Geoblog.pl    louis    Podróże    Honduras - Puerto Cortes    Honduras - Puerto Cortes
Zwiń mapę
2019
02
sty

Honduras - Puerto Cortes

 
Honduras
Honduras, Puerto Cortés
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Po zakończeniu wyładunku złomu (który przywieźliśmy z USA) w Puerto Barrios, podczas którego na szczęście nic szczególnego się nie wydarzyło, nie zanotowaliśmy bowiem żadnych komplikacji spowodowanych czy to jakąś awarią, uszkodzeniem, czy też wynikających z innych przyczyn, wyruszyliśmy w dalszą drogę - czyli do znajdującego się nieopodal honduraskiego portu Puerto Cortes. Wszystko poszło nam szybko i sprawnie i w rezultacie po zaledwie kilku godzinach staliśmy już zacumowani przy nabrzeżu. Pilota wzięliśmy „z biegu”, manewry poszły jak po maśle, Odprawa Wejściowa też specjalnie za długa nie była, tak więc nie pozostaje mi już nic innego jak tylko zaprosić was do wspólnego przeżycia naszej następnej amerykańskiej przygody. A zatem, witam w Hondurasie...


PUERTO CORTES - Honduras - Maj 1992

W tym porcie, w przeciwieństwie do poprzedniego, jedynym tu stojącym statkiem już nie byliśmy. Cumowało tu jeszcze z dziesięć innych jednostek, a nas wciśnięto pomiędzy jugosłowiańskiego drobnicowca z wielkim napisem „Jugolinja” na kadłubie oraz jakiegoś niesamowicie zardzewiałego „narzędziowca”. Tak więc towarzystwo mieliśmy tu całkiem swojskie, jak w Europie.
W tym miejscu godzi się podać wam dwa, sadzę że niezbędne wyjaśnienia. Otóż, pierwszym z nich jest wytłumaczenie faktu, dlaczego użyłem słowa „jugosłowiański” w odniesieniu do jednego z powyżej wymienionych statków. Ano dlatego, iż przecież piszę teraz o roku 1992, a jeszcze wówczas, pomimo rozpętującej się już na dobre wojny w tym kraju, część tamtejszej floty nadal należała do tegoż Armatora - czyli właśnie do „Jugolinji” - i stosunkowo często można je jeszcze było gdzieś w świecie napotkać. Być może teraz wydaje się to wam nawet i nieco archaiczne, bowiem o istniejącym jeszcze niedawno kraju o nazwie Jugosławia mało kto już wspomina (a co niektórzy, to nawet tego nie pamiętają), ale wtedy naprawdę rzadko kto z nas w ogóle tamtejsze nacje rozróżniał. Wiem, brzmi to teraz szalenie głupio - a wobec tamtejszych narodów nawet i nieco niegrzecznie - ale taka po prostu jest prawda. Nawet dla nas, obytych przecież w świecie marynarzy, mieszkaniec tego kraju był zawsze Jugosłowianinem, nie zaś „jakimś tam” Serbem, Chorwatem, Słoweńcem, Czarnogórcem, Bośniakiem czy Macedończykiem. O mieszkańcach Kosowa to nawet nie wspomnę. Bo kto ich wtedy w ogóle rozróżniał..? Ot, Jugole (bo tak ich właśnie nazywaliśmy), to byli po prostu Jugole, i tyle. I nikt się wtedy nad powyższymi niuansami nie zastanawiał, czy któryś z nich to Chorwat, czy też akurat jakiś inny Słoweniec. Cóż, z pewnością to dla nich trochę przykre, ale taka niestety była prawda.
Natomiast drugie wyjaśnienie dotyczy słowa „narzędziowiec”. Otóż, moi drodzy, nie jest tak jak myślicie - że jest to zapewne typ statku, który służy do przewozu jakichś narzędzi. O nie. Bo „narzędziowce”, to po prostu... statki rosyjskie, czy też może ściślej; radzieckie, bo przecież mówimy o czasach zamierzchłych. A dlaczego..? Otóż, właśnie tak je nazywaliśmy, gdyż w istocie woziły one narzędzia, ale na swoich... kominach! Tak, tak - bo przecież na kominach z reguły umieszcza się znaki właściciela danej jednostki, a ówczesną, niemalże całą flotę radziecką poznać można było właśnie po białych lub żółtych „narzędziach” namalowanych na czerwonym pasku biegnącym wokół komina, czyli po... sierpie i młocie oczywiście. Jasne już..? „Narzędziowiec” to zatem nazwa dość przewrotna i ironiczna zarazem, ale właśnie takiej wówczas używaliśmy.
Tak więc wiecie już co to „Jugol” oraz „narzędziowiec”, bowiem - jak sądzę - przyjęliście powyższe wyjaśnienia do swej łaskawej wiadomości, jednakże przy okazji wpadłem na pomysł, aby ów temat, czyli popularnego i potocznego nazewnictwa statków, jeszcze trochę „pociągnąć” i w tenże sposób przysłużyć się wam w kwestii rozszerzenia waszej marynistycznej wiedzy. Bo kto wie, może i wam się to kiedyś w życiu przyda..? A taki dodatkowy akapit, który za chwilę poniżej na ten temat zamieszczę - niezbyt długi, obiecuję! - w ogólnym rozrachunku i tak już niewiele zmieni; ot, zaledwie jedna minutka (no może dwie) czytania dłużej, ale za to o ileż więcej wiedzy w tenże sposób posiądziecie! Same zyski zatem, nieprawdaż..? Zaczynam więc...
Jak w marynarskiej mowie potocznej nazywamy pojedynczą jednostkę w zależności od noszonej przezeń bandery..? Otóż, statek chiński to „Chinol” lub „Czajnik”, brytyjski to „Angol”, włoski to „Makaroniarz” lub „Italianiec”, francuski to „Żabojad”, holenderski to „Holender” lub „Koferdam”, grecki to „Greczysko” lub „Greczycho”, amerykański to „Jankes”, japoński to „Japoniec”, a niemiecki to po prostu „Niemiec”, „Niemiaszek” lub „Szwab”. Czyli, ogólnie rzecz biorąc, nazwy niezbyt odkrywcze, prawda..? Zaś co do innych narodowości, to jest jeszcze mniej oryginalnie, bo na przykład statek duński to „Duńczyk”, szwedzki to „Szwed”, norweski to „Norweg”, hiszpański to „Hiszpan”, itp., itd.
A jak z kolei obcokrajowcy określali statki polskie..? Jak nas nazywano..? (Piszę w czasie przeszłym, bo niestety po polskiej banderze na morzach świata pozostało już tylko wspomnienie. Żal.) Otóż, nazbyt dużo szczegółów na ów temat nie znam, ale z tego co wiem i co na własne uszy słyszałem, to taki pojedynczy nasz statek nazywano „Poljaczek”, „Pole”, „Polacco” - rzecz jasna w zależności od nacji, która daną opinię o nas wygłaszała. A zatem nic szczególnego, jak sami widzicie. Polak to był Polak i już.
Natomiast co do nazewnictwa statków w zależności od ich typów, to jest następująco; statek pasażerski to „pasażer”, jakikolwiek prom to „fera”, kontenerowiec to po prostu „kontenerowiec” lub „pudełkowiec”, zbiornikowiec to „tanker” lub „tankier” (z „i” w środku), wszystkie okręty wojenne to „wojenniaki”, rybacki to „rybak”, chłodnicowiec to „reefer” (czyt; „rifer”) a masowiec to po prostu „masowiec” lub „bulker”. I tyle. Czyli ponownie nic szczególnego, nazwy niezbyt wyszukane, ale przynajmniej od teraz już wiecie jak to w tej dziedzinie w języku polskim jest.
A teraz wracamy już do właściwego tematu, czyli opisu naszego postoju w Puerto Cortes. Na szczęście niewiele tego będzie, moi kochani, albowiem poza jednym jedynym (ale za to wysoce spektakularnym!) epizodem, który tu z moim udziałem zaistniał, nic więcej ciekawego się nie wydarzyło. Cieszycie się więc, no nie..? A pewno że tak, bo przecież każdy by się cieszył na waszym miejscu - że wreszcie będzie krótko, zwięźle i treściwie, a przede wszystkim konkretnie. A zatem, nie tracąc już więcej czasu i energii na „gadanie po próżnicy”, czym prędzej przystępuję do rzeczy. A wy oczywiście cali zamieniacie się w słuch... (Choć jednak trafniejszym by było „we wzrok” – a jakże)
Najpierw rzecz jasna było „badanie terenu”, czyli krótko mówiąc; spacerki po mieście w celach typowo poznawczych lub - jeśli ktoś woli nazywać to nieco inaczej - w celu „zaliczenia” nowego portu, do którego zawinęło się po raz pierwszy w swym życiu. Tak więc pokręciłem się trochę po mieście w poszukiwaniu ewentualnych nowości, które mogłyby przykuć moją uwagę oraz w celu ogólnego zwiedzenia tegoż miejsca. Raz wybrałem się na takowy rekonesans zupełnie samotnie, bo akurat nikogo chętnego do spacerku w pełnym południowym słoneczku nie znalazłem (no cóż, moja życiowa nauczka z niegdyś doświadczonego na Cyprze udaru nie zawsze, jak widać, rozsądkiem w tej materii skutkowała), za drugim razem zaś już byliśmy w większej grupie. Jednakże wówczas, jak się możecie domyślać, to już nie był wypad w celach jedynie turystyczno-krajoznawczych, ale połączony również (czy też może przede wszystkim) ze „zwiedzaniem” kilku napotkanych po drodze barów. Zatem więcej było wtedy przesiadywania przy knajpianych stoliczkach niźli samego spaceru, ale i tak mogę uznać, iż Puerto Cortes całkiem dobrze sobie obejrzałem. No i cóż takiego tutaj odkryłem..?
Otóż, niestety nic ciekawego, moi drodzy. Bo jest to po prostu zwykłe i niczym specjalnym nie wyróżniające się miasto, nawet pomimo faktu, iż jest to przecież największy port Hondurasu. Jest niewielkie, o niskiej i mało interesującej zabudowie, w dodatku pozbawione jakichś znaczących zabytków. Choć w tym ostatnim względzie to tak całkiem pewnym być nie mogę, bowiem wówczas akurat o to nikogo z miejscowych nie pytałem. Toteż coś takowego – np. jakiś zabytkowy kościółek - być może i by się znalazło, ale ja sam na nic podobnego nie natrafiłem. A że „zdeptałem” to miasto dość dokładnie, to uznać je mogę za „odfajkowane”. Byłem, widziałem i basta...
Wtrącę tu jednak pewną dygresję, gdyż akurat teraz, właśnie w tym miejscu aż się prosi, aby coś takiego uczynić i wspomnieć o wprost niewiarygodnej tragedii, która kilka lat później dotknęła ten rejon i niemal w stu procentach (!) gospodarkę tego miasta zniszczyła! Chodzi mianowicie o rok 1998, w którym to Honduras nawiedzony został przez przepotężny huragan o nazwie „Mitch”, a była to - uwaga! - największa naturalna katastrofa w całej historii tego rejonu świata! Bowiem jeszcze nigdy przedtem ani już potem (odpukać na przyszłość) ów kraj, a także samo Puerto Cortes, nie doświadczył tak tragicznego w skutkach kataklizmu. Bo proszę sobie wyobrazić, że wówczas wszelkie znajdujące się tutaj małe fabryczki, warsztaty czy nawet plantacje, zostały wskutek tegoż cyklonu dosłownie zmiecione z powierzchni ziemi..! Dewastacja tego rejonu wręcz sięgnęła zenitu! Niewiarygodny dramat mieszkańców tego miejsca...
Tak więc nieomal wszystkie obrazy, które mi się w pamięci po zwiedzeniu tego miasta zachowały, są już niestety NIEAKTUALNE! A wiem to od moich kolegów, którym po owym tragicznym 1998 roku zdarzyło się do Puerto Cortes zawinąć, a którzy później o owej skali zniszczeń mi opowiadali. Mnie osobiście nie było już dane odwiedzić ponownie tegoż porciku i najprawdopodobniej już nigdy więcej tam nie zabłądzę - ale może to i lepiej, bo przyznam szczerze, że wolę już kiedy los takich widoków mi oszczędza. Bowiem każda ludzka tragedia jest niezmiernie poruszająca, a już taka jak wspomniana powyżej - w szczególności.
No cóż, straszne to wszystko, ale póki co, jesteśmy jeszcze w roku 1992, a zatem zajmijmy się wreszcie tym, co wówczas w tym honduraskim porcie zaistniało. Wyładunek naszego żelastwa przebiegał bardzo sprawnie, ale i tak trwał on aż cztery dni, toteż mieliśmy kolejną świetną okazję do uczynienia dokładnie tego samego co robiliśmy w Gwatemali. Czyli do odwiedzania tutejszych knajpek w celach wiadomych - odstresowywania się po pracy, biesiadując przy szklanicy złocistego napoju. Bo przecież nie samymi spacerkami i zwiedzaniem miast człek żyje, ależ!
A tak na marginesie - niezbyt jednak skomplikowane jest to nasze marynarskie życie, czyż nie? Większość wolnego czasu w portach spędza się na piwie, w dodatku głównie w nie najwyższego lotu lokalach i spelunach, i tyle. Ale z drugiej strony patrząc - to niby co innego mielibyśmy robić..? Do opery chodzić..? Albo na pokazy mody dla urozmaicenia..? Czy też może na nudne jak przysłowiowe flaki z olejem mecze krykieta lub baseballa..? O nie, to już lepsze piwo - nawet ze spadającymi doń z dachu ćmami ściganymi przez wstrętne wypasione nietoperze. Ot, co... A poza tym, cóż w ogóle innego mogą jakiemukolwiek przyjezdnemu zaoferować tak małe porciki zagubione gdzieś na końcu naszego świata..? Owszem, kiedy się zagląda do portów typu Wenecja, Neapol czy Pireus, to sprawa jest oczywista – większość czasu poświęca się na zwiedzanie zabytków, bo wówczas to jest absolutnym priorytetem i nawet ewentualna biesiada w jakimś barze jest dla nas zwykłym marnotrawstwem czasu – ale co robić tutaj..? W Ameryce Łacińskiej..?
Tak więc, jak już powyżej wspomniałem, najpierw poświęciliśmy nieco naszego wolnego czasu „orientacji w terenie”. Zwiedziliśmy miasteczko, a potem to już były tylko same knajpiane biesiadki. To znaczy - uprzedzę nieco fakty - dla kilku z nas, w tym także i dla mnie, te biesiadki być MIAŁY, ale niestety nie były. A dlaczego..? Ano dlatego, iż z własnej i nieprzymuszonej (czyżby?) woli, przez dwa ostatnie dni postoju w tym porcie zupełnie zrezygnowaliśmy z dalszych wypadów na miasto. Aż do wyjścia statku w morze. A zatem ponownie zapytacie; „a dlaczego..?” O tym poniżej, moi drodzy. Poczytajcie...

Tak, poczytajcie następny odcinek, bo w nim zrobi się iście… awanturniczo. Niestety…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020