Geoblog.pl    louis    Podróże    Australia - Melbourne, Sydney    Australia - Sydney
Zwiń mapę
2018
31
gru

Australia - Sydney

 
Australia
Australia, Sydney
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
SYDNEY - Australia - Marzec 2008

Co w tym pięknym mieście jest najbardziej charakterystyczne – czyli coś, co natychmiast się z nim kojarzy, będąc nawet (i już zapewne po wieki wieków tak pozostanie) jego symbolem? No, kto odgadnie..? Ależ oczywiście, moi kochani – widzę, że naprawdę dobrze „przygotowaliście się do tej lekcji”, ponieważ już słyszę wasze chóralne zawołanie: Opera! No jasne, że tak! Jak zwykle macie rację. „Tym czymś” jest rzecz jasna przepiękny i bardzo spektakularnie wyglądający gmach tutejszej Opery, będący dziś zresztą symbolem już nie tylko samego Sydney, ale i nawet całej Australii.
Gmach ten swym kształtem przypomina jakby rozpięte żagle, jest więc bardzo mile się dla oka prezentującym obiektem architektury, chociaż – biorąc pod uwagę jego wciąż jeszcze „moderny” wygląd – nie powinno się zapominać o tym, że jest on już jednak stosunkowo „leciwy”. Budowano go w sumie aż prawie piętnaście lat, a oddano do użytku w Październiku roku 1973 (!), nie dziwota zatem, iż mówi się o nim, iż... przerósł swą epokę, jako że w tamtych czasach naprawdę rzadko kiedy decydowano się na aż tak śmiałe i nowatorskie projekty budynków tzw. użyteczności publicznej.
Ówczesnym władzom Australii - i oczywiście samego Sydney również - odwagi jednak nie zabrakło. Całkowicie zaufały one zwycięzcy międzynarodowego konkursu architektonicznego na projekt tego gmachu, duńskiemu architektowi o nazwisku Jan Utzon, co rzecz jasna wręcz sowicie się opłaciło, bezwzględnie. To cudowne gmaszysko bowiem już od samego początku swego istnienia zdobyło w świecie przeogromną sławę, stało się także dowodem szerokich horyzontów myślowych, ambicji i odwagi samych Australijczyków, którzy dzisiaj są z niego niezwykle dumni i.... oczywiście mają rację!
Tak, bo przecież jest z czego, nieprawdaż? Oj prawdaż, z tym że... zapytacie mnie zapewne: a po co ja w ogóle aż tyle o tym napisałem..? Aż trzy długie akapity..? Ha, oczywiście dlatego, ażeby się wam... pochwalić (a tak!) tym, iż ja także miałem wówczas, czyli w Marcu 2008, sposobność ten piękny gmach na własne oczy zobaczyć – ba, i to nawet z całkiem bliska, jako że nasz Agent zawiózł kilka osób z naszej załogi (w tym moją skromną personkę również) aż na sam przylądek Bennelong Point, gdzie ta Opera została pobudowana! – więc ten „żelazny punkt programu” pobytu w Sydney dzięki temu mam „zaliczony”.
A stało się tak dlatego, że – NA SZCZĘŚCIE! – z powodu panujących wtedy na wschodnim wybrzeżu australijskiego kontynentu intensywnych upałów, portowi robotnicy przez większą część dnia po prostu w ogóle nie pracowali (mają oni takie związkowe przepisy i... chwała im za to!), co dało nam wspaniałą możliwość dłuższego niż zazwyczaj postoju statku w tym porcie, a dzięki temu z kolei wystarczyło nam czasu na – niezbyt długą wprawdzie, ale to i tak zawsze coś! – wyprawę do centrum miasta.
Nasz Agent uczynił nam wtedy wielką przysługę, zabierając kilku chętnych spośród nas na tę wspaniałą wycieczkę, wysadzając nas potem w pobliżu Botanicznych Ogrodów Królewskich, skąd już był jedynie ten przysłowiowy „żabi skok” do Opery. Po drodze pokazał nam jeszcze dokładną lokalizację tutejszego Domu Marynarza (mieszczącego się nota bene w samym ścisłym centrum miasta), abyśmy po powrocie z Bennelong Point w jego poszukiwaniu już nie błądzili. Czyli fajno jest..!
A zatem, ten przesłynny gmach australijskiej „żaglowej” Opery z bliska widziałem, cały przylegający do niej teren dookoła obchodząc (choć niestety do środka gmachu już nie wchodziliśmy – no cóż, był akurat zamknięty), pospacerowałem sobie także przez kilka chwil po równie słynnym co owa Opera moście Harbour Bridge, a zaraz potem – zgodnie zresztą z życzeniem większości naszej „wycieczkowej grupki” – wybraliśmy się już do wspomnianego „Domu Chłopa”.
Upał wówczas w istocie był wręcz nie do zniesienia (nie ma się więc co dziwić, że australijscy portowi stevedorzy za robotę w takich warunkach w ogóle się nie zabierają), toteż odwiedziny klimatyzowanego wnętrza tego przybytku były naprawdę wprost niewiarygodną ulgą. Ufff, rzeczywiście dopiero wtedy w pełni odczuliśmy trudy tej wyprawy. Takoż więc ten „głębszy łyczek dla ochłody” wszystkim nam się należał, no nie..? Rozsiedliśmy się więc wygodnie, zimne piwka na stół i... hajda, pobuszować sobie po Internecie albo pograć w bilard! Aby tylko przetrwać do wieczora, kiedy lokalnym minivanem kierowca z Domu Marynarza zawiezie swoich aktualnych gości do portu na ich statki. Czyli znowu fajno jest..!
A teraz, moi drodzy – już na sam koniec tego krótkiego (cieszycie się, no nie?) rozdziału – chciałbym jeszcze podzielić się z wami pewnym moim spostrzeżeniem, którego dokonałem w drodze z Botanicznych Ogrodów do „Domu Chłopa”, zgoda..? Otóż, po opuszczeniu terenów bezpośrednio do tych Ogrodów przylegających, a będących jeszcze niezbyt gęsto zabudowanymi, wchodzi się do ścisłego centrum Sydney, mającego z kolei już nieco inną zabudowę – jest tu mianowicie cały szereg wąskich uliczek ze zwartymi pierzejami niewysokich i bardzo kolorowych domków (wiele z nich jest całkowicie drewnianych, w typowo kolonialnym stylu), których partery z reguły pozajmowane są przez jakieś sklepiki, warsztaty, knajpki, itd., itp., natomiast tylko ich wyższe piętra posiadają pomieszczenia mieszkalne. Ot, jest to po prostu taki zachowany jeszcze w doskonałym stanie i bardzo zadbany „historyczny kawałek dawnych kolonialnych brytyjskich Antypodów”. W sumie zresztą bardzo śliczny...
Kiedy więc takimi uliczkami się spaceruje, ma się poniekąd wrażenie swoistego rodzaju „podróży w czasie” (ot, wiadomo - bo trudno, aby było inaczej), z tym że... Ano właśnie! Ano właśnie, moi kochani! Jest tu niestety bardzo ostro kontrastujący z tą atmosferą pewnego typu „widokowy dysonans” – coś, co w sposób wręcz niebywały nie współgra z otoczeniem i ogólną scenerią tego miejsca. Bo wyobraźcie sobie, że w trakcie takiej przechadzki przez długi czas na swojej drodze spotyka się... jedynie samych Azjatów! Tak, to wcale nie żarty! Szliśmy przez ścisłe centrum Sydney aż całą godzinę, a wokoło siebie widzieliśmy wciąż TYLKO I WYŁĄCZNIE SAMYCH CHIŃCZYKÓW..!
Tak, moi drodzy, ja NAPRAWDĘ nie przesadzam. Po drodze napotykaliśmy jedynie same skośnookie żółte twarze, ale jednocześnie ani jednej białej! Ot, co najwyżej w przejeżdżających samochodach, jednakże na chodnikach... nic a nic! Żadnego typowego Aussie w zasięgu naszego wzroku nie było! Czyli co..? Czyżbyśmy się nagle jakimś cudem znaleźli na ulicach... Szanghaju?! No, przynajmniej właśnie takie się tam odnosiło wrażenie, skoro wszędzie dookoła sami Azjaci. I jak to oni mają w zwyczaju – każdy z nich gdzieś się spieszący, bardzo szybko idący, wszyscy zabiegani, zalatani, itd...
O rety, ależ ten nasz współczesny świat powoli staje się dziwny – żeby nie powiedzieć; zdziwaczały! Przyjeżdżasz do Sydney, widzisz... samych Chińczyków! W Londynie z kolei dostrzeżesz całe tłumy Hindusów i tylko od czasu do czasu przemknie gdzieś po ulicach... jakiś Anglik! W portach arabskich krajów Zatoki Perskiej przez całe długie miesiące można nie zobaczyć ani jednego Araba! W wielu miastach (nawet tych dużych) południowych stanów USA coraz trudniej znaleźć kogoś, z kim się w ogóle można dogadać po angielsku! Tam powoli już bez znajomości hiszpańskiego ani rusz..! Na ulicach miast Izraela wszędzie wokoło słychać język rosyjski, w rosyjskich miastach na Syberii, w Omsku, Krasnojarsku i w Tomsku, większość populacji (już prawie 70%!) stanowią Chińczycy, w Marsylii już na całego dominuje język arabski a nie francuski, a nawet w kanadyjskim Vancouver „pierwsze skrzypce” zaczynają grać Hindusi, itd., itp...
No i co wy na to..? Owszem, zaraz mi tu ktoś popróbuje zarzucić jakąś „rasistowską nutę”, ale to oczywiście nieprawda. Ja wcale nie z tego powodu tym spostrzeżeniem się z wami dzielę, bo ja przecież w najmniejszym nawet calu homofobem nie jestem, a już tym bardziej rasistą, ale... czy nie lepiej jest jednak, mieszkając gdzieś (gdziekolwiek!), czuć się NAPRAWDĘ jak u siebie..?! Powtarzam jeszcze raz – nie, nie mam przeciwko obecnej światowej imigracji zbyt wiele uwag, ale... czy to jednak nie jest zbytnią przesadą pozwalać przybyszom (jakimkolwiek i gdziekolwiek!) opanowywać CAŁKOWICIE jakieś skrawki swojego własnego terytorium..? No, powiedzcie sami - jak sądzicie, czy na przykład ja na moich rodzinnych Kujawach wytrzymałbym długo, gdyby poczynały mi się one w sposób stopniowy – ale jednak sukcesywny i.. z nieuchronnym zakończeniem tego procesu! – przemieniać... w Chiny? Albo w Indie..?
Ufff... No dobra, ale kończę już ten wątek, bo jeszcze w istocie gotowiście mi zarzucić jakąś szczególną nieprzychylność wobec tego, ogólnoświatowego już dziś zjawiska.

A zatem, Szangh... - o pardon! - Sydney, bye bye... Wyruszamy do Melbourne...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020