Moi drodzy, zanim jeszcze do rzeczonej relacji przystąpię, pragnę wpierw pewną rzecz sprostować – mianowicie to, iż w niedawno pisanym odcinku o Puerto Cabello popełniłem mały błąd, informując was, że do Wieczerzy zasiadaliśmy podczas postoju w Guancie, gdy tymczasem w miarę pisania niniejszego tekstu z chwili na chwilę coraz to więcej spraw sobie przypominałem, będąc już potem całkowicie pewnym, że fakt ten nastąpił jednak już po wyjściu w morze. To oczywiście niczym wielkim nie jest, ale jednak – tak gwoli rzetelności – tę moją drobną pomyłkę wolałem sprostować.
A zatem, mamy Wigilię... Spędzaną oczywiście podczas naszego „przelotu” z Wenezueli do USA, na wodach Morza Karaibskiego w pobliżu wyspy Curacao...
Do stołu zasiedliśmy wszyscy w doskonałych humorach, a kiedy się już „przepisowo” nażyczyliśmy, najedliśmy, napiliśmy, itp., rozpoczęło się losowanie naszych paczek, o których – jak zapewne dobrze pamiętacie – już wcześniej pisałem. Przypomnę więc tylko, że chodzi tu rzecz jasna o te podarki otrzymane jeszcze w Listopadzie w Houston z tamtejszego Domu Marynarza.
Każdy z nas najpierw wyciągnął z kapelusza kartkę z numerem paczki, a potem nastąpiło Wielkie Rozpakowywanie. A same prezenty, jakie były..? No, jak to prezenty – głównie drobiazgi oczywiście, ale jednak bardzo, bardzo miłe. Już nie pamiętam dokładnie co akurat dostałem ja, ale generalnie w paczkach były długopisy, notesy, karty do gry, skarpetki, breloczki, koszulki, laurki malowane przez małe dzieci dla Panów Marynarzy (tak, tak!), jakieś książki… Ale czasem trafiał się też i prezent większego „kalibru”, jak na przykład spodnie, buty czy sweter, a nawet, uwaga; koperty z pieniędzmi..! Kilku Filipińczyków wylosowało paczki z takimi właśnie drobnymi sumami, rzędu 50 do 100 dolarów.
Jednakże jeden z naszych Motorzystów jak już swoją paczkę rozwinął, to dosłownie stanął jak wryty - wręcz go zapowietrzyło..! No, farciarz po prostu, bo znalazł on w swoim pudełeczku prawdziwy skarb..! I gdy już wyciągał te „drobiazgi”, to nam oczy z orbit wychodziły, a jak się jeszcze dokopał dodatkowo do koperty ze szmalem, to nam już zupełnie szczęki opadły, aż do samej ziemi..! Nie pamiętam dokładnie, ale z całą pewnością było tego coś około 1000 dolców..! (W 1991 roku!) Prawdziwe Dziecko Szczęścia więc!
A te jego „drobiazgi”..? A to akurat pamiętam - radiomagnetofon niezłej marki, kalkulator, kasety magnetofonowe z muzyką, kasety Video z filmami, eleganckie buty, jeansy, paczka prezerwatyw (sic!)… Szok..! Ta rodzina szykująca tę paczkę zapomniała chyba dopakować tylko jakiejś kamery video - ot, widocznie przeoczyli…
Nie, oczywiście nie piszę tego ze złośliwością, broń Boże. Tylko, jak to zrozumieć..? Otóż, kogoś było na to stać, to po prostu dał tyle ile dać chciał, ale dlaczego akurat ta jedna paczka aż tak bardzo odbiegała od pewnego „standardu”..? Wszystkie pozostałe były mniej więcej swoją wartością zbliżone – widocznie były właśnie jakieś sugestie z Domu Marynarza, ale ta swą zawartością wszystkie inne biła na głowę..! Rzecz jasna nie poważę się nawet na ocenę tych ludzi w kategoriach „szpanu” czy „popisówy”, bo przecież w wielu paczkach w ogóle adresów darczyńców nie było - i co ciekawe, w tej również nie..! Czyli co...? Zgoda, ci ludzie byli z pewnością bogaci, ale jednocześnie musiała to być rodzina naprawdę wspaniała..!
A jak na to zareagowała reszta Filipińczyków..? Otóż, żadnej zazdrości..! Ani śladu! Przeciwnie, cieszyli się razem z nim, z tym Motorzystą, przy każdym kolejno wyciąganym z kartonu „prezentem”, a kiedy już pojawiła się wspomniana „peeeełna” koperta ze szmalem, to wszyscy aż zawyli z zachwytu i długo klepali go po plecach takiego farta mu gratulując… A ja wtedy sobie pomyślałem; „aż żal, że ci wspaniali ludzie, którzy dla nas te paczki robili, nie mogą widzieć tej radości na własne oczy..!”
A tak na marginesie - a co by było, gdyby właśnie tę paczkę-giganta wylosował nie Motorzysta, ale... na przykład Kapitan..? Bo przecież i on, jak my wszyscy zresztą, miał dokładnie takie same ku temu szanse, prawda? Wszak Matematyki, w tym wypadku Rachunku Prawdopodobieństwa, oszukać się nie da. Więc co..? Czy wówczas wszyscy z nas, tak „zgodnym chórem” uznaliby, że cała ta sytuacja była naprawdę „czysta”..? Oczywiście rozmawialiśmy potem o takim wariancie i wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że bardzo dobrze, iż się tak nie stało…
Po około tygodniowej podróży meldujemy się na redzie portu Galveston, gdzie bierzemy na pokład pilota, który od razu nas do Houston wprowadzał. Ufff, z wielką ulgą więc odetchnęliśmy, bowiem ogromnie się obawialiśmy tego, ażeby nam przypadkiem nie kazano czekać tu na kotwicy, zanim noworoczne święta się tutaj nie zakończą. Ale nie, na szczęście już „z biegu” wchodzimy do portu...
HOUSTON - USA - Grudzień 1991
A zatem, jak sami moi drodzy zauważyliście, zjawiliśmy się tutaj w samego Sylwestra..! Ależ więc mieliśmy szczęście! Żadnej roboty w porcie, a z „Domu Chłopa” przyjechali z zaproszeniami na „New Year Eve”..! Więc co, fundują nam jakąś noworoczną bibę? Dobra nasza więc... Bo w takim razie któż by się z tego nie cieszył..? Trzeba przyznać, niezła niespodzianka... Kto tylko wtedy był wolny, nie miał wachty, to kto żyw samochodami z Misji na te party się zabierał… Ja akurat miałem służbę, od północy do szóstej rano, ale na szczęście nasz Chief na zabawę mnie po prostu wygonił, mówiąc, że ją za mnie odstoi, i tyle. Ot, równy gość… A jak sama zabawa wyglądała..?
Otóż, najpierw była…. modlitwa..! Tak jest, modlitwa - w przylegającej do głównego hallu kaplicy. I co najciekawsze, nie było tam żadnego „spędu”, każdy wchodził tu z własnej woli, chociaż zdarzyło się jednak i tak, że co niektórzy, widząc zapraszające gesty księdza po prostu swą drogę pomylili, w efekcie czego znaleźli się tutaj zupełnie przypadkiem, nie wiedząc przecież dokąd owe drzwi prowadzą. Zatem w ten oto sposób w środku uwięzionych na mszy znalazło się nagle kilku muzułmanów i Hindusów w turbanach..! Rozglądali się więc wtedy mocno zdezorientowani dookoła, ale wcale się nie szamotali, widać po nich było, że czuli, iż nie wypada im się przez tę całą ciżbę z powrotem do wyjścia przepychać! Zostali więc w środku na te około 15 minut, chcąc nie chcąc w katolickiej mszy uczestnicząc. Ale jaja! I co..? Śmialiśmy się..! Oni się śmiali i ksiądz się śmiał..! No cóż, tylko westchnąć... A był to, przypominam, Sylwester 1991 roku… Bez komentarza…
I wreszcie zabawa… Najpierw wyżerka na całego! Organizatorzy zadbali o to, by były tu także potrawy narodowe, więc pośród innych „internacjonalnych” dań doszukaliśmy się także i naszych swojskich poczciwych flaków i doskonale przyrządzonego, wręcz „boskiego” bigosu..! Kochani ci nasi Rodacy! Jak to dobrze, że im się też chciało w tym wziąć udział. Znowu westchnąć tylko…
Ale sam bal niestety na kolana już nie powalał, a to głównie z powodu braku „materiału”, czyli mówiąc prosto z mostu, braku odpowiedniej ilości wolontariuszy płci przeciwnej. Bo było tych pań zaledwie kilkanaście i do tego (o zgrozo, dlaczego muszę poruszać ten motyw akurat w tak pięknym dniu..?!) każda z nich… (Każda..!) miała „te parę ładnych” kilogr... Nie, napiszę jednak, że... korpulentnych. Tak, kilkanaście pań - noooo, bardziej niż korpulentnych… Ale za to cały czas obtańcowywanych! Żadna z nich nawet szans nie miała by choć na chwilę gdzieś z boczku sobie przycupnąć. Aż do samej północy. Oj tak - miło to się wspomina...
Piwo lało się strumieniami (było darmowe, więc wiadomo, że „się lało” jak rzeka), stoły aż się uginały od żarcia, a hałasy sięgały chyba samego nieba… No i wreszcie wybiła Północ… Szampany też były, a jakże..! Postrzelały, nalano nam po jednym kielichu, toasty, życzenia, „Happy New Year” i….
O właśnie... Zaskoczenie totalne..! Przynajmniej dla nas, Polaków. Bowiem dosłownie nie minęło nawet 20 minut od północy, nie przebrzmiały jeszcze dobrze wystrzały korków od szampana (przepraszam za patos), jak wszyscy Amerykanie - wolontariusze i wolontariuszki - już siedzieli w swoich samochodach. I odjeżdżali..! A na dokładkę furgonetki z Misji, które miały nas porozwozić z powrotem po naszych statkach, już były podstawione pod drzwi! No cóż, taka tu, widać, chyba tradycja…
Nikt z nas rzecz jasna nie protestował (no tego by jeszcze brakowało!), ale jak wróciliśmy na statek już o pierwszej w nocy, to wachtowi na nasz widok zbaranieli..! Myśleli w pierwszej chwili, że coś złego się stało, że impreza się nie udała, ale opowiedzieliśmy im wszystko, co i jak i dlaczego... Nie muszę chyba dodawać, że natychmiast przystąpiliśmy do następnej, już naszej własnej imprezy i oczywiście siedzieliśmy aż do samego rana… Ach… Piękne to były czasy…
Jednakże na zakończenie chciałbym zaznaczyć - pierwej mi język uschnie, niż poważę się na jakąkolwiek krytykę tego faktu, iż zabawę w tak dziwny sposób przerwano..! Wszyscy tam bowiem stanęli na głowach, ażeby nam ten dzień uprzyjemnić, ale wolontariusze też chyba mają rodziny, prawda..? Ot, co...
louis