? Otóż, ten pierwszy strzał – jak się szybko, i niestety ze zgrozą zorientowaliśmy – od razu „położył na ziemię” jednego ze stojących przy kontenerach żołnierzy, właśnie tego, który asystował przy wyjeździe ciężarówek spod tego statku przez ową stworzoną przez sztaplarkę wyrwę w tym specyficznym „kontenerowym płocie”. Krótko mówiąc, dostało się temu wojakowi, który stał przy tej prowizorycznej „bramie”. Strzelano do niego rzecz jasna z zewnątrz, z jakiegoś skrytego w ciemnościach zakamarka w głębi nabrzeża, i kiedy „padł on już trupem na miejscu” (o Boże, jak to brzmi!), z mroku wyłoniło się nagle kilka sylwetek w tym właśnie momencie rozpoczynających ostrzał pozycji obrońców tegoż „kontenerowego grodu” napastników, z których jeden podbiegł czym prędzej do szoferki pierwszej z ciężarówek, szarpnął za klamkę drzwiczek od strony kierowcy, otwierając je zresztą natychmiast na oścież i… DOKŁADNIE W TEJ SAMEJ CHWILI ZOSTAŁ SKOSZONY SERIĄ POSŁANĄ MU W ODPOWIEDZI PRZEZ KTÓREGOŚ Z ŻOŁNIERZY!!! Ufff, ależ to były widoki, aż nas ciarki po plecach poprzechodziły! No cóż, chcieliśmy kina, no to je właśnie mieliśmy! Z tym, że niestety…
No właśnie, niestety (czy może raczej „stety”, bowiem Bóg jeden raczy wiedzieć, co by się wówczas mogło stać) nie było nam już dane „dooglądać” tego specyficznego „seansu” do końca. Z tej oczywistej przyczyny, że po prostu… stchórzyliśmy! Tak, najzwyczajniej w świecie stchórzyliśmy, padając czym prędzej na pokład naszego dziobu, kryjąc się pośpiesznie za falszburtami, bowiem w momencie wybuchu tej strzelaniny wyraźnie dosłyszeliśmy… świsty kul, najprawdopodobniej przelatujące gdzieś w pobliżu nas..! Wszakże cała ta akcja rozgrywała się w odległości nie większej niż 100-150 metrów od nas, widząc już natomiast te dwa padłe dotychczas trupy – i to dosłownie na naszych oczach, niemalże jak na dłoni – wiedzieliśmy, że absolutnie żadnych żartów nie ma! W naszych głowach pojawiło się więc natychmiast hasło; „ratuj się kto może”, dlatego też wszyscy trzej, zgodnie jak na komendę, padliśmy od razu na pokład, przytuliliśmy się do falszburty jak do ściany jakiegoś wojskowego okopu, a potem czym prędzej… wypełzaliśmy z naszej dziobówki w dół, aż do będącego znacznie niżej od niej śródokręcia. Bo przecież już wtedy nie było najmniejszego sensu zaspokajać swojej ciekawości co do dalszego przebiegu dziejącej się w pobliżu nas strzelaniny, skoro wciąż słychać było owe świszczące kule, prawda?
No fakt, być może żadna z tychże słyszanych przez nas serii z kałachów nie była oddawana akurat w kierunku dziobu naszego statku, ale któż z nas by się wtedy w ogóle nad czymś takim zastanawiał, jeśli widać było wyraźnie, że w tak niewielkiej odległości od miejsca naszego pobytu rozgrywała się autentyczna bitwa?! Świsty kul słychać było, z całą pewnością nam się one nie przyśniły, toteż ani myśleliśmy (no, przynajmniej ja) przekonywać się co do słuszności swoich przypuszczeń. A zresztą wrażeń i tak mieliśmy już aż nadto, czyż nie?
I co było dalej..? Otóż, strzelanina zgasła równie szybko jak wówczas wybuchła. Wydawało mi się, że mogła to być zaledwie 2 -3 minutowa wymiana ognia, raczej nie dłuższa, pozostawiająca jednakże poza sobą aż dwie śmiertelne ofiary! Skrytobójczo zastrzelonego wojaka przy „bramie” oraz tego napastnika, który w momencie próby przejęcia pierwszej z wyjeżdżających ciężarówek „nadział się” na kontrujący ostrzał ze strony żołnierzy. A zatem, z tego co wówczas wyrozumowaliśmy, była to zupełnie nieudana akcja przechwycenia tej ciężarówki, bo zapewne właśnie taki był plan tego napadu, po niepowodzeniu którego napastnicy natychmiast się wycofali - widząc wyraźnie, że efekt zaskoczenia niestety im nie wypalił, toteż nie mieli już w tym miejscu dalej czego szukać.
Po chwili, kiedy już odważyliśmy się ponownie wychylić poza naszą burtę, ażeby zorientować się w aktualnej sytuacji, zauważyliśmy, że w pobliżu miejsca dopiero co zakończonej strzelaniny aż zaroiło się od żołnierzy. Natychmiast przybyło ich tam z kilkunastu dodatkowych, zabrano się pośpiesznie do „sprzątania” miejsca walki oraz do ekspediowania tych ciężarówek w dalszą drogę. Wszystko to również nazbyt długo nie trwało – pełne ryżu samochody niemalże od razu wyjechały poza obstawiony kontenerami teren, widzieliśmy jak odciągają gdzieś w mrok nabrzeża ciało tego napastnika (momentu zabierania zastrzelonego żołnierza nie dostrzegliśmy), by już po niedługim czasie… wznowić wyładunek ryżu na tym statku. Pod jego burtę zajechały nowe puste ciężarówki, sztaplarka „zasklepiła” dotychczasową wyrwę w „kontenerowym murze obronnym”, a robotnicy z powrotem przystąpili do pracy.
Ufff, tegoż wieczora zatem los nie oszczędził nam wrażeń, prawda? Długo jeszcze dyskutowaliśmy między sobą na temat ówczesnych wydarzeń, niemalże „rozdzielaliśmy włos na czworo” w analizowaniu szczegółów tego napadu, pilnie nadstawialiśmy ucha na wszelkie płynące do nas na ten temat informacje – głównie od Agenta oraz pracujących u nas stevedorów – i tak trwało to aż do samego końca naszego postoju w tym porcie, aż do ponownego wyjścia w morze. Co ciekawe jednak, od tego pamiętnego wieczora byliśmy już znacznie bardziej ostrożni w naszych wieczornych wyprawach po okolicznych nabrzeżach. Choć, tak właściwie, to należałoby raczej powiedzieć, że… zupełnie takowych spacerków zaniechaliśmy. Jeśli już wybieraliśmy się na jakiś rekonesans po porcie, to robiliśmy to już tylko i wyłącznie w dzień, kiedy to wierzyć mogliśmy, że żadnych dodatkowych „atrakcji” typu strzelaniny raczej nie napotkamy. A już okolic obwarowanych kontenerowymi zaporami statków z ryżem unikaliśmy jak ognia.
Ale oczywiście i tak wcale tu bezpiecznie nie było, to jasne. Nie zapominajmy wszakże, iż jakiekolwiek niebezpieczeństwo czyhające na marynarzy w tak znanym pod tym względem porcie jakim jest Conakry, wcale nie musi się wiązać li tylko i wyłącznie z groźbą nagłego i nieoczekiwanego napotkania na swej drodze jakiejś strzelaniny. Nie, absolutnie nie. One przecież były tu tylko dodatkiem (wielkie nieba, napisałem „tylko”..?!) do ogólnego obrazu tegoż portu, który już w sam sobie, nawet i bez tych nie lada „wystrzałowych atrakcji”, już i tak jest jednym z najniebezpieczniejszych dla wszelkich przybyszów miejsc na naszym globie. Zdarza się tu bowiem wprost niezliczona ilość takich zwykłych (wielkie nieba, znowu coś tak lekkiego mi się napisało – tym razem „zwykłych”..?!) napadów na przybywających do Gwinei turystów lub marynarzy – napadów rabunkowych czy też po prostu chuligańskich. I jest to tutaj niestety na porządku dziennym.
Tak więc, jak sami widzicie, wcale nie trzeba kręcić się w pobliżu broniących czegoś żołnierzy, aby na jakieś niebezpieczeństwo się narazić – przeciwnie, to właśnie w ich pobliżu było tu jednak najspokojniej, bo przecież takie bandyckie, przeprowadzane z użyciem broni palnej ataki band zdarzały się tu rzadko (wielkie nieba, napisałem „rzadko”..?! To choćby jeden jedyny raz już nie wystarczy, żeby mówić o potwornym niebezpieczeństwie..?!), natomiast wszelkiego rodzaju zaczepki, napady rabunkowe i kradzieże zdarzały się tu… zawsze. Zawsze i wszędzie – w mieście, w porcie, a i nawet – uwaga! – na samym statku! Tak, moi drodzy, nawet na naszym własnym pokładzie doświadczyć można było takowej przykrej przygody – i to właśnie mi, we własnej osobie, jedna z nich się przydarzyła!

Ale o tym napiszę już w odcinku następnym – na szczęście… już w ostatnim!
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020