Pozwólcie, że przypomnę ostatnie zdanie poprzedniego odcinka: „…bo owszem, zabawa zabawą, wygłupy wygłupami, a także chwilowe przeholowanie z ilością wypitego alkoholu, to jeszcze mieści się w granicach normy, ale rozwydrzenie..?!”
No przecież już wtedy gołym okiem było widać, że na coś się tu zanosi, i że to nad wyraz żywe rozbawienie może się w efekcie bardzo źle skończyć. Już naprawdę zaczynało nam to powoli pachnieć jakąś awanturą, bo świadczyło o tym niezbicie zachowanie się większości osób biesiadujących przy stolikach Chorwatów - i to zarówno ich samych, jak i też siedzących razem z nimi miejscowych „piękności nocy”. Jednej z nich zwłaszcza, która zachowywała się wobec siedzących obok niej marynarzy wyjątkowo agresywnie. Dziwne to nieco, tak na marginesie. I już wówczas dostrzegliśmy, że w ich rewirze coś jednak nie gra, że ich głośne rozmowy chyba zaczynają się z czasem przeradzać w jakieś kłótnie i sprzeczki. Oczywiście ani słowa z ich wymiany zdań nie rozumieliśmy, ale i tak wyczuwaliśmy, że zgoda w ich szeregach gdzieś odpłynęła. A kiedy nagle jeden z nich popchnął swojego kolegę tak mocno, iż ten - chcąc się ratować przed upadkiem z krzesła, szybko zerwał się z niego na równe nogi - to już byliśmy absolutnie pewni, że w ich kręgu najwyraźniej coś zazgrzytało.
No cóż, zdarza się czasem i tak. Nie raz przecież różnice zdań przeistaczały się w jakieś burdy z udziałem uczestników libacji, sam również widziałem podobne wypadki w różnych spelunkach na świecie, ale wówczas nigdy bym nie przypuszczał, że akurat ta zakończy się... ogólną bijatyką całej sali! Brzmi to niewiarygodnie i być może nazbyt „filmowo”, ale niestety jednak właśnie tak się to wszystko zakończyło! Natomiast inauguracja całego zamieszania nastąpiła właśnie w tym momencie, w którym ów popchnięty przez swojego kolegę Chorwat zerwał się ze swego miejsca, a potem oczywiście (a jakżeby inaczej, skoro to Południowiec?) oddał mu w dwójnasób, bowiem sieknął go z góry pięścią prosto w czubek głowy!
Rzecz jasna nie mieliśmy najmniejszego pojęcia o co tak właściwie im poszło, ale czy to miało w ogóle jakieś znaczenie? Może o jakieś ich wspólne dawne sprawy, może o którąś z siedzących tuż obok nich dziewczyn, albo o jeszcze coś innego, w każdym razie wiadomo było, że głównym „autorem” tego nieporozumienia był - a jakżeby inaczej? - wypity uprzednio alkohol. Bowiem już wówczas widać po nich było, że są już naprawdę zdrowo uchlani. A wtedy każda, najdrobniejsza nawet uraza staje się natychmiast punktem zapalnym do wszczęcia awantury.
Zresztą my już także „te swoje w czubach” mieliśmy, ale nie aż do tego stopnia, żeby się rzucać na kogoś z pięściami! Siedzący nieopodal nas Ukraińcy również już trzeźwością nie grzeszyli, a i nawet Filipińczycy w tym momencie też mieli „nieco przyjęte”, więc cała ta wspomniana gromada bardzo żywo na ów incydent zareagowała. Jednakże najgorszym w tej chwili było to, iż o ile my jedynie się na to obruszyliśmy, planując wobec powyższego szybkie wyniesienie się z tego baru, zanim jeszcze dojdzie tu do jakiejś zadymy, to niestety jeden z Ukraińców nie wytrzymał nerwowo i - chyba jednak zupełnie niepotrzebnie - do tej wewnętrznej awantury Chorwatów się... wtrącił..! No, bodaj by go prąd za taki pomysł popieścił..! Naiwniak!
Bo cóż się wówczas stało..? Otóż, kiedy na tę chorwacką rozpaloną głowę spadł z góry ów cios pięścią jego równie rozgorączkowanego kolegi, to ten także zerwał się na równe nogi, najprawdopodobniej pragnąc natychmiast odpłacić mu „pięknym za nadobne” za tenże bezceremonialny atak. Ale w tym samym momencie wstał gwałtownie od swego stolika ów wspomniany Ukrainiec, który zapewne - tak przynajmniej sądzę - uczynił to raczej odruchowo i być może w celu skoczenia między nich dla ich rozdzielenia, a bynajmniej nie z zamiarem przyłączenia się do tejże bójki. Bo krzyknął coś do nich po angielsku (jego słów niestety nie dosłyszałem), ale z jego gestykulacji, i to nawet pomimo szumiącego mu już we łbie alkoholu, najwyraźniej wynikało, że żadnych bojowych zamiarów nie przejawia. Ot, zerwał się on jedynie na widok tej bójki, być może z nadmiernym impetem, ale jednak chyba nie w celu rozpętania jeszcze większej rozróby. Ale niestety właśnie do tego w efekcie doszło...
Bowiem z kolei na jego reakcję zerwali się ze swoich miejsc następni Jugole, sądząc zapewne, iż... Ach, już mniejsza z tym, co im tam wówczas w tych głowach zaświtało i jak intencje tego Ukraińca odczytali, bo najważniejszym w tym wszystkim było to, że jeden z nich... rzucił w jego kierunku, i to z dość dużym rozmachem, pustą butelkę po piwie, która minąwszy jego głowę rozbiła się z hukiem o ścianę za jego plecami. „O ho ho - pomyślałem - widać zatem, że najwyraźniej wszystko w tym momencie zmierzało ku zbiorowej bijatyce, ani chybi.” I oczywiście nie pomyliłem się, gdyż od razu zaczął się ogólny rozgardiasz, rzecz jasna przy wtórze krzyków i przekleństw niemało już rozeźlonych Chorwatów i... Ukraińców także.
Bo przecież trudno się było spodziewać, aby oni (właśnie oni - nasi sąsiedzi, których wszak tak dobrze znamy) puścili to płazem i nie zechcieli się natychmiast odgryźć za tak jawny atak w postaci rzuconej prosto w nich butelki, o nie! Toteż tym razem już w stronę przeciwną, czyli w Chorwatów, poszybowały aż trzy naraz, bo znając ich kozacką krew właśnie tego się spodziewać należało. Żadna zniewaga bez odzewu pozostać nie ma prawa! Ot, co...
Ufff... No to w takim razie, co było potem..? Otóż, moi drodzy, zanim jeszcze doszło do ogólnej „rozpierduchy”, to w tym krótkim momencie zdążyłem jeszcze dostrzec, że na ową wymianę „butelkowych pocisków” ostro zareagował stojący za kontuarem barman, krzycząc coś bardzo donośne do tych rozpalonych głów, ale niestety jedyną odpowiedzią, której na swoją interwencję doczekał, była... kolejna butelka rzucona przez któregoś z Chorwatów, tym razem jednak właśnie w kierunku baru - i co gorsza, choć wyraźnie barmana chybiła, to uderzyła z wielką siłą w stojące za jego plecami porozstawiane na szklanych półeczkach butelki z trunkami. Było zatem wielkie „bum”, potężny brzęk i kupa rozpryskującego się dookoła szkła z potłuczonych butelek, szklanic i półek oraz kolejne, tym razem już nieco histeryczne krzyki, i barmana, i obsługującego tu kelnera. Zaś krótką chwilkę potem - o zgrozo! - wyfrunęła z chorwackiego rewiru w ich kierunku butelka następna, ale dla odmiany ciśnięta przez... jedną z siedzącą z tymi Jugolami dziewczynę! Właśnie przez tę najbardziej agresywną, o której niedawno pisałem – nota bene również już dość solidnie „nawianą”. Ot, folklor na co dzień... Zatem wyraźnie zaczynało być „po kowbojsku”...
Na takowe dictum barman wyskoczył energicznie spoza swojego kontuaru i wyprysnął czym prędzej przez drzwi wejściowe wprost na ulicę, a stamtąd słychać było jeszcze jego głośny krzyk, tak więc z dużym prawdopodobieństwem mogliśmy sądzić, iż alarmuje w ten sposób otoczenie, domagając się wezwania tutejszej Policji. No cóż, niezły gips, moi drodzy, prawda? Ale się porobiło. Od wspólnych toastów przypijanych do siebie przez całą salę, poprzez chóralne śpiewy aż po ogólną bijatykę..? Nie do wiary. Ot, alkohol - największy przyjaciel człowieka. Jak pies...
A dalej było tak; w kierunku Ukraińców poszybowały następne butelki, które rzecz jasna nie pozostały bez odzewu, ale tym razem - niestety - jeden z owych „szklanych pocisków” trafił prosto w głowę siedzącego nieopodal Chorwatów... Filipińczyka! Nie był to żaden z naszego statku, ale z zupełnie innego, jednakże ich znana w świecie narodowa solidarność zaowocowała w tym momencie gremialnym powstaniem ze swoich miejsc wszystkich pozostałych Filipków (w tym także i naszych), którzy na widok krwi lejącej się już z czoła ich pobratymca jak jeden mąż chwycili za krzesła i rzucili się w stronę Chorwatów, Ukraińców i... w naszą też..! O rany, a my co niby winni..? Zrobili my co komu..? Rzucali my szkłem..? A kysz!
No tak, ale na wielkie zastanawianie się, a tym bardziej na żarty oczywiście już czasu nie było, bowiem na naszym stoliku... zlądowało nagle ciśnięte przez kogoś krzesło, co spowodowało zmiecenie na podłogę wszystkiego, co do jednego najdrobniejszego szkiełka, które stało w tym momencie na blacie. Tak więc już od tej chwili my także staliśmy się, choć mimowolnymi, to jednak „pełnoprawnymi” uczestnikami tej zawieruchy. Zwłaszcza że zaraz za owym krzesłem w naszym kierunku poleciały również i butelki! Niestety. Zaś jedna z nich furknęła mi dosłownie obok ucha. O, do diaska, gorąco się robi..! Do boju więc..!
O nie, moi kochani, jeśli myślicie, że natychmiast ów strzał oddałem, to jesteście w grubym błędzie. Nic podobnego mi w głowie się nie zalęgło, za żadną butelkę w celu miotania nią w kierunku walczących nie chwytałem, natomiast koniecznym stało się w tym momencie złapanie także i przez nas za krzesła, bowiem bez żadnego oręża w ręku (jak i tarczy rzecz jasna) łatwo mogliśmy podzielić los owego trafionego butelką w głowę Filipińczyka.
A na sali wrzało. Bardzo szybko wyczerpała się porywana z blatów „szklana amunicja”, wkrótce więc butelki przestały już fruwać w powietrzu, jednakże Chorwaci z Ukraińcami już wtedy naprawdę na serio wzięli się za łby. Widziałem jak jeden z nich huknął drugiego pięścią prosto w plecy (nawet już nie wiem „kto zacz” - który którego), a potem dwóch innych mocujących się w zwarciu i padających z rozmachem na jeden ze stolików. O rany, ale jaja! Toż nigdy bym nie przypuszczał, że będzie mi kiedykolwiek dane widzieć na własne oczy (ba, uczestniczyć nawet) typową marynarską bijatykę w portowym mieście „gdzieś w świecie” - i to taką, w której bierze udział niemal cała sala! Co jest, do diaska, film tu kręcą, czy co..?! No przecież to co widzę nie może być prawdą! Śni mi się coś..?
Ale niestety, moi kochani, to wszystko odbywało się jak najbardziej na jawie. Nieomal wszyscy dotychczasowi klienci tego lokalu (rzecz jasna ci, którzy w nim pozostali, bo zauważyłem też i takich co natychmiast się stąd ulotnili na ulicę), w jakimś tam mniejszym lub większym stopniu w tę ogólną „naparzankę” byli zamieszani. Nawet „mestizos”! A zatem jak to wyglądało..?
Otóż, myliłby się ktoś, kto by sądził, że taka bójka wygląda tak, jak zwykliśmy to oglądać w wielu przygodowych filmach takie właśnie awantury „propagujących” - jak choćby ta, w której uczestniczył niegdyś super szczęściarz kanonier Dolas w filmie „Jak rozpętałem II-gą Wojnę Światową”, w tawernie w jugosłowiańskiej Rijece. (A może to był jednak Split? Nie pamiętam) O nie. W rzeczywistości obrazy takowego zamieszania są zgoła inne, znacznie bardziej prozaiczne i raczej mało widowiskowe, bo przecież - powtórzę to jeszcze raz - życie to nie film, w którym każdy z „udziałowców” takiej burdy, na przykład dostanie czymś twardym lub ciężkim przez łeb - a to garnkiem, a to nogą od krzesła, a to ciężką butlą, a to jeszcze czymś innym równie spektakularnym - i nadal będzie „żywy” i pełen wigoru i chęci do walki. A na dokładkę, mającej się w takich razach lać krwi, wciąż jak nie było, tak nadal nie ma, ani kropli! Bo takie filmy, owszem, są fajne, ale „rzeczywistość skrzeczy”. Bowiem na żywo wygląda to już znacznie mniej kolorowo. I to przede wszystkim dlatego, że w realnym świecie wciąż jeszcze istnieje coś takiego jak... Policja! A wówczas taka bójka wcale nie musi zakończyć się tak jak w Hollywood, czyli późniejszym pełnym dumy wyjściem z tawerny zwycięskich w takiej bijatyce marynarzy, których w dodatku zupełnie nikt nie ściga! A którzy potem - a jakże! - idą do następnego lokalu i liżą tam swoje bohaterskie rany, pocieszając się w objęciach „nocnych piękności” i przy butelkach szlachetnego rumu. Albo też, jeśli scenarzysta jest wyjątkowo ambitny lub zupełnie oderwany od rzeczywistości, rozrabiają na nowo. Ot, bzdura na wielkich resorach, i tyle...
A ta „nasza” knajpiana zawierucha w „Sunny Barze” w Hondurasie wyglądała jak najbardziej „życiowo”. To znaczy, od momentu, w którym skończyłem moją relację, czyli od runięcia na jeden ze stolików dwóch mocujących się z sobą pijaków (o przepraszam - marynarzy), wszystko potoczyło się już błyskawicznie. Ktoś komuś gdzieś tam jeszcze przyłożył po głowie, ale jednak więcej było ogólnych przepychanek i wywijania w powietrzu krzesełkami niźli tej „prawdziwej” walki. Bo tak naprawdę to po tych pierwszych, zaistniałych w porywie złości i oburzenia reakcjach Ukraińców, Filipińczyków i Chorwatów, to już potem raczej nikt z nich rozpętywać tej burdy, tak na dobre, już chyba nie zamierzał. Ale cóż z tego, skoro czas płynął, zawiadomiona zapewne przez tego barmana Policja być może była już w drodze, a my nadal tkwiliśmy w samym końcu sali, bez najmniejszych szans przedostania się do drzwi wyjściowych bez ewentualnych „strat własnych”. Bo przecież to jasne, że jeśli ruszymy na oślep, tak zupełnie bez głowy, to natychmiast nam się zdrowo po niej dostanie. Do żadnej bójki nam się nie paliło (bo Lechici to przeca naród spokojny – a nie?), ale z kolei stać tu bezczynnie i pokornie czekać aż się owa awantura sama zakończy..?
Toż przecież to także wielkiego sensu nie ma, bo kiedy już wparują tu policmajstry, to absolutnie nikt z nich o nic się pytać nie będzie, tylko zwiną nas wszystkich „sprawiedliwie, tak jak leci”, a swoją rolę w tej burdzie będziemy musieli wyjaśniać dopiero gdzieś na komisariacie. I jak się wtedy z czegokolwiek skutecznie wyślizgać, jeśli każdy z nas także już miał „odpowiednie procenty” w swojej nadwiślańskiej głowie? Będą się z nami cackać..? Z pijanymi obcokrajowcami..? I to w sytuacji, gdy właściciele lokalu z całą pewnością wystawią tak słony rachunek za poniesione straty, że aż nam wszystkim oko zbieleje..? Bo wszakże należy sądzić, iż zdrowo z tymi szacunkami przeholują, to jasne.
A poza tym jest jeszcze jeden, wcale nie tak niemożliwy i wykluczony scenariusz..! Bo co będzie, jeśli szalejący po wypitym alkoholu, na przykład Chorwaci, na widok Policji zamiast „skulić uszy po sobie” i grzeczniutko przerwać awanturę, to - dajmy na to - z werwą... się na tych funkcjonariuszy rzucą..?! Ot, tak po prostu, z pięściami..?! Niemożliwe..? Po tym co widzieliśmy dotychczas, to raczej należy sądzić, że możliwe jest wszystko, i tyle. No i co wtedy? Myślicie może, że południowowamerykańscy policjanci, to taka nasza polska „Drogówka”? Że grzecznie zasalutują i poproszą o okazanie dokumentów? Ależ! Przecież wiadomo, że zaatakowani powyciągają „gnaty” i... No właśnie - i co..? Strzelać będą..? O nie, trzeba wiać! Bo przecież nikt z nas co do tego przekonywać się nie ma zamiaru.... Chodu więc..!
Zatem decyzję o przedzieraniu się w kierunku wyjścia poprzez tłumek walczących tutaj osób podjęliśmy błyskawicznie. Nie ma na co czekać, szable w dłoń (to znaczy, krzesła) i ruszamy! Ok, zgoda, tylko jak..? Krzesło na głowę i się po prostu przez tę ciżbę przepychać? Nie, to bez sensu, bo przecież niektórzy z tych gości już naprawdę mają obłęd w oczach i raczej będzie można od nich pierwej zdrowo „zarobić”, zanim się człowiekowi cokolwiek w tej wędrówce uda osiągnąć. Ta metoda nie gwarantuje powodzenia - tu niestety trzeba ruszyć jak lwy, bo inaczej swoje szanse na uniknięcie policyjnych łap redukujemy do zera. A czas nagli... Ustaliliśmy więc taktykę i… do boju..!
Ufff... Ależ się porobiło! Bo czy wyobrażacie może sobie łagodnego jak baranka, delikatnego jak piórko i wrażliwego jak mimoza autora niniejszych słów w roli atakującego jak rozjuszony buhaj przy pomocy wystawionych przed siebie nóg trzymanego oburącz krzesła kilku mocujących się z sobą mocno podchmielonych marynarzy..?! Oczywiście, że nie, bo przecież ja w istocie jestem jak „oaza spokoju” i łagodności, ale tak niestety było. Wprawdzie z duszą siedzącą mi na ramieniu i z adrenalinką pomieszaną we krwi z alkoholem, ale jednak w pełni wiary na osiągnięcie zamierzonego celu - i to możliwie jak najmniejszym kosztem własnym. Czyli, krótko mówiąc, w nadziei, że nikt mi w zamian niczym ciężkim po plecach czy po głowie nie przyłoży w odpowiedzi na planowany przeze mnie atak na pozycje szamoczących się z Filipkami Ukraińców i Chorwatów, blokujących nam swobodne przejście do wyjścia z baru, ku upragnionej wolności...
No dobra, ale pora kończyć z patosem i żarcikami oraz z tą nieuzasadnioną ironią, bo czas już wreszcie napisać parę słów gorzkiej prawdy. Otóż, jak się możecie domyślać, w tym momencie, tak w istocie, to mieliśmy nogi jak z waty i miękkie kolanka, to jasne. I absolutnie nie zamierzam się tego wypierać, czy też nawet wstydzić niniejszego wyznania. Bo owszem, nigdy zbytnio podszyty strachem nie byłem, nazbyt szybko nie poddawałem się panice, ani też nie rezygnowałem z działania w trudniejszych momentach, ale akurat wówczas nie poczułem się jak bohaterski lew, który to skoczy zaraz komuś do gardła w celu podjęcia walki na śmierć i życie. Przeciwnie nawet, nogi się pode mną uginały ze strachu, jednakże nie przed konsekwencjami ewentualnie odniesionej rany czy kontuzji (czy też w wypadku nieco większego pecha, obitej mordy) podczas szamotaniny lub bójki, ale właśnie w obawie przed zdążającą tu niechybnie Policją. A dlaczego, to już chyba wyjaśniać nie muszę, bowiem uczyniłem to kilka akapitów powyżej. Dlatego też wspomniana przeze mnie szarża z krzesłem na walczący tłumek, to jedynie efekt owego lęku, nie zaś awanturniczego usposobienia czy wzmocnionej alkoholem szaleńczej odwagi w przystępowaniu do boju z rozrabiającym „marynarstwem”, o nie. Zwykła obrona własnej skóry, nic więcej. A że jednak przy tej okazji udało mi się trzem łebkom dość zdrowo przyłożyć, nie ponosząc przy tym żadnych strat, no to co..? Miałem nieco więcej szczęścia niż przeciwnicy (czytaj; byłem od nich mniej pijany), a poza tym... zadziałaliśmy przecież z zaskoczenia. Ot, co...
Bo wyglądało to tak; na dany znak wszyscy trzej ruszyliśmy równocześnie w kierunku kłębiącej się w środku sali ciżby szamocących się z sobą ludzi. Uzbrojeni w trzymane przed sobą oburącz drewniane krzesła w starciu z pierwszymi „szczęśliwcami”, którzy stanęli nam na drodze, w istocie byliśmy jak taran - ba, jak husaria niemalże. Tuż przed samym momentem uderzenia ja zawahałem się nieco, bowiem mimo wszystko poczułem jakieś wewnętrzne czy podświadome opory przed walnięciem z całej siły prosto w plecy niewysokiego Filipińczyka (na szczęście nie z naszego statku), który mi nagle wyrósł na drodze, ale moi koledzy, będący w tej chwili obaj po mojej lewej stronie, natarli na tych gości w pełnym biegu i z całym impetem. Toteż w tej samej chwili usłyszałem głośne jęknięcia ugodzonych nogami od krzeseł dwóch Europejczyków (już mniejsza kto to był - Chorwaci czy Ukraińcy) oraz syk bólu tego „mojego” Filipka, którego niestety trafiłem idealnie w samą nerkę. Na szczęście, jak już wspomniałem, moje zawahanie nie pozwoliło mi walnąć w niego z całym rozpędem, toteż mój cios był niejako „złagodzony”, ale i tak zapewne nieźle odczuł to uderzenie, bowiem natychmiast uciekł gdzieś w bok, odsłaniając mi w ten sposób dalszą drogę poprzez kłębowisko ciał i wirujących w powietrzu krzesełek i pięści.
A potem, aby przedostać się dalej, to już trzeba było niestety zacząć swoim orężem wywijać na boki, bo już sam „taran” wystarczyć nie mógł. Ot, brak było rozpędu, toteż skuteczność takiego „zaledwie dźgania” dość znacznie spadła. A co gorsza, skończył się również wtedy i nasz handicap, czyli działanie z zaskoczenia. A poza tym... co poniektórzy już wtedy zwrócili na nas uwagę! Dotychczas bowiem, i to nawet pomimo z początku także i na nas przeprowadzonego „butelkowego” ataku oraz rzuconego nieco wcześniej krzesła, to jednak staliśmy nieco na uboczu, ale już teraz dla wszystkich wokoło także staliśmy się uczestnikami bójki.
A jeszcze na dokładkę, będąc w tym momencie w samym centrum wydarzeń, staliśmy się nagle łatwym celem dla przepychających się między sobą marynarzy. No i niestety, właśnie w tej chwili jednemu z nas również się zdrowo dostało po plecach i głowie. Na szczęście „ten jeden z nas” to nie ja (bo przecież ja zawsze byłem farciarzem, no jasne), ale Mechanik, który „zaliczył” tak zwanego „laczka”, czyli po prostu potężnego kopa w plecy. A potem jeszcze czymś twardym w tył głowy. Nawet nie zdążyłem zauważyć od kogo.
Ja natomiast, widząc, że do upragnionych drzwi jest już całkiem blisko, zacząłem z jeszcze większą energią wywijać moim krzesełkiem, trafiając nim jakiegoś Chorwata, który aż jęknął donośnie, kuląc się z bólu jak dziecko i przyklękając na jedno kolano. Ale dzięki temu wreszcie otworzyła się dla mnie wymarzona droga do wolności. Drzwi były blisko i już nikt więcej na drodze mi nie stał. Jednakże powodowany jakimś dzikim uczuciem (czyżby to właśnie był ów „ferwor walki”, o którym tak pięknie pisują sportowi dziennikarze?), zamiast rzucić już w cholerę to przeklęte krzesełko, które już teraz do niczego więcej mi potrzebne nie było, i rwać czym prędzej w kierunku drzwi, to ja jeszcze - i to z pełną premedytacją! - grzmotnąłem nim z werwą za siebie, uderzając nim (dość mocno, przyznaję) jakiegoś następnego z kolei Chorwata lub Ukraińca. No cóż, mogłem już tego nie robić, bowiem drogę do ucieczki już i tak miałem wolną, ale coś mnie wtedy podkusiło, żeby się jeszcze na sam koniec tej zawieruchy na kimś wyładować. Przyznaję się więc bez bicia - był to z pełną świadomością wymierzony podstępny cios.
No tak, było to z pewnością bardzo nieczyste zagranie, ale w ten sposób to przynajmniej utorowałem przy tej okazji drogę mojemu koledze, temu, który uprzednio „zaliczył” od kogoś po głowie i plecach, a zatem - choć zupełnie nieintencjonalnie - moja perfidia i skrytobójczy zamach na coś się przydały. Prawda, że to miło tak nagle sobie uświadomić, że twoje nieuczciwe postępowanie jednak na marne nie poszło..? No cóż...
Ale żarty na bok, moi drodzy, bowiem wciąż jeszcze sytuacja do samego końca wyjaśniona nie była. Bo przedarliśmy się wreszcie do upragnionych drzwi, ale teraz to już naprawdę trzeba wiać - i to szybko! Wyskoczyliśmy więc jak oparzeni na ulicę - wszyscy trzej, bo w międzyczasie nasz kolega również już się zdążył odnaleźć - i po początkowym obraniu kursu w prawą stronę ulicy, czyli w kierunku portu, już po chwili zmuszeni byliśmy zmienić nasz zamiar i pognać czym prędzej dokładnie w stronę przeciwną. Dlaczego? A dlatego, iż właśnie stamtąd nadjeżdżały dwa policyjne samochody! I na szczęście chyba nas w ogóle nie zdążyli zauważyć, a i nawet żadna z będących w pobliżu osób - a było już tam wtedy całkiem sporo gapiów! – również nikogo z nas nie goniła.
Ufff, udało się… Przed Policją czmychnęliśmy, ale… co było dalej..? Zapraszam was zatem do lektury odcinka czwartego…
louis