Geoblog.pl    louis    Podróże    Honduras - Puerto Cortes    Honduras - Puerto Cortes-4 (ostatni)
Zwiń mapę
2019
02
sty

Honduras - Puerto Cortes-4 (ostatni)

 
Honduras
Honduras, Puerto Cortés
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Ufff. Tak więc udało nam się wkrótce czmychnąć w jakąś przecznicę, a potem pognać w kierunku miasta, jak najdalej od tego pechowego baru. Oczywiście nie byliśmy jedynymi, którzy się wówczas ucieczką salwowali, bowiem kiedy mijaliśmy pobliże lokalu, to widzieliśmy jeszcze kilku innych ludków wypryskujących w pośpiechu z baru na ulicę i „dających nogę” we wszystkie strony świata. Tak więc nie myślcie sobie, że to tylko my w kulminacyjnym punkcie rozróby dezerterowaliśmy z placu boju, o nie.
Ale za to teraz byliśmy już bezpieczni. Oczywiście nie mieliśmy najmniejszego pojęcia jakim rezultatem zakończyła się policyjna interwencja w tej knajpie. Dopiero z późniejszych plotek, które do nas dotarły następnego dnia już na statku, wynikało, że jednak kilku z Chorwatów i Ukraińców zostało wówczas „zwiniętych” przez tutejszych policmajstrów, a potem Agencje obsługujące ich statki były o tym fakcie powiadomione. To ostatnie, to akurat jest pewne jak w banku, bowiem była potem w porcie straszna chryja, o której słyszeliśmy - dotycząca właśnie tej awantury, a odbywająca się na rzeczonych statkach - tak więc, ktoś z tamtejszych załóg na pewno pojmany być musiał, ale ile to było osób i kto dokładnie, to już absolutnie nic z tych rzeczy do nas nie dotarło.
Jedynie plotki, a te - jak wiadomo - zawsze mogą zawierać najrozmaitsze bajeczki. W każdym razie najważniejszym było to, że właśnie nam udało się zwiać na czas (i naszym Filipkom także!), toteż szczęśliwie nasz statek nie został w tę aferę wplątany. Opiekująca się nami Agencja do kieszeni więc sięgać nie musiała, aby kogokolwiek wykupywać z aresztu i pokrywać zgłoszone przez właścicieli „Sunny Baru” straty.
A my..? A my oczywiście milczeliśmy jak grób! Bo przecież po co w takiej sytuacji się wychylać i rozpowiadać na prawo i lewo, że my także tam byliśmy..? Żeby nas potem ktoś podkablował i w efekcie ciągali nas po komisariatach..? Wtedy to akurat nikt z miejscowych oficjeli o tę sprawę wprost naszych statkowych władz nie zapytał, ale może gdybyśmy się tym chwalili, to kto wie jak by to było. A tak, to przynajmniej się nam upiekło i już bez obaw mogliśmy z tego portu wypływać. Zauważcie łaskawie jak napisałem; „wypływać” a nie „uciekać”, no nie..?
Ale, zanim jeszcze do tego doszło, to wszak najpierw musieliśmy się do tego portu z powrotem po naszej wieczornej eskapadzie dostać, nieprawdaż..? Bo przecież zakończyłem mój opis w momencie, kiedy to dopiero co wyrwaliśmy się z tej zadymy, uniknęliśmy policyjnych łap i zatrzymaliśmy się gdzieś w mieście. Zatem powracamy do akcji, bowiem zamierzam teraz przedstawić dalszy ciąg ówczesnych wydarzeń. Otóż, po ochłonięciu i wymianie pierwszych, gorących jeszcze wrażeń z dopiero co zakończonej przygody, zdecydowaliśmy o natychmiastowym powrocie na statek, ale taką drogą do portu, ażeby jednak jak najmniej rzucać się w oczy. Bo to jednak cholera wie, co się teraz w jego pobliżu dzieje - a może awantura ma jeszcze jakiś dalszy ciąg i trwa nadal? Albo też moglibyśmy się nadziać akurat na kogoś takiego, kto by nas rozpoznał i dał znać komu trzeba? Po co więc pchać się własnowolnie prosto pod nóż, skoro można obejść ten rejon szerokim łukiem i opłotkami dotrzeć do portowej bramy?
Toteż właśnie tak postanowiliśmy i po krótkiej naradzie czym prędzej wyruszyliśmy w powrotną drogę. Oczywiście w taki sposób, ażeby udawać, „że my to wcale nie my - ależ!” Czyli możliwie jak najmniej „zygzakowatym” chodem (choć nie w pełni, z uwagi na grające w naszych głowach procenty, nam się to udawało) oraz strzelając czujnie oczyma na boki, ażeby już zawczasu zareagować na ewentualne rozpoznanie nas przez kogoś, kto się może nam nawinąć po drodze. O rety, ależ fajnego eufemizmu użyłem, nie ma co..! „Zawczasu zareagować” - a to dobre! Czyli co niby..? Ostrzeliwać się..? Schować wstydliwie twarze w rękawki..? Patrzeć w niebo i gwizdać, jak gdyby nigdy nic..? Toż wiadomo, że w razie potrzeby… „dawać dyla” (i to jak najszybciej!), i tyle...
Ot, na złodzieju czapka gore, czyż nie? Jednakże, gdybyście mieli teraz przed oczyma obrazy tamtejszych będących w pobliżu portu uliczek - tak jak ja teraz, bo akurat to całkiem nieźle pamiętam - to z pewnością znacznie lepiej zrozumielibyście fakt naszego tak dziwacznego zachowania. A poza tym, grały w nas jeszcze emocje i - co tu owijać w bawełnę - pewien strach, bo przecież cała sytuacja nadal do końca wyjaśniona nie była. Postępowaliśmy więc bardzo ostrożnie (i chyba jednak musicie przyznać, że roztropnie też), a czy było to trochę „na wyrost”, to niby skąd wtedy mieliśmy o tym wiedzieć..?
A zresztą, chyba jednak zbytniej przesady w tym nie było, bowiem kiedy już dotarliśmy w pobliże portowej bramy, to nagle ukazał się naszym oczom widok, który nas ponownie zmusił do odwrotu. Mianowicie, tuż obok stanowiska strażnika stał sobie... policyjny samochód. A zatem, chyba jednak cała sprawa miała tego wieczoru swój dalszy ciąg, bo to bardzo prawdopodobne, iż policmajstry zjawili się tutaj właśnie w celu wyłapywania kolejnych delikwentów zamieszanych w tę knajpianą awanturę. A być może i nawet było tak, że był tam z nimi ktoś z obsługi lokalu, aby pomóc Policji w rozpoznaniu tychże osób, a więc ewentualnie również i nas. To oczywiście były jedynie nasze domysły, ale przecież powyższy scenariusz był aż do bólu realny - co więcej, z punktu widzenia Policji najrozsądniejszy z możliwych. Standardowy nawet. Toteż ani nam było w głowie w tamtej chwili przekonywać się co do prawdziwości naszych przypuszczeń i ryzykować, próbując dostać się na statek tą drogą. Absolutnie. Cóż więc zrobiliśmy..?
Otóż, natychmiast wycofaliśmy się za róg ulicy, aby jak najszybciej zniknąć z pola widzenia, a potem od razu zaczęliśmy szukać właściwego rozwiązania, gorączkowo się nad tym naradzając. I ustaliliśmy, że chyba jednak najlepiej będzie pójść wzdłuż portowego płotu w poszukiwaniu jakiejś istniejącej w nim dziury, lub też po prostu w odpowiadającym nam miejscu górą przez niego przeleźć, bo akurat tak się składało, że nie było na nim żadnych kolczastych drutów czy też innych zadziorów mogących nam takowe zadanie utrudnić lub nawet uniemożliwić. Ot, nie były to przecież jeszcze czasy „przesłynnego” kodu ISPS, z którym mamy do czynienia ostatnimi laty, a który przewiduje takie zabezpieczenia światowych portów, ażeby nikt z postronnych do środka się dostać nie mógł. A tym bardziej nie było jeszcze wtedy w takich miejscach mowy o jakimkolwiek telewizyjnym monitoringu.
Toteż takie sekretne wślizgnięcie się na portowy teren wcale do niemożliwych nie należało. I właśnie dokładnie tak się stało, moi drodzy. W najbliższym dogodnym ku temu miejscu przedostaliśmy się przez drucianą siatkę, po czym jak najprędzej (sprintem prawie!) podążyliśmy w kierunku naszego statku. I kiedy osiągnęliśmy już jego trap, to odetchnęliśmy z tak prawdziwą i głęboką ulgą, że aż na samym dnie naszych płuc zadudniło jak w kuźni. Ot, co... Oczywiście nadal udawaliśmy, „że my to nie my”, bowiem już wcześniej ustaliliśmy, iż póki co, z uwagi na wciąż jeszcze prawdopodobne zagrożenie rozpętania się z powodu tej bójki jakiejś poważnej afery, to zbytnio się tym chwalić nie powinniśmy. Bo przecież chyba żadna Policja na świecie nie ma poczucia humoru, nieprawdaż..?
Jednakże, jak już wcześniej napisałem, akurat w naszym wypadku żadnego dalszego ciągu nie było. Ot, szczęściarze z nas, i tyle. A Filipińczycy z naszego statku, którzy razem z nami brali udział w tej bójce? Co dalej było z nimi? Ano, oni to akurat wrócili do portu „po Bożemu”, czyli nie skacząc przez płoty jak małpy, ale najzwyczajniej w świecie portową bramą, jednakże dopiero nad ranem, bowiem kiedy ulotnili się z „Sunny Baru”, to natychmiast przenieśli się do jakiegoś innego, w którym potem „przygruchali” sobie jakieś miejscowe „gołębice” i poznikali z nimi w pokoikach pobliskiego hotelu. Czyli, jak by się tak głębiej nad tym zastanowić, to jak to w końcu należałoby określić - że wykazali zimną krew, czy dokładnie odwrotnie, że gorącą..? Jesteście w stanie to rozstrzygnąć..? Bo ja nie...
A potem - jak już się na początku tego rozdziału „przechwalałem” - przez następne prawie dwie doby, które nam jeszcze pozostały do wyjścia w morze, dla „spokoju duszy”, a więc w celu nie kuszenia losu, już ani na krok ze statku się nie ruszaliśmy. Bo i po co..? Żeby się jednak komuś „nawinąć pod pazur” i zmarnować efekty tak przepięknie i po hollywoodzku przeprowadzonego odwrotu z zagrożonego rejonu..? Po co, skoro już wtedy docierały do nas plotki o kłopotach Agencji zajmujących się obsługą jakiegoś „narzędziowca” oraz tego Jugola, który stał tuż przed nami..? A zresztą, nawet ci Filipińczycy, którzy wówczas byli z nami w tej knajpce, także swoje zapędy na kolejne wizyty w mieście powściągnęli, toteż tym bardziej nasza ostrożność nikogo z was dziwić nie powinna - ot, co...

I właśnie tym optymistycznym akcentem pragnąłbym zakończyć opis kolejnego na naszej trasie amerykańskiego portu. Honduras mamy już więc „zaliczony”, bowiem od naszego powrotu na statek już nic ciekawego z naszym udziałem się tutaj nie wydarzyło. I natychmiast po wyładunku tegoż paskudnego żelastwa, wyszliśmy z portu, podążając w kolejną podróż - tym razem udawaliśmy się do Houston w Teksasie...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020