Geoblog.pl    louis    Podróże    Wyprawa do Wenezueli przez Arubę    Wenezuela - Guanta-2
Zwiń mapę
2019
02
sty

Wenezuela - Guanta-2

 
Wenezuela
Wenezuela, Guanta
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10270 km
 
O właśnie... No przecież każdy z was doskonale pamięta w jakim okresie „teraz jesteśmy”, czyż nie? Wszakże to czas przedświąteczny, a zatem... koniecznie trzeba było wybrać się do kościoła, nieprawdaż..? Oj tak, prawdaż prawdaż - takoż więc właśnie tak oczywiście uczyniliśmy, a miało to miejsce wieczorem 22 Grudnia. Następnego dnia, czyli tuż przed Wigilią, mieliśmy już kończyć załadunek i wybierać się w dalszą drogę, słusznie więc przypuszczaliśmy, że tego dnia po prostu już nam na to czasu może nie wystarczyć, postanowiliśmy zatem zrobić to te dwa dni wcześniej, wybierając się na długą wieczorną przedświąteczną mszę do miejscowego kościoła, całą naszą „silną polską grupą”. Wszyscy, jak jeden mąż...
Czy pozwolicie więc, że kilka kolejnych akapitów właśnie tej naszej wyprawie poświęcę..? Otóż, ten „nasz” kościółek (do którego zresztą kilkakrotnie w okresie ostatniego półtora roku już zaglądaliśmy – wszak obecna wyprawa nie była jedyną naszą tam wizytą, o nie) był budowlą dość dziwnego rodzaju. Mianowicie, budyneczek ten wzniesiony został z białych cegieł, poukładanych zresztą tak, aby pomiędzy nimi wszystkimi były wyraźne odstępy, wszędzie, na całej powierzchni ścian – to znaczy, w ten sposób powstała konstrukcja ażurowa, że się tak wyrażę, mocno „przewiewna”, do której z każdej strony i w każdej chwili można było swobodnie do jej wnętrza zaglądać.
Kościółek ten swym kształtem przypominał nieco... eskimoskie igloo (tak!), tworząc niewysoką okrągłą kopułę (choć de facto niezbyt regularną), na swym szczycie oczywiście zwieńczoną dużym metalowym krzyżem oraz mając z boku wystającą wprost z niej niewielką dzwonnicę, z tym że... bez dzwonu. No cóż, parafia ta zapewne zbyt bogata nie była, więc póki co, do tamtej chwili odpowiedniego dzwonu jeszcze się nie dorobiła. Tak przynajmniej przypuszczam.
Świątynia ta była zatem niezbyt duża, ale prawie zawsze pełna ludzi. I w dodatku, proszę mi wierzyć, bywało tak o każdej porze dnia i nocy! Wiem, bo zdarzało nam się czasami tam zaglądać w drodze powrotnej z jakiegoś baru na statek – a było to o różnych porach, późnym wieczorem lub... nad ranem, kiedy to zawsze ktoś modlący się w środku przebywał (no cóż, spuśćmy litościwie zasłonę milczenia na nasze ówczesne zachowanie, wszak w „stanie wskazującym” takich miejsc raczej się odwiedzać nie powinno, nieprawdaż..?). Ale przyznaję się do tego „bez bicia”, jako że chodzi mi tylko o podkreślenie faktu, iż wnętrze to było zawsze dla wszystkich dostępne, bez względu na porę dnia czy nocy.
Tak tak, moi drodzy, albowiem w Południowej Ameryce takich przybytków się nigdy na klucz przed wiernymi nie zamyka! No, przynajmniej ja nie znam takiego wypadku, nigdy się z czymś takim tam nie spotkałem, a pytani o to przy różnych okazjach moi miejscowi rozmówcy również ten fakt potwierdzali – tam zawsze wrota kościołów dla wszystkich stoją otworem. Wszak to nie Watykan czy Polska, gdzie prawie każdy kościół stanowi bronioną zaciekle twierdzę, do której wstęp jest „ściśle reglamentowany”, dokąd można wejść tylko „za pozwoleństwem” proboszcza lub jakiegoś innego dzierżącego klucze „strażnika katolickiego dobytku”, a jeśli już udaje się takowy „wstęp poza kolejnością” u nich wybłagać, to oczywiście jedynie pod warunkiem złożenia odpowiedniej ofiary. A co, czy ktoś może temu zaprzeczy..?
W Ameryce Łacińskiej jest inaczej – tam wchodzi się zawsze do kościoła jak do swojego domu, kiedy tylko ma się na to ochotę i czuje taką potrzebę. Tam się nigdy „klamek nie całuje”..! No cóż, ale zostawmy już ten temat, nazbyt nadmiernie go nie rozwijajmy, bo jeszcze gotowi bylibyście pomyśleć, że zamierzam szerzyć tu jakąś herezję lub uprawiać „zgniłą propagandę”. Ot, wyobraźcie sobie, że nie – ja po prostu tylko na ten drobny fakt chciałem zwrócić waszą uwagę, i tyle. Bo jak jest pod tym względem u nas, wszyscy przecież i tak dobrze wiemy, czyż nie..? Zatem koniec tematu...
Kiedy wspomnianego wieczoru w tym kościółku się zjawiliśmy, było już w nim dość sporo ludzi, ale i tak udało się nam wszystkim przepchnąć aż pod sam ołtarzyk, co zresztą wcale nam z wielką trudnością nie przychodziło, jako że tubylcy, widząc obce twarze, z dużym szacunkiem się nam z drogi usuwali, pozwalając nam bez problemu dostać się jak najdalej w głąb kościelnego wnętrza. Co więcej, napotykaliśmy przy tej okazji ze strony niektórych osób dużo przemiłych gestów, skinień głową lub nawet serdecznych uścisków dłoni na przywitanie (sic!) – już o zwykłych uśmiechach nie wspominając, ponieważ było to tam zjawiskiem całkiem naturalnym i powszechnym.
A dlaczego było tam wówczas aż tak dużo ludzi? – zapytacie. Ha, no przecież właśnie wtedy zaczynała się tam wieczorna przedświąteczna msza, o której zresztą już wcześniej od naszego Agenta się dowiedzieliśmy, nie myślcie sobie zatem, że szliśmy tam całkiem „w ciemno” i akurat przypadkiem na nią trafiliśmy, o nie. Już wcześniej wiedzieliśmy, że będzie wówczas wyjątkowo uroczyście, toteż zrozumiałe, że akurat na ten termin „całą naszą kupą” się zameldowaliśmy.
No tak, „zameldowaliśmy się” i… co zobaczyliśmy..? Co przeżyliśmy i w czym uczestniczyliśmy..? Ano, oczywiście we mszy, z tym że odprawianej w zupełnie inny sposób, aniżeli ma to miejsce w naszym kraju. Bo tam ksiądz… nikomu w niczym nie przeszkadzał. To wcale nie on „grał tam pierwsze skrzypce”, będąc jedynie dyskretnym gospodarzem tej uroczystości, bowiem zdecydowaną większość czasu zajmowały różnorakiego typu czynności wykonywane przez samych wiernych, przez mieszkańców, którzy do tego kościółka z miasta poprzychodzili.
Tak, tam nie było żadnych pouczeń ani wygłaszanych z ambony kazań, nie było ani przez krótką chwileczkę żadnego „politykowania”, nie było wytykania paluchami nikogo z uczestniczących w tej mszy ludzi, nikt z nich niczego pod żadne „dyktando” nie robił. Oni wszyscy przez cały ten czas doskonale się bawili (!), głośno coś śpiewali w rytm – uwaga! – przygrywających im na gitarach trzech młodych dziewcząt (!), które zresztą swoimi głosami (nota bene świetnymi..!) tę część celebry prowadziły. Wierzcie mi, to było coś wspaniałego – kościółek wypełniony głośną i bardzo radośnie brzmiącą muzyką! A jeszcze w dodatku będący tam ludzie w sposób naturalny w rytm tych melodii podrygiwali – tak, jakby w miejscu tańczyli! Mówię wam, super przeżycie..!
A my..? A co my na to..? Ot, oczywiście wszystko się nam bardzo podobało, z tym że niektóre z dziejących się tam wydarzeń wcale dla nas już żadną nowością nie były. Powinniście bowiem wiedzieć, że taki przebieg mszy w tym rejonie świata jest rzeczą bardzo często spotykaną, wręcz regułą, natomiast takie zachowanie się ludzi w kościele w wielu miejscach Południowej Ameryki jest po prostu codziennością. My już się wielokrotnie z czymś podobnym w wielu tutejszych krajach spotykaliśmy, dlatego też akurat to wcale nie było dla nas żadną niespodzianką, ani tym bardziej zaskoczeniem.
Ot, jedyną poważną różnicą – właśnie wtedy, tego dnia – było to, że cała oprawa tej mszy miała jednak wymiar bardziej świąteczny. To znaczy, wszystko trwało dużo dłużej, a poza tym kilkunastu mieszkańców wychodziło kolejno w pobliże ołtarza, by wygłosić do swoich współwiernych jakieś osobiste przemówienia - może były to jakieś szczególne życzenia lub podziękowania za coś przy okazji zbliżających się Świąt..? Trudno powiedzieć, niczego z tego oczywiście nie rozumieliśmy, ale i tak po każdym takim wystąpieniu… biliśmy brawo jak oszalali! A tak, bo skoro inni klaskali, to my też! Ba, nawet jeszcze bardziej gromko niż oni sami..! Jednakże, tak dla pełnej jasności od razu podkreślam, że wówczas POD ŻADNYM WPŁYWEM nie byliśmy! Żeby nikt sobie nie myślał..! (Ot, do knajpki poszliśmy dopiero po mszy – to tak na marginesie…)
Zaraz po tych prywatnych wystąpieniach nastąpiło bardzo krótkie przemówienie samego księdza, z którego część słów już udało nam się wyłowić i zrozumieć – to były na pewno świąteczne życzenia i błogosławieństwa – a potem… wydarzyło się coś, co tym razem jednak wywołało u nas naprawdę wielkie zdumienie. Mianowicie, było to znane nam doskonale zbieranie datków „na tacę”. Z tą różnicą jednak, że tu w charakterze tacy czy też spotykanego u nas głębokiego koszyczka, chodzący pośród ludzi jakiś niewielkiego wzrostu staruszek stosował… mały jutowy woreczek, do którego to właśnie swoje ofiary się wrzucało. Można było wówczas swobodnie włożyć rękę do jego środka tak, aby nikt z obecnych w ogóle nie miał szansy nawet przez ułamek sekundy dojrzeć, co się tam na potrzeby kościółka dawało. A zatem pełna dyskrecja, czyż nie..? A poza tym, jeszcze rzecz najbardziej znacząca, która rzeczywiście niezwykle nas zadziwiła.
Otóż, kiedy tylko ten „kościelny kolędowicz” swoją misję zakończył, to od razu podszedł z tym pełnym już woreczkiem do siedzącego tuż przy ołtarzyku księdza, który ten wręczony mu przez niego pękaty mieszek natychmiast otworzył i… całą jego zawartość wprost na blat wysypał..! Tak, dosłownie na naszych oczach. A zaraz potem w naszej obecności wszystkie te pieniądze przeliczał..! Dokładnie tak – segregował, skrupulatnie je na ołtarzyku układał i przeliczał, natomiast trafiające się tam banknoty bardzo starannie wygładzał, zanim ich jeszcze na jakąś odrębną kupkę nie ułożył. Ufff, czy pozwolicie mi, moi drodzy, że tegoż wydarzenia jednak komentować nie będę..? W każdym razie dodam tylko, że akurat ten sposób niezmiernie się nam spodobał – ba, wręcz nas zaszokował..! Wszak dosłownie każdy obecny w kościele człowiek mógł na bieżąco śledzić przebieg tegoż liczenia – czyli… de facto wszystko wiedział, czyż nie..?
W tym miejscu rzecz jasna wielu z was zadałoby mi podstawowe w tej sytuacji pytanie – a ile my wówczas z własnej woli „na tę tacę położyliśmy” (czyli wrzuciliśmy do woreczka)..? Zatem uczciwie odpowiadam, że każdy z nas dał wtedy po dziesięć dolarów (akurat tak się wcześniej wszyscy umówiliśmy), co było zapewne, zważywszy na okoliczności, sumą niezbyt wielką, ale i tak chyba całkiem rozsądną, prawda..? Zwłaszcza że na tle innych datków (a przecież je dokładnie widzieliśmy!) i tak wypadaliśmy na jakichś bogaczy, ani chybi..! Co więcej, kiedy ów ksiądz te banknoty po kolei wygładzał, a potem na kupkę układał, to… jakimś dziwnym trafem akurat w naszym kierunku rzucał znaczące spojrzenia, by po chwili… głęboko się nam pokłonić i głośno za to podziękować! Oj, ale to było dziwne wrażenie… No bo przecież skąd niby oficjalnie miałby wiedzieć, że te „zielone” to właśnie od nas..?
A co nastąpiło potem..? Ano, to najlepsze..! Najlepsze, czyli… przekazywanie sobie znaku pokoju..! A co w tym nadzwyczajnego – zapytacie zapewne – skoro to przecież jest zwykłą tradycją..? Dlaczego więc nazwałem to „czymś najlepszym”..? No cóż, gdybyście mieli okazję zobaczyć to na własne oczy – ba, nawet w tym czynnie uczestniczyć! – to z całą pewnością... tak „głupich” pytań byście mi nie zadawali, o! Bo wyglądało to wszystko, moi drodzy, następująco...
Na dany przez księdza znak cały znajdujący się we wnętrzu kościoła tłumek ludzi nagle się mocno ożywił, raptem zaczął jakby... wirować! Tak, to chyba właściwie określenie – wirować, jako że dosłownie wszyscy zaczęli się dookoła przemieszczać, podchodzić do siebie nawzajem, obcałowywać się, przytulać, ściskać sobie ręce, itd., itp.... Ot, po prostu, WSZYSCY WSZYSTKIM tenże Znak Pokoju sobie przekazywali! Trwało to więc z dobre 15-20 minut (tak, to wcale nie żart), zanim ten szczególny ruch wewnątrz świątyni w końcu się nie uspokoił, dopóki ów okrężny ludzki ruch nie ustał..!
A my..? Nooo my, jak to my – oczywiście, że także w tym uczestniczyliśmy (rzekłbym nawet, iż „nazbyt czynnie i wyjątkowo gorliwie”!), ze wszystkimi po kolei do nas podchodzącymi ludźmi serdecznie się wyściskując, jednakże... dość bezczelnie tę sytuację wykorzystując (a tak!), kiedy ową kolejną osobą okazywała się jakaś... młoda lub też „o nieco obfitszych kształtach” przedstawicielka płci pięknej! Oj tak, bo wtedy oprócz tradycyjnego uścisku (który i tak wówczas bywał z naszej strony nieco mocniejszy i dłuższy, aniżeli na przykład z jakąś staruszką lub facetem, a jakże!), następowało jeszcze dodatkowo... obcałowywanie się w oba policzki z tzw. „dubeltówki”. I to namiętne, a jużci..!
A niech tam! No przecież okazja ku temu była wyborna, czyż nie..? Jak zatem z takiego niespodziewanego prezentu od losu nie korzystać, skoro obecne tam przepiękne Wenezuelki same z własnej woli rzucały się nam na szyję..?! Dyć, jak Znak Pokoju, to ZNAK POKOJU – prawdziwy i szczery, nieprawdaż..? Mielibyśmy wówczas nasze zaangażowanie w tę część celebry tylko markować czy też, co gorsza, ów szczególny zapał do życzeń jedynie udawać..? Jakżeż to..? Tak grzeszyć w samym środku kościoła..?! Ależ, niedoczekanie! Zatem... wiadomo, zapału nam z całą pewnością nie brakowało, ot co. Bo przecież wszyscy marynarze pokój cenią sobie bardzo wysoko. A już zwłaszcza... jego Znaki...
OK, nieco sobie pożartowałem i chyba jednak nazbyt w tym momencie błaznuję, ale to wcale nie zmienia faktu, że... właśnie tak wtedy było! Bo my wówczas rzeczywiście baaaardzo mocno do naszych pozdrowień i życzeń „się przykładaliśmy”, kiedy tylko jakaś fajna señorita w swej okrężnej drodze po kościele do naszego grona dotarła. I wtedy – niestety, ale cóż począć, skoro wenezuelski Znak Pokoju to wielkie dlań wyzwanie, mówiąc krótko, nawet i poświęcenie..?! – musiała ona przetrzymać serię ośmiu gorących i dłuuuugich uścisków marynarzy z dalekiego Lechistanu, po której zapewne w dalszą swoją wędrówkę poprzez tłumek wiernych wyruszała już dość mocno „pozbawiona tchu”..! Oczywiście z wdzięczności i z powodu doznanych przed chwilą pozytywnych wrażeń, to jasne – a było to coś z pogranicza melancholii, rozmarzenia i waporów, a jużci, że tak! – nie zaś dlatego, że któryś z nas na nazbyt wiele przy tej okazji sobie pozwolił, czy też... zbyt mocno podczas takowego wyściskiwania się biedną kobitę przydusił, o nie! Wszakże, jak pokój to pokój – po wieki wieków, ma się rozumieć... Ot, co...
Moi drodzy, jak już wspomniałem, zaraz po tej mszy udaliśmy się do centrum miasta na pożegnalne piwo, aby jeszcze choć troszeczkę przedłużyć okres naszego relaksu w tym porcie, jako że następnego dnia wyruszaliśmy już w dalszą drogę. I tak oczywiście zgodnie z planem się stało – załadunek drobnicy został zakończony i wczesnym wieczorem wypływaliśmy już w naszą dalszą podróż, do północnoamerykańskiego Houston...

Ufff... A zatem, Wenezuelę - moi kochani – na jakiś czas opuszczamy.
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020