WARSZAWA - Polska - Grudzień 1991
Wielu z was zapewne zdziwi się, dlaczego kolejny fragment moich „Wspominek” zaczynam od wizyty w naszej Stolicy, prawda..? Toteż wyjaśniam, iż tym razem właśnie tak sobie to umyśliłem, jako że przy tej okazji chciałbym wam pokrótce opisać całą moją podróż na ten właśnie kontrakt - o którego początku traktować będzie kilka następnych rozdziałów - głównie z tego powodu, abyście sobie chociaż trochę mogli uzmysłowić, jak bardzo takie podróże czasami potrafią być męczące. Nierzadko aż do zwariowania…
Bo bardzo często jest tak, moi drodzy, że takowe wyjazdy do pracy – zanim się jeszcze człek w ogóle na statku pokaże – stają się nieomal katorgą, są podróżami wręcz piekielnymi, niemającymi nic wspólnego z radosnymi, pełnymi wrażeń i oczekiwań na potencjalne przygody turystycznymi wypadami w świat.
Owszem, nie zaprzeczam, iż takie wyjazdy są w istocie niezwykle ciekawe, pełne przygód i niespodziewanych wydarzeń, które rzeczywiście znacznie bagaż życiowych doświadczeń wzbogacają, ale jednak towarzyszące tym podróżom zmęczenie – proszę mi wierzyć na słowo – jest nierzadko wprost dobijające. Krótko mówiąc, trzeba mieć iście końskie zdrowie, ażeby niektóre z takich wojaży jeszcze w jako takim fizycznym stanie przetrwać – przynajmniej na tyle, aby w ogóle móc po zaokrętowaniu wreszcie na swój statek normalnie pracować.
A z tym bardzo często niestety bywa różnie. Wielekroć jest bowiem tak, że człek z wyczerpania po prostu pada na przysłowiowy pysk, co i tak nie jest absolutnie żadnym wytłumaczeniem, bo do roboty trza gnać natychmiast po swoim przyjeździe, i tyle! Już o psychicznej stronie podczas takich wojaży (czyli wszystkich związanych z tym stresów, napięć, lęków przed czymś nowym lub dotychczas jeszcze nieznanym), kiedy to nam, marynarzom, towarzyszy jeszcze cała paleta różnorakich uczuć spowodowanych rozłąką z najbliższymi na długie miesiące (tęsknota, żal, strach o Rodzinę, uczucie oderwania i poniewierki, itd.) wcale nawet wspominać nie będę – a już tym bardziej tych uczuć z detalami opisywać – ponieważ z całą pewnością absolutnie nikt, kto choć raz w życiu tego na własnej skórze nie posmakował, przenigdy tego nie zrozumie. Miałoby to bowiem dużo wspólnego z przysłowiowym „gadaniem ze ślepcem o kolorach”.
Zatem, moją kolejną związaną z dojazdem do pracy epopeję tym razem rozpoczynam w Warszawie, jako że właśnie ta podróż jest doskonałym przykładem na potwierdzenie tego wszystkiego, o czym w powyższych akapitach napisałem. A wszystko zaczęło się tak…
Z mojego rodzinnego miasta do Warszawy przyjechałem pociągiem, który dotarł na miejscowy Dworzec Centralny z opóźnieniem… około 5 godzin! Tak, tak – to wcale nie żart. Czyli już na samym wstępie dostałem solidnego kopa od losu, bo nie tylko że sama jazda naszą osławioną polską koleją była aż dziewięciogodzinna (SIC!), to jeszcze pobyt w tym czasie w zupełnie nieogrzewanym przedziale dał mi tak w kość, że moje dzwonienie zębami słychać było chyba aż na całym Mazowszu, zaś telepiące moją skromną osobą dreszcze wydawały się wręcz nie do zniesienia! Krótko mówiąc, czułem się po prostu wręcz „wbity w ziemię”. A muszę przede wszystkim dodać, iż tego roku zima była w Grudniu wyjątkowo surowa, natomiast tego konkretnego dnia mróz… przekraczał 20 stopni poniżej zera! Ufff, sama rozkosz więc, jak widać…
Zresztą, co tu dużo mówić, wystarczy jak wspomnę, iż przez całą tę podróż w moim przedziale był szron na siedzeniach (sprawdzałem wcześniej – żaden wagon ogrzewany nie był, więc o ewentualnej przesiadce mowy być nie mogło), większość czasu więc próbowałem spędzać na spacerkach po korytarzu, dostając przy tej okazji dosłownie przysłowiowego „jobla z nudów”. Spać także nie mogłem, już nie tylko z samego zimna, ale i także z obawy o moje osobiste rzeczy i bagaże (wiadomo, grasujący złodzieje, a ja wtedy byłem w tym przedziale całkiem sam), pomimo faktu, że przecież w przeddzień wyjazdu tak właściwie ostatnia moja noc była bezsenna, co zresztą jest zwyczajowym zjawiskiem w marynarskich rodzinach tuż przed wyjazdem w długą morską podróż, więc tym bardziej moje zmęczenie się jeszcze potęgowało. Brrr…
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze oczywiście fakt, że obarczony wówczas byłem dwoma niezwykle ciężkimi torbami, od których noszenia ręce się dosłownie „same aż do ziemi wyciągały”! Koszmar – mówię wam – koszmar! Ale cóż począć, skoro wyjeżdżałem właśnie do pracy na długie OSIEM miesięcy, zrozumiałe więc, że trochę więcej tego bagażu mieć z sobą musiałem, czyż nie..? Ufff…
Wysiadam na Centralnym, „wypakowuję się” z wagonu dosłownie „jak połamany”, podnoszę po chwili z peronu te moje dwa „kamienie młyńskie z rączkami” i jak objuczony wielbłąd kieruję się do wyjścia. I dokąd idę? – zapytacie zapewne. Otóż, wcale jeszcze nie do taksówki lub autobusu, aby udać się bezpośrednio na lotnisko, o nie! Najpierw bowiem musiałem jeszcze pędzić do jakiegoś biura (jego nazwy już nie pamiętam), mieszczącego się w Pałacu Kultury i Nauki, skąd odebrać miałem mój paszport, jako że właśnie ta zajmująca się pośrednictwem firma w Ambasadzie USA załatwiała mi wizę, bez której w ogóle w tę podróż udać bym się nie mógł (jednakże, jak się później okazało, było to zwykłą nieprawdą). Już o braku paszportu nawet nie wspomnę, bo to aż nazbyt jasne.
Sęk jednak w tym, że wskutek tego cholernego aż 5-godzinnego opóźnienia pociągu cała moja rezerwa czasowa „się wytopiła”, zatem chcąc jeszcze zdążyć do tego parszywego urzędu przed jego zamknięciem, musiałem gnać dosłownie jak wiatr – a przecież przypominam: jest dwudziestostopniowy mróz, ja dźwigam dwie pękate i ciężkie jak ołów torby mojego dobytku (że też ich wtedy na dworcu w przechowalni bagażu nie zostawiłem! Ale cóż, czas wtedy naglił jak diabli!), zaś moje, już nieomal wyczerpanie spowodowane niewyspaniem, przemarznięciem i zwykłym fizycznym przemęczeniem raczej już na jakieś poważniejsze sportowe wyczyny mi nie pozwalało. No cóż, ale i tak pędzić muszę, bo jak nie zdążę tam dotrzeć na czas, to będzie totalna klapa. Z wyjazdu nici…
Jak ja w ogóle dałem radę do tego Pałacu dobrnąć, to już wam nie jestem w stanie powiedzieć, to już chyba na zawsze pozostanie tajemnicą miłosiernej Opatrzności. Wiem tylko tyle, że byłem wtedy jeszcze żywy, choć nawet i tego niespecjalnie byłbym pewny, zważywszy na mój obłęd w oczach (nie widziałem go wprawdzie, ale nieomal każdym nerwem czułem) oraz ledwo ledwo trzymające mnie jeszcze w pozycji pionowej nogi. No ale cóż, najważniejsze, że wreszcie jestem przy Pałacu, stoję sobie właśnie przed jego głównym wejściem, więc pozostaje mi już tylko odnaleźć to biuro, odebrać stamtąd swój paszport, zrobić przepisowy „w tył zwrot” i gnać w te pędy na lotnisko, bo do planowego odlotu mojego samolotu również mi już zbyt wiele czasu nie pozostało. Krótko mówiąc, już na żaden oddech pozwolić sobie nie mogłem, czas naglił…
Ha, w poprzednim zdaniu napisałem: „pozostaje mi już tylko…itd.”, gdy tymczasem już chwilkę później dowiaduję się, że zamiast tego „tylko” należałoby raczej napisać „aż” – i to dużymi literami: AŻ! Bo oto wchodzę do głównego holu Pałacu, rozglądam się dookoła, szukam jakichś spisów znajdujących się tutaj instytucji i firm, a także – co oczywiste – natychmiast zaczynam zaczepiać przechodzących obok mnie ludzi, zapytując ich o lokalizację tego mojego biura, zaraz po tym, jak po pierwszym wnikliwym przestudiowaniu wszystkich znajdujących się w holu wywieszek, na ten mój konkretny adres nie natrafiłem.
No i co osiągnąłem..? Otóż nic! Pytam, pytam, łażę w tę i we w tę, zaglądam w przeróżne zakamarki, kilka razy (!) pod rząd wciąż ponawiam próbę dowiedzenia się czegokolwiek od pętającego się tam jakiegoś umundurowanego portiera (starego opryskliwego dziada zresztą, który zamiast zacząć działać by mi w odszukaniu tego biura pomóc, to się tylko przede mną jak od uprzykrzonej muchy opędzał – po co więc on tam w ogóle był?! Stary cieć w celach reprezentacyjnych..?), ale niestety nic z tego – efekt zerowy.
„Kur*a, i co teraz..?! – myślę sobie – Dlaczego moja Agencja nawet mi jakiegokolwiek numeru telefonu do nich nie dała, a jedynie ich nazwę i ogólny adres – PKiN..?” Cholera, co robić..? Cenny czas mi ucieka, w tej chwili mam już tylko niecałe trzy godziny do odlotu mojego samolotu, a ja nadal „daleko w polu”! W pewnej chwili więc, już chyba w geście rozpaczy, pierdol*ąłem tymi moimi torbami o podłogę, wkopałem je w jakiś kąt w pobliżu tego aroganckiego ciecia (protestował, ale powiedziałem mu, cyt: „spadaj na drzewo”), aby się póki co od ich ciężaru uwolnić i od razu popędziłem na 2 lub 3 piętro, gdzie mieścił się cały szereg różnorakich biur i urzędów, do których po kolei zacząłem wchodzić, o tę moją firmę wypytując. Zrozumiałem bowiem, że już tylko w taki sposób mam jeszcze jakąkolwiek szansę się tego dowiedzieć.
No i co..? – zapytacie. Ależ tak, wreszcie jakąś informację uzyskać mi się udało (chyba dopiero w 5-tym czy 6-tym pokoju, do którego zawitałem – to znaczy, z rozpędu wparowałem, wręcz wtargnąłem!), mianowicie taką, że ten mój Pośrednik urzęduje w Pałacu, owszem, ale dostać się do niego można z jakiegoś innego, bocznego wejścia do tego budynku.
No diabli nadali! Pędzę zatem w dół, porywam moje torby, wychodzę z powrotem na ten rozkoszny trzaskający mróz i rozpoczynam moją okrężną podróż dookoła warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. I wiecie co wam powiem..? Ot, zadam takie skromne pytanko – czy ktoś z was kiedykolwiek porywał się na coś podobnego..? Jeśli nie, to już usłużnie podpowiadam cóż to znaczy – rety, jak to było daleko! Czy ktoś z was w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, jak wielką wydaje się ta budowla, jeśli musi się nią obejść dookoła..?! Koszmar! No cóż, być może moje ówczesne zmęczenie i ogólne złe nastawienie do całego świata akurat takie wrażenie spowodowało, gdy tymczasem w rzeczywistości wcale tak nie jest, ale ja przecież wtedy dosłownie „szorowałem już nosem po ziemi”, czując się niemalże jak uczestnik słynnego tańca z amerykańskiego filmu „Czyż nie dobija się koni?”, pamiętacie to..? No, po prostu, był już taki moment, że z braku sił chciałem już ze wszystkiego zrezygnować – poddać się i odpocząć.
Ale jednak do tego nie doszło, ufff. Zacisnąłem zęby, wziąłem się mocno w garść i przemogłem ten opanowujący mnie kryzys, obchodząc cały Pałac dookoła, jednakże… w żadnym z napotkanych po drodze bocznych wejść tej mojej instytucji się nie doszukując. A zatem już wkrótce znalazłem się ponownie w punkcie wyjścia, czyli stoję oto kolejny raz przed głównym wejściem, gorączkowo myśląc co począć. W dodatku czując się w tej chwili autentycznie skonanym.
No i co było dalej, jak sądzicie..? Wlazłem jeszcze raz do tego cholernego wielkiego holu, znowu wkopałem moje torby w ten sam kąt co poprzednio i pognałem do góry, aby ponownie „obkolędować” wszystkie biura – postanowiłem wtedy, że już szukać będę tak długo, aż je w końcu znajdę, bowiem z całą pewnością ono gdzieś tutaj być musi. A zresztą innego wyboru i tak już nie miałem, prawda?
I cóż się okazało, moi drodzy..? Otóż to, że ZNALAZŁEM wreszcie tę moją nieszczęsną firmę, która nota bene mieściła się na tym samym piętrze, gdzie jeszcze niedawno mnie poinformowano o jej lokalizacji w którymś z bocznych wejść, zmuszając mnie do tej nieszczęsnej dodatkowej wyprawy dookoła Pałacu, ale… jej nazwa BYŁA JUŻ ZUPEŁNIE INNA. Mniejsza o to, jaka, bo i tak już tego nie pamiętam, ale jak na złość ten Pośrednik właśnie w ostatnich dniach zmieniał swoją strukturę i pod tą nazwą, którą mi w mojej Agencji w Gdyni podano, urzędowała sobie… tylko jedna młoda panienka, siedząca przy niewielkim biureczku w pokoju, na którego wejściowych drzwiach wszystkie wywieszki miały zupełnie inne nazwy. Ot, mówiąc prosto z mostu, ta moja firma W OGÓLE w całym Pałacu nie miała nigdzie ani jednej wywieszki ze swoją nazwą! Jak więc, do jasnej cholery, mogłem szybko tak zakamuflowaną firmę odnaleźć..?! Do diaska, co za syf!
No tak, ale wreszcie, wreszcie, wreszcie jest..! Odbieram przy tym biureczku mój paszport, podpisuję odpowiednie kwitki i… dowiaduję się, że mojej wizy OCZYWIŚCIE nie ma. A to dlatego, iż ten Pośrednik nie zdołał jej załatwić na czas. O przyczyny rzecz jasna już nie pytałem, będąc jedynie szczęśliwym z tego, że w ogóle mój paszport był jeszcze w tym biurze, a nie w tej Ambasadzie, zdeponowany na czas wyrabiania tej wizy, lub – co gorsza – jeszcze gdzie indziej, na przykład u jakiegoś z pracowników tej wspaniałej firmy w domu. A bo to niemożliwe..? Wszakże przy tym naszym przysłowiowym polskim „porządku” niczego wykluczyć nie można. Nie wiem zresztą jak się takie sprawy wówczas odbywały, w każdym razie najważniejszym dla mnie był fakt, że się w końcu mojego paszportu doczekałem. Teraz więc szybko na lotnisko..!
Ha, pięknie powiedziane, no nie? Szybko na lotnisko! Tylko… jak tego dokonać..?! Przypominam wam bowiem, że mamy rok 1991, a wtedy jeszcze nie było tak w naszym kraju wygodnie jak teraz, że dzwoni się po taksówkę, a ona w krótkim czasie w żądane miejsce podjeżdża, o nie. Wszak w tamtych czasach nie było jeszcze takiej możliwości, gnać trzeba było na jakiś Postój Taxi, bo oferujące swoje usługi przewozowe korporacje jeszcze wówczas nie istniały, już nie wspominając o takim drobiazgu, że przecież jeszcze wtedy… o telefonii komórkowej nikt nawet nie marzył. No cóż, zapewne dla młodych czytelników brzmi to wręcz archaicznie, ale tak po prostu było, i już. Wszak czasy się zmieniają, czyż nie..?
Co więc wtedy zrobiłem..? Ależ oczywiście, musiałem ponownie gnać z tymi moimi przyczepionymi do rąk „młyńskimi kamieniami” do jakiegoś najbliższego postoju, który na szczęście aż tak daleko się nie znajdował, z tym że niestety, kiedy do niego dotarłem, to… żadnych taksówek tam nie było. Stała tylko kolejka oczekujących na nie pasażerów. I tu moje ponowne pytanie do tych z młodego pokolenia – czy możecie sobie to w ogóle wyobrazić? Ludzi czekających na taksówki, zamiast je same zaparkowane w karnym szeregu w oczekiwaniu na klientelę, jak to ma miejsce obecnie..? Ufff…
Na szczęście kolejka oczekujących zbyt długa nie była, zaledwie trzy osoby, ale jednak spowodowało to, że następne około 15 minut „miałem w plecy”, w dodatku… nadal ten pieruński mróz! Rety, kiedy ja wreszcie wsiądę do tego samolotu i choć na chwilkę się w nim zdrzemnę..?!
Ale jest, w końcu jest..! Podjeżdża ta „moja” taryfa, wsiadam do środka tejże Wołgi (czy ktoś z was jeszcze te limuzyny pamięta?), ordynuję „na Okęcie proszę”, na które to dictum kierowca od razu mi zaznacza, że… na lotnisko to on NIGDY „na licznik” nie jeździ, a jedynie na ustną umowę. Czyli, tyle a tyle muszę mu z ręki za ten kurs zapłacić, to wtedy mnie tam zawiezie, pasuje? No i co miałem odpowiedzieć, pomimo faktu, że „wyszczekał” mi taką sumę, że aż mnie w siedzenie wbiło? Brudne zresztą jak cholera. „No oczywiście, nie ma sprawy, byle szybko…” – odpowiadam, zaś w myślach dodaję sobie: „ot, Warszawa, i tyle.”
Ufffffffffff… Jestem wreszcie na Okęciu! Do odlotu mojego samolotu została już niecała godzinka, ale to już nieważne, bowiem akurat bagażowa odprawa tym razem poszła mi całkiem gładko, choć niestety przy tej okazji dowiedziałem się, że na ten akurat lot z Amsterdamu do Oranjestad na Arubie, żadne bagaże przeładowywane nie będą. A zatem trzeba je będzie tam, na Schiphol, z powrotem z taśmy odebrać i jeszcze raz odprawiać. No cóż, bywa i tak – chociaż oczywiście wcale mi się to nie spodobało, jako że w Amsterdamie czasu na moją przesiadkę mieć będę zaledwie około półtorej godziny. „Kurde, - pomyślałem – więc znowu będę musiał latać z wywieszonym do ziemi jęzorem..?” Ufff, ciągle ten pośpiech…
Ale dostałem już mój bilecik do łapki, pozbyłem się wreszcie mojego urywającego mi ręce brzemienia i gnam dalej. Do Odprawy Granicznej. I nie muszę wam chyba już dodawać, że na nic innego czasu już tam nie miałem, prawda? Wpadłem więc zdyszany do odwożącego pasażerów na płytę lotniska autokaru JAKO OSTATNI, dosłownie sekundę po moim wskoczeniu do środka drzwi się za mną zamknęły, ale… zdążyłem..!
A kilkanaście minut później już startowaliśmy.
louis