Geoblog.pl    louis    Podróże    Honduras - Puerto Cortes    Honduras - Puerto Cortes-2
Zwiń mapę
2019
02
sty

Honduras - Puerto Cortes-2

 
Honduras
Honduras, Puerto Cortés
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Podczas naszego drugiego spacerku po mieście dokonaliśmy wstępnego rozeznania (czytaj; „przeglądu”) kilku tutejszych knajpeczek. Po trzech małych piwach „strzelonych” sobie naprędce w trzech kolejno odwiedzanych barach, natknęliśmy się wreszcie na coś całkiem przyzwoitego i znacznie lepszego niż te trzy wspomniane - mianowicie na knajpę, nazwijmy ją umownie „Sunny Bar”, w której oprócz miejscowych „mestizos” (tak w tym rejonie świata nazywa się Honduraszczyków), biesiadowało sobie dość mocno internacjonalne towarzystwo. Jak się zapewne domyślacie, byli to marynarze z tych statków, które aktualnie stały w tutejszym porcie. A skoro było ich tu aż tak wielu, bo różnojęzyczny gwar rozbrzmiewał przy co najmniej pięciu stolikach, znaczyło to, iż nie mamy już po co dalej się szwendać po mieście, bo z pewnością to miejsce w pełni nas zadowoli. Bo było już przez marynarzy „odkryte”. Ot, co...
Tak więc po wstępnym rozejrzeniu się dookoła i zorientowaniu się, że „to jest właśnie to”, śmiało wkroczyliśmy w głąb lokalu, a potem z rozkoszą rozsiedliśmy się przy dwóch sąsiednich stolikach znajdujących się w samym narożniku tej knajpy, a ustawionych najdalej ze wszystkich od drzwi wejściowych. Właśnie ów powyższy fakt spowodował, iż tego wieczora omal nie dostaliśmy się w łapy miejscowej Policji, której w ostatnim momencie, dosłownie „przed nosem” zdążyliśmy umknąć do portu. Jednakże, moi drodzy, wszystko po kolei. Już za chwilę do tego dojdziemy, bo przecież na razie dopiero co zasiedliśmy przy naszych stolikach, zamawiając u kelnera, który natychmiast się przy nas pojawił, nasze napoje. A zaraz potem, oczywiście, bo jakżeby inaczej, nastąpiło; „bla, bla, bla” oraz rzucanie ciekawskich rozpoznawczych spojrzeń po całym wnętrzu tegoż lokalu. Co też interesującego się tu dzieje...
Nas w sumie było siedmiu - trzech Polaków i czterech Filipińczyków. Zasiedliśmy, jak już wiecie, w samym kącie sali, w pobliżu jakiegoś mieszanego towarzystwa „mestizos” oraz stolika, przy którym siedziało kilku, bardzo mocno już podchmielonych rosyjskojęzycznych marynarzy. Potem, licząc w kierunku wejściowych drzwi, były trzy stoliki z innymi Filipińczykami, biesiadującymi razem z kilkoma miejscowymi „pięknościami nocy”, następne dwa stoły to niewiarygodnie wręcz hałaśliwi Jugole, także z dziewczynami, natomiast tuż przy wejściu następni Latynosi, przy jednym lub dwóch stolikach - tego to już dokładnie nie pamiętam. Jednakże, pomimo tej drobnej luki w pamięci, w sumie i tak całkiem nieźle udało mi się ów „plan sytuacyjny” zapamiętać i w niniejszym akapicie wam go zaprezentować. A zatem mała reasumpcja powyższego, gdyż jest to bardzo istotne w świetle tych wydarzeń, które niebawem nastąpiły.
Knajpiana sala jest kształtu wydłużonego prostokąta, na którego krótszym boku znajdują się drzwi wejściowe, a zaledwie parę kroków od nich, po lewej stronie, niewielki barek z okrągłym kontuarem i kilkoma wysokimi stołkami. Wewnątrz sali znajduje się kilkanaście nieregularnie po niej porozstawianych stolików, a z których jedynie połowa była zajętych przez siedzącą tu aktualnie klientelę. Czyli, począwszy od drzwi wejściowych, a licząc do wnętrza sali, były to kolejno; miejscowi, dwa stoliki z Jugosłowianami, trzy z Filipińczykami, jeden z rosyjskojęzycznymi, tuż obok nich z miejscowymi, a potem, już przy samej końcowej ścianie dwa nasze - jeden z Filipkami i jeden z marynarzami z Lechistanu. Później dowiedzieliśmy się, że ci Jugole to byli Chorwaci, natomiast ruskojęzyczni to Ukraińcy.
Siedzimy i gaworzymy sobie o tym i owym, muzyka gra, choć taka jakby nieco smętna, czas płynie a wraz z nim rośnie ilość pojawiających się na naszych blatach butelek po piwie. Powoli w naszych głowach, co oczywiste, także zaczyna „wzrastać”, tyle że poziom wypitych dotychczas procentów. Robi się więc coraz weselej i głośniej, stajemy się coraz bardziej rozochoceni, ten i ów zaczyna już sobie śmielej, a to pokrzykiwać, a to coś podśpiewywać na zdecydowanie zbyt wysokim poziomie decybeli, Filipki już zaczynają rozglądać się łapczywym wzrokiem po sali w poszukiwaniu potencjalnych partnerek na „dalszy ciąg”, tak więc atmosferka najwyraźniej zaczyna się „zagęszczać”. Być może was to nieco zdziwi, ale wyjaśnię od razu, iż takie zachowanie wcale nie jest czymś szczególnym w powyższych okolicznościach, biorąc pod uwagę zarówno miejsce, czyli niewielką tawernę w portowym mieście, jak i rodzaj jej klienteli, która tu aktualnie przebywa, a więc relaksujących się tu po pracy marynarzy. Co więcej, można nawet podkreślić, że taki ogólnych rejwach jest rzeczą jak najbardziej normalną, a nierzadko to i nawet... „obowiązkową”. Bo przecież czasem trzeba się gdzieś wyszumieć i wykrzyczeć po takim wielodniowym zamknięciu na niewielkiej statkowej przestrzeni, nieprawdaż..?
Użyłem przed chwilą cudzysłowu, gdyż określenie „obowiązek” ma tu oczywiście wymiar ironiczny, i co do tego - jak sądzę - nie macie wątpliwości, ale jednak dziwić to już was nie powinno, bowiem takie są właśnie realia podczas, w powyżej opisanych okolicznościach spędzanego wieczoru. Jest zawsze „ponadnormatywnie” głośno, marynarze zachowują się nieco nieszablonowo, są krzykliwi oraz zawadiacko i zadziornie nastawieni do całego świata (zwłaszcza po paru „głębszych”, to jasne), ale generalnie szalenie rzadko zachowują się wyzywająco czy w sposób chuligański. Ot, po prostu, zazwyczaj biesiadują sobie dla odreagowania stresów być może nazbyt hałaśliwie, owszem, ale jednak prawie nigdy nie dochodzi w ich towarzystwie do jakichś spektakularnych rozrób, poważnych awantur, a tym bardziej do ogólnych bijatyk. Napisałem „prawie nigdy”, gdyż niestety zdarzają się niekiedy odstępstwa od tej reguły, zaś o jednym takim wyjątku - i to z moim udziałem - już niedługo sobie poczytacie. Zatem przystępuję wreszcie do rzeczy i zaczynam konkretny opis tego co wkrótce w tej knajpie się wydarzy.
Ale, zanim jeszcze doszło do jakichkolwiek „nieporozumień pomiędzy stolikami”, to najpierw było bardzo wesoło, głośno i... śpiewająco. Wspomniałem już, że „najżywsza” atmosfera panowała przy stolikach Chorwatów, zachowywali się oni wyjątkowo hałaśliwie i właśnie od nich się wszystko zaczęło. Bo w pewnym momencie zaczęli oni drzeć się wniebogłosy, wyśpiewując wszyscy razem, właśnie w tak specyficzny sposób, jakąś ichnią bardzo rytmiczną, niemal marszową piosenkę. Ot, niemalże dokładnie na modłę naszych polskich biesiadnych przyśpiewek, tyle że wywijali przy tym dość mocno swoimi górnymi kończynami, klaskali, salutowali nawet, bili pięściami w blaty oraz stroili przy tym najprzeróżniejsze, głównie groźne miny (czyżby jakaś pieśń partyzancka?). A potem, gdy już skończyli, to o dziwo zaczęli rozglądać się po całej sali i zachęcali wszystkich dookoła do „podjęcia rękawicy”, czyli do przyłączenia się i innych tu obecnych do tegoż rodzaju rozrywki.
Zaczepiali wszystkich, wołając po angielsku, aby także coś swojego zaśpiewali. No cóż, dość ciekawe zaproszenie, prawda? Ale tak już czasem bywa, kiedy to nadmiar alkoholu mocno już da się we znaki, zaś rozochocenie, zapewne potęgowane jeszcze przez obecność u swego boku płci pięknej (której to przecież zawsze warto zaimponować, a jakże) osiąga swoje apogeum. I wtedy rozbawienie sięga zenitu. Wrzaski? Oczywiście! Głośne toasty? A jakże! Chóralne śpiewy? Jak najbardziej! A czemu nie..? Bo marynarz nie tylko ma gest, ale i fantazję - niezależnie od nacji, i tyle. A co, dziwi to was..?
No i co się stało..? Ano to, iż jako pierwsi na wykrzykiwane przez Chorwatów zachęty zareagowali Ukraińcy i także się nagle rozdarli, śpiewając (czyżby? To był raczej wrzask lub pijacki bełkot, ale o to już mniejsza) coś swojego, w języku rosyjskim rzecz jasna. Niestety zawodzili oni przeokropnie, co najmniej jak krowy na łące (te niewydojone, oczywiście), w dodatku nierówno i jeszcze na domiar złego co i rusz któryś z nich zapominał słów tego tworu, który wyśpiewywali. Toteż rozglądał się wtedy szybko taki delikwent po twarzach swoich kolegów, jakby z ich ust chciał wyczytać dalszy ciąg pieśni, której kontynuować akurat nie był w stanie. Ale jakoś, mimo sporego już zawiania i braku wokalnych talentów, wspólnymi siłami dobrnęli do końca swojego występu, za co - a jakże! - dostali burzliwe ogóle brawa od mocno już rozbawionej i podpitej publiki. I chociaż dumka to z pewnością nie była - o, bynajmniej! - to i my również nagrodziliśmy ich oklaskami, bo przecież nasze polskie głowy też zbyt wytrwałe na nadmierną ilość alkoholu nie są. Mówiąc krótko, także i my byliśmy już nieźle w tym momencie wstawieni, kiedy owe zbiorowe, zainicjowane przez Jugoli śpiewanie się rozpoczęło.
Toteż, rozochoceni wchłoniętymi dotychczas procentami, również sposobiliśmy się do swojego występu, zwłaszcza że właśnie na nas spoczęły w tejże chwili oczy niemal wszystkich tu obecnych, jakby mówiły nam; „no, teraz wasza kolej, zaczynajcie”. Naradzaliśmy się więc gorączkowo, z czym by tutaj „zapalić” - może „hej sokoły”? Ej nie - to raczej ukraińskie. Jeszcze gotowi nam to wytknąć. „Szła dzieweczka do laseczka”..? Eee taam - no przecież nas wyśmieją! Brzmi to głupio i trochę po babsku. „Pije Kuba do Jakuba”..? Kurde, krótkie trochę. I też zawodzić trzeba. Nie pasuje. No to może... „Morskie opowieści”..? Cholera, dobre, ale... słów kurde nie znamy..! „Mam, mam! Już wiem - krzyknął nagle Elektryk - a co powiecie na „Kolorowe jarmarki”..?!”
O właśnie, bingo! Przecież ostatnimi czasy była to nasza „firmowa” marynarska przyśpiewka - właśnie akurat na takie okazje, jak ta obecna. Pasuje jak ulał, więc..? Co? Śpiewamy..? A jużci, że tak - dodawaliśmy sobie animuszu i w istocie już po chwili teraz to z kolei my zaczęliśmy się „wywnętrzać” na całą salę. A wy..? Też chcielibyście tego posłuchać? A może lepiej – nawet i samemu sobie to wyśpiewać..? A czemu nie? Zwłaszcza że melodię „Kolorowych jarmarków” wszyscy z was dobrze znają, czyż nie..? A zatem pośpiewajmy razem - wy do kartki niniejszego „dzieła”, a my w czeluść mrocznej sali „Sunny Baru” w honduraskim porciku Puerto Cortes...

Kiedy spojrzę hen za siebie
w tamte lata co minęły,
com potracił, poprzepijał,
co celniki wzięły...
Com przeputał z własnej woli,
a co przeciw sobie,
coś odliczę, coś doliczę,
ale zawsze wtedy powiem,
że najbardziej mi żal...
Nieeeeeesprzeeeedaaaanych zegarków, (tra-la la-la la)
fałszywych dolarków, (tra-la la-la la)
dziewczynek gorących, (tra-la la-la la)
na naguska pląsających....
Pierzastych kogucików, (tra-la la-la la)
„baloników” i „drucików”, (tra-la la-la la)
skrwawionej waty,
kaca aż do chaty....

Ufff - i tak dalej, i tak dalej... No i jak, spodobało wam się to..? Bo słuchaczom biesiadującym wówczas razem z nami, jak najbardziej. Tak więc my również doczekaliśmy się oklasków podpitej gawiedzi, a jakże! Fakt, że już wtedy z powodu mocno podchmielonych głów niemalże całego obecnego tu towarzystwa więcej w tym wszystkim było chęci wyżycia się i wykrzyczenia niźli rzeczywistego szczerego aplauzu, ale dobre i to, no nie..? Bo przynajmniej my także mogliśmy się w tym momencie w małpi sposób powygłupiać i wykrzyczeć. (A tak na marginesie – zgadnijcie kto wtedy śpiewał najpiękniej..?) Ach, ten alkohol...
Ale przy okazji pozwólcie, że pokrótce wyjaśnię pewne sprawy związane z powyższym tekstem, bo zapewne nie wszystko udało się wam z niego rozszyfrować. Wiem, że w sumie słowa są niezbyt rewelacyjne i jednak mało wyszukane. Oczywiście nie mam pojęcia kto w ogóle je pod tę znaną melodię podłożył - ot, kursowała ona sobie już dość długo w naszej flocie, w różnych wersjach zresztą. Ale nie o to przecież chodzi, ażeby kogokolwiek tym powalać na kolana. Słowa jakie były, takie były, zaś moją rolą w tym momencie jest jedynie was... przeprosić.
Za co..? Oczywiście za dosadność niektórych fragmentów, które stały się pastiszem i rzecz jasna w żaden sposób do oryginału nie nawiązywały. Niestety zwulgaryzowane to co nieco; te wszystkie „baloniki”, „skrwawione waty” czy „druciki” (bo oczywiście wszyscy domyślacie się czego to dotyczy, jak mniemam), ale kto kiedykolwiek stwierdził, że marynarskie pieśni mają być cenzuralne..? Znacie takiego..? A i tak przecież śpiewana przez nas wersja już była trochę „wyłagodzona”, bowiem w PLO zamiast „com przeputał...” śpiewało się (czy też raczej wyło) „com przejeb*ł...”, natomiast owe „koguciki” wcale nie były pierzaste, bynajmniej. Bo naprawdę było to; „w pierzynach „kogucików”, zaś co to oznacza, to darujcie, ale niech już każdy z was sam sobie to dośpiewa, bo mi tego wyjaśniać po prostu nie wypada. Chociaż z drugiej strony, co do tegoż „wyłagodzenia” w przypadku użycia „przeputać” miast „prze*ebać”, to raczej uznać należy, iż jest w tym dużo przewrotności, bowiem dla każdego kto choć odrobinkę liznął języka hiszpańskiego jasnym jest co takiego owa „puta” znaczy. Tak więc, kojarzyło się to wszystkim jednoznacznie i gotowi byli uwierzyć, że „odtwarzamy” właśnie jakąś wyjątkowo sprośną piosneczkę. A przecież zaświadczyć możecie sami, że wcale, ale to wcale tak nie jest, czyż nie..?
No dobra, tyle gwoli wyjaśnienia tej palącej kwestii, a teraz powracamy do akcji. Wyśpiewaliśmy swoje, wzorem poprzedników tak „dla jaj” odkłoniliśmy się głęboko i zamaszyście bijącym nam brawo, gwiżdżącym, wyjącym i walącym pięściami w blaty stołów słuchaczom (to Chorwaci), ale tak naprawdę, to już z coraz większą obawą (czyżbyśmy już wtedy coś przeczuwali?) obserwowaliśmy to wszystko co się zaczyna wokoło nas dziać. Bo owszem, zabawa zabawą, wygłupy wygłupami, a także chwilowe przeholowanie z ilością wypitego alkoholu, to jeszcze mieści się w granicach normy, ale rozwydrzenie..?!

Ano właśnie… Niestety…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020