No i co, jak sądzicie? Pospałem sobie chociaż troszkę w drodze do Zachodniej Europy?
Ależ oczywiście, że nie! Ten luksus nie był mi dany, tym razem Opatrzność już nade mną tak jak poprzednio nie czuwała (może dlatego, że teraz byłem jej zbyt blisko, więc dostrzegła wyraźniej co ze mnie za ziółko?), nie chcąc mnie za nic w świecie ochronić przed… niezbyt miłym sąsiedztwem, które los na pokładzie tego samolotu w przypływie braku swej łaskawości mi przydzielił. Były to bowiem dwie „niezwykle korpulentne” (oceniając je eufemistycznie) starsze panie – Polki, wybierające się potem z Amsterdamu gdzieś do USA (tak namiętnie z sobą o każdym szczególe trajkotały, że szybko się o tym dowiedziałem) – które swoją nieprzeciętną tuszą (obie w równym stopniu niestety) tak skutecznie mi moją ówczesną przestrzeń życiową zabrały, że pozostawało mi już tylko siedzieć sztywno wyprostowanym jak kij od szczotki, bo już na nic innego z braku miejsca szans absolutnie nie miałem.
Ot, po prostu zostałem przez obie te wytworne damy dosłownie „przygwożdżony” do okna, co spowodowało, że moja wymuszona w ten sposób pozycja siedzenia na żaden sensowny odpoczynek nie pozwalała, w takiej pozie bowiem ja zasnąć nigdy nie potrafiłem, ani w samochodzie, ani w pociągu. Cóż, taki już jestem, i tyle. Bodajbym chociaż miał wtedy ciut miejsca na wyprostowanie nóg, ale niestety – nawet i tego byłem pozbawiony, jako że akurat w tym miejscu samolotu pod fotelem przede mną znajdowały się jakieś zawiniątka. Ciekawe zresztą, cóż w nich było..?
Owszem, kiedy tylko zorientowałem się w moim fatalnym położeniu (ba, w dramatycznym nawet), to natychmiast popróbowałem porozglądać się po całym samolocie, lustrując dokładnie wszystkie siedzenia w poszukiwaniu jakiegoś innego miejsca, gdzie ewentualnie mógłbym się przesiąść, ale niestety jak na złość samolot ten był całkowicie pasażerami wypełniony – ani jednego wolnego miejsca nigdzie nie dostrzegłem. No cóż, był to akurat okres przedświąteczny, więc może dlatego..?
Nie pozostawało mi więc nic innego, jak tylko pogodzić się z mym tragicznym losem przypartego do muru pasażera, siedzącego w takiej pozycji przez cały czas naszego lotu, że kiedy już wylądowaliśmy, to czułem się jak ten dziadek ze znanej ludowej przyśpiewki – miałem „wszystkie moje członki twarde i mocno ścierpnięte”..! No, może nie aż tak wszystkie, ale za to wszelkie stawy, co do jednego, z całą pewnością tak! Krótko mówiąc, cieszyłem się już tylko z jednego, że w ogóle z tego samolotu o własnych siłach i wciąż jeszcze „w jednym kawałku” wysiadłem. Ot, co…
AMSTERDAM - Holandia - Grudzień 1991
No tak, wysiadłem zesztywniały, cały pokręcony i ścierpnięty, ale niestety i tak na żadne, choćby nawet i najkrótsze „rozprostowanie nóg” już czasu nie miałem. Musiałem bowiem gnać w te pędy do hali bagażowej, odebrać z taśmy moje dwie torby (a czekałem na jej uruchomienie i pojawienie się w luku pierwszych bagaży prawie 20 minut! Te moje zaś, wyjechały OCZYWIŚCIE jako jedne z ostatnich! Ot, taki standardzik pechowca…) – jak już bowiem wspomniałem, żadne bagaże na mój następny lot automatycznie przez Przewoźnika przekazywane nie były – co jeszcze dodatkowo zmuszało mnie do pośpiechu, jako że do mego wylotu na Arubę pozostawała już wtedy zaledwie jedna godzinka. A jeszcze na dokładkę – jakby i tego już było mało – musiałem potem zmieniać jeszcze terminal lotniska, gdyż ten mój samolot stał wówczas – oczywiście, a jakże, przecież biednemu zawsze wiatr w oczy! – przy innym terminalu, w dodatku jeszcze przy całkowicie ostatniej bramce..! Wszak to jasne, czyż nie..?
Do pokonania więc miałem jeszcze dodatkowy dystans - jak się później okazało, było tego jeszcze aż około 15 minut szybkiego marszu! – na szczęście jednak już bez tych moich „młyńskich kamieni”, które prosto z taśmy walnąłem na bagażowy wózek i popędziłem do następnej odprawy, dość szybko zresztą – więc ponownie powiem: na szczęście! – ich się potem pozbywając. Dostałem więc kolejne bileciki do łapki – na lot na Arubę, a potem stamtąd do wenezuelskiego Maracaibo, gdzie na mój statek miałem zaokrętować – mogąc już podążać do mojego samolotu.
Toteż podążałem, a jak już uprzednio się wam poskarżyłem, było to kolejne dłuuugie piętnaście minut „marszobiegu”! Gnałem więc jak wiatr, mając już zresztą w tejże chwili planowy tzw. „boarding time” o co najmniej 10 minut przekroczony. Zatem był to mój swoistego rodzaju wyścig z czasem, dodatkowo jeszcze okraszony… płynącym w pewnym momencie z głośników, a brzmiącym wtedy dla mnie nieomal jak jakieś memento ponagleniem: „Attention please! Pasażer… (tu moje nazwisko, nota bene zniekształcone jak diabli, chociaż i tak się domyślałem, że to właśnie o mnie chodzi)… zgłosi się natychmiast do bramki… (numer taki a taki)… for boarding! Attention, this is the last call!”
„Kur*a mać! – pomyślałem sobie elegancko – Dyć jeszcze gotowi odlecieć beze mnie, jeśli się do jasnej cholery nie sprężę! Toteż, moi drodzy, „sprężyłem” jeszcze ostatkiem sił to moje ścierpnięte i wymęczone ciało, gnając jak indiańska strzała do celu, do którego… na szczęście jeszcze żywy i w pozycji pionowej dotarłem. Ufff, już dużo po nominalnym „final boarding time”, ale jednak zdążyłem, zaś samolot z mojego powodu opóźniony nie był. A zresztą, ciekawe jak długo w razie czego by na mnie czekano..? Na całe szczęście jednak nie musiałem się o tym na własnej skórze przekonywać. Dostałem się do tego samolotu dosłownie „rzutem na taśmę”, lecz bardzo powątpiewam w to, czy dla tak skromnego marynarza z „jakiegoś tam” Lechistanu odłożono by jego odlot o chociażby jedną minutkę.
Wystartowaliśmy do Ameryki…
A zatem, kolejny lot i… moje kolejne – ku*wa jego mać! – kłopoty z moim sąsiedztwem! No diabli nadali, co za pech! Tym razem moim brzemieniem okazała się grupka niezwykle hałaśliwych Włochów, jakichś dwóch młodych, lecących na karaibskie wakacje zaprzyjaźnionych z sobą rodzin z trójką kilkuletnich i baaardzo rozkosznych dzieci. Tak, w istocie niezwykle rozkosznych, bowiem przez niemal cały nasz około dziesięciogodzinny lot one wszystkie nieustannie się wierciły, skakały, łaziły w tę i we w tę pomiędzy siedzeniami, krzyczały, śmiały się głośno, itd., itp., zupełnie nie zwracając uwagi na siedzącego tuż obok nich ledwo już żywego autora niniejszych słów. Mój Boże, skąd one brały tyle energii, że jej aż do samej Aruby wystarczyło..? Oj, dziecięce możliwości są jednak nieograniczone.
No cóż, tak po prawdzie, fajne to były brzdące i bardzo w swych zabawach pomysłowe, ale ja niestety wówczas wcale do żartów już skory nie byłem. Kiedy więc co i rusz w swoich harcach któreś z nich mnie potrącało, to za każdym razem rzucałem w ich stronę „pełne gniewu” spojrzenia – a tak, pełne gniewu, zaś moje oczy miotały błyskawice! – jednakże… efekt tego był rzecz jasna znikomy, bo one jak dokazywały, tak brykały sobie w najlepsze dalej, i już!
Niedługo po naszym odlocie z Amsterdamu podano kolację, do której zamówiłem sobie – a jakże, dyć to mój podróżniczy standard! – jakieś mocniejsze drinki i piwo (którego z braku czasu nawet posmakować przed odlotem nie zdążyłem..! A przecież dla mnie to mus, aby bez obawy wsiadać do „żelaznej maszyny”, która wszakże „po trzeźwemu” unosić się w powietrzu nie może! To jasne, bo któż w to bez alkoholu uwierzy!), co w efekcie pozwoliło mi wreszcie choć trochę zasnąć, pomimo wszelkich okoliczności skutecznie mi w tym przeszkadzających (te dzieci, rzecz jasna). Natomiast ta odrobinka (no, może więcej niż „odrobinka”) alkoholu pomogła mi rozluźnić te wszystkie moje dotychczas „mocno stwardniałe i ścierpnięte poprzednim lotem członki”..! Ufff, wreszcie wypoczywam….
Aż tu nagle… budzi mnie jakiś wstrząs! Ot, niezbyt wielki, na tyle jednakże wyraźny, że natychmiast mnie w moim siedzeniu wyprostowało. „Co to było? – pomyślałem sobie, czując jak dostaję gęsiej skórki (wszak to samolot, więc każdy nienaturalny wstrząs od razu źle działa na wyobraźnię, to jasne), ale już po chwili zorientowałem się, że to po prostu zwykła burza, przez którą akurat przechodzimy, a w takich chwilach samolotem częstokroć dość mocno rzuca lub kołysze na boki – ot, podobnie jak statkiem podczas sztormu – nic poważnego więc, ale jednak dalej spokojnie spać mi to już nie pozwoliło.
Skupiłem więc wtedy moją uwagę na obserwacji znajdującego się około 11 kilometrów pode mną oceanu oraz pojawiających się wkrótce po przejściu burzy karaibskich wysepek, doskonale wtedy w bladym świcie widocznych. Kiedy zaś przelatywaliśmy nad przypominającą swym kształtem motyla Gwadelupą, którą przez kilkanaście długich minut można było w pełnej krasie podziwiać, podano smaczne śniadanko, po następnej godzince zaś już lądujemy…
Jestem więc znowu w Ameryce…
louis