No to wreszcie jedziemy na Kubę..!
Tak, na „wyspę jak wulkan gorącą”, bo przecież jak dotychczas jeszcze ani razu tego kraju nie odwiedziliśmy, prawda..? Tak więc pora już na to najwyższa, a zwłaszcza dlatego, że dane mi było pojawić się tam w okolicznościach raczej dosyć szczególnych, niezwykle rzadko spotykanych jak na przeciętnego kontraktowego morskiego wilka, ponieważ przybywałem tam aż trzykrotnie nie jako marynarz jakiegoś polskiego statku, czy na pokładzie jednostki pod obcą banderą z typową mieszaną załogą, ale jako pracownik firmy... kubańskiej, na statku kubańskim (!) i przede wszystkim... z prawie całkowicie kubańską załogą!
Tak, to ci dopiero było życiowe doświadczenie! Nie dość bowiem, że miałem możliwość w sumie aż dziesięciokrotnie odwiedzać porty na Kubie i w każdym z nich zawsze stać od 3 do 5 dni, więc czasu na zwiedzanie miałem naprawdę sporo, to jeszcze na dokładkę całe pięć miesięcy mojego ówczesnego kontraktu spędziłem na statku w towarzystwie aż około trzydziestu Kubańczyków.
Miałem zatem szansę dowiadywać się wielu dotyczących Kuby spraw bezpośrednio od nich, nie zaś jedynie jako marynarz, który zaledwie okazyjnie i na krótko na tę wyspę zagląda, widząc ją niemalże tylko i wyłącznie „w locie”. Toteż udało mi się poznać ich codzienne życie oraz panujące w ich kraju warunki o wiele lepiej od kogoś, kto by Kubę widywał tylko dorywczo, bo przecież oprócz tych naszych dość długich postojów w tamtejszych portach, miałem sposobność pracować na co dzień pośród wielu Kubańczyków, z którymi – co oczywiste – wciąż prowadziłem długie rozmowy o ich ojczyźnie, bardzo wiele o nią ich wypytując, zwłaszcza podlegających mi bezpośrednio ludzi z Pokładu oraz z Działu Hotelowego, mając z nimi nieustanny kontakt podczas całego kontraktu.
Jak więc możecie podejrzewać, wiele kubańskich codziennych spraw, które zazwyczaj innym ludziom (nawet i dziennikarzom) z oczywistych względów dostępne w tamtych czasach nie były, akurat mi dzięki tym pięciu miesiącom pracy z Kubańczykami już obce nie są, a ja z ogromną ochotą tą moją wiedzą z wami się podzielę. Tak, dużo detali dotyczących Kuby z radością wam „sprzedam”, choć niestety jednocześnie jestem zmuszony wam oznajmić i to, że kilka z tych spraw z całą świadomością jednak pominę z uwagi na ich dość specyficzny polityczny charakter, traktując je jako tzw. „tematy tabu”, o których pisać tu w żadnym razie nie powinienem, ale... przy jakimś grillu na działkach opowiedzieć o nich mogę. Bo czemu nie, jeżeli komuś z was bardzo by jednak na tym zależało..?
Zatem rozpoczynamy nasz „kubański temat”, z tym że najpierw... pojedziemy jednak do małego holenderskiego portu Moerdijk, w którym cała ta moja przygoda się zaczęła, jak i też – po tych wspomnianych prawie pięciu miesiącach – szczęśliwie się zakończyła.
Wybieramy się więc wpierw do Holandii...
MOERDIJK - Holandia - Grudzień 2000
Moi drodzy, ten kontrakt zaproponowała mi firma crewingowa z gdyńskiego Witomina, której przedstawiciel pewnego dnia w pierwszej dekadzie Grudnia (bardzo późnym wieczorem zresztą) do mnie zadzwonił, oferując mi pracę na kubańskim statku Ro-Ro, obsadzonym w większości właśnie przez kubańską załogę, której członkowie niestety nie za bardzo radzą sobie z językiem angielskim, więc ich firma zmuszona została do znalezienia kogoś, kto by chociaż w niewielkim stopniu znał hiszpański, ażeby praca tego kogoś z Kubańczykami, jako ich bezpośredni Przełożony, była w ogóle możliwa.
Ot, akurat taki powód podano mi wówczas jako wiodący argument tej propozycji, a że żadnego swojego stałego pracownika ze znajomością tego języka ta Agencja nie posiadała, to z tą ofertą zadzwoniono właśnie do mnie, jako że podczas przeszukiwania swoich kartotek, akurat w mojej Aplikacji tej umiejętności się doszukano. Zapytano mnie zatem najpierw o to, czy ja w ogóle czułbym się na siłach podjąć takie wyzwanie, czy ja rzeczywiście na tyle sobie z hiszpańskim radzę, że z „monojęzykowymi” Kubańczykami pracować mogę, a ponieważ ja ten fakt potwierdziłem, to natychmiast tę propozycję mi przedstawiono, jednak prosząc mnie jednocześnie o jak najszybsze podjęcie decyzji – biorę tę robotę, czy nie – jako że sprawa jest pilna, a oni w przypadku mojego ewentualnego zbyt długiego wahania blokować sobie dalszych poszukiwań odpowiedniego kandydata na to stanowisko nie mogą.
Ja jednakże natychmiast zorientowałem się, iż ten „chwyt” wobec mojej osoby z tą znajomością hiszpańskiego, jako podstawowej przyczyny tej propozycji, jest zwykłą próbą wpłynięcia na moją decyzję takim właśnie pochlebstwem, bo tak w rzeczywistości głównym ich problemem jest zapewne konieczność natychmiastowego znalezienia zmiennika dla kogoś, kto z jakichś pilnych powodów nagle z tego statku ucieka – ot, na przykład w celu powrotu do domu jeszcze przed zbliżającymi się Świętami Bożego Narodzenia – a ponieważ czas naglił, to z jakiegoś skutecznego „wabika” ta Agencja oczywiście skorzystać musiała. Ot, stary numer, po prostu „bierze się jakiegoś gościa pod siusiu”, że tylko on, i że bez niego ani rusz, itd., itp., no i problem pilnej obsady stanowiska rozwiązany. Któż bowiem nie chciałby poczuć się docenianym i jeszcze w dodatku zapewnianym, iż... „tylko on, a bez niego, to...”, itd.., itp..?
No owszem, ja wcale nie zamierzam zaprzeczać, że akurat taka przyczyna „ociupinkę” moje ego podłechtała (choć naprawdę tylko tę „ociupinkę”, bo ja łasy na takie sprawy jednak nie jestem, zapewniam), jednakże moja natychmiastowa zgoda na ten kontrakt wynikała wcale nie z tego powodu, ale bardziej z racji całkiem niezłej wysokości pensji, którą mi jednocześnie zaoferowano, jak i również (czy też może jednak... przede wszystkim..? Ot, tego to już sam nie wiedziałem) z mojej... chęci przeżycia wielce specyficznej życiowej przygody, bo przecież to oczywiste, że związane z tym statkiem aż tak oryginalne okoliczności od razu musiały wzbudzić we mnie ciekawość i wielkie zaintrygowanie.
Wszakże niezbyt znana nam Kuba, zupełnie nieznani nam Kubańczycy... No, nad czym tu się jeszcze zastanawiać, mając przecież w sobie tę żyłkę poszukiwacza przygód i turystyczne zacięcie? Sprawa mojej zgody zatem niemal natychmiast stała się dla mnie oczywista, a już zwłaszcza dlatego, iż w tym czasie jednak dość trudno było znaleźć sobie jakąś niezłą, lecz przede wszystkim i dobrze płatną robotę, nawet pomimo tej zbliżającej się Gwiazdki, kiedy to szanse na to zdecydowanie wzrastają, ponieważ wielu ludzi ustępuje wtedy miejsca innym, pragnąc ją spędzić ze swoją rodziną i we własnym domu.
Toteż, tak właściwie, to chyba jednak to bardziej na moją decyzję wpłynęło, aniżeli to wielkie zaintrygowanie czymś nowym, które w takich okolicznościach stało się jedynie dodatkowym wspaniałym bonusem. Nie zamierzam bowiem ukrywać, iż wtedy już od prawie trzech miesięcy poszukiwałem jakiejś sensownej roboty, w międzyczasie kilka propozycji „za marne grosiki” odrzucając, mając z tym niestety naprawdę dość spore kłopoty, więc ten nocny telefon – mówiąc zupełnie szczerze – był dla mnie tak de facto jak ta przysłowiowa gwiazdka z nieba. Akurat rychło w czas, a jeszcze przy okazji z takim „ładunkiem” oryginalności i w pewnym sensie egzotyki, że odrzucić tego po prostu nie mogłem.
O, i w taki oto sposób znalazłem się w tym holenderskim Moerdijk, którego wybrałem jako tytuł niniejszego odcinka, pomimo faktu, że będąc tu w moim życiu aż pięciokrotnie, ani razu nawet krótką chwileczkę nie wybrałem się tutaj do miasta. Bo albo nie miałem na to czasu, albo mi się po prostu na żaden spacerek poza port wychodzić nie chciało.
Jednakże, ponieważ akurat Moerdijk spełniał dla tego statku rolę tzw. „portu bazowego”, to właśnie z tego powodu go wybrałem – bo tu mój ówczesny kontrakt zaczynałem i stąd również z tego statku wyokrętowywałem, kiedy pod koniec Kwietnia roku 2001 z niego... po prostu uciekałem! Tak, moi drodzy, ja z tego statku uciekałem..! To wcale nie żart, jako że podałem się do zejścia z niego i wcześniejszego powrotu do domu bez chęci na dokończenie tego kontraktu, zaś głównym powodem mojej decyzji był... – uwaga! – „głód”! Dobrze przeczytaliście – uciekłem z tego statku... „Z GŁODU”..!
Ha, no owszem, że nie mam teraz na myśli takiego głodu realnego, kiedy rzeczywiście nie ma co jeść, tenże głód zatem umieściłem w cudzysłowie, pragnąc ująć to bardziej eufemistycznie, aniżeli dosłownie, jednakże jak dla mnie osobiście ten rodzaj zbiorowego żywienia załogi, jaki ów Armator prezentował – czyli kuchnia w tzw. „wydaniu kubańskim” (sic!) – po tych prawie pięciu miesiącach powoli zaczynał mnie już doprowadzać do szału!
Ot, krótko mówiąc – wtedy już naprawdę miałem szczerze dość tej kubańskiej biedy i bylejakości, jedzenia na okrągło byle czego i byle jak przyrządzanego przez kubańskiego kucharza, lecz przede wszystkim trudno mi już było ścierpieć ten nieustanny brak „dosłownie wszystkiego” w naszych spiżarniach, bowiem nasz prowiant otrzymywaliśmy z reguły na Kubie, a przecież tam – jak się możecie domyślać – raczej niezbyt łatwo bywało o dobre zaopatrzenie, prawda..?
Wszystko tam wówczas było na kartki (oj, skąd my to znamy..?), począwszy od zwykłych warzyw i owoców, a na mięsie skończywszy, którego zresztą i tak zawsze dostawaliśmy w tak małych ilościach, że... tak właściwie można powiedzieć, że nie było go w ogóle! Ot, jedynie trochę wychudzonego drobiu i zaledwie kilkanaście (tak, kilkanaście!!!) kilogramów jakiegoś podłego mięsiwa na całą załogę na okres jednej około czterdziestodniowej „podróży okrężnej” z Kuby do Europy i z powrotem!
No niestety, ale to prawda, wtedy na Kubie (nie wiem jak jest z tym teraz, ale byłbym ogromnie ciekaw czy się coś jednak zmieniło!) wszelakie artykuły żywnościowe były traktowane niemalże jak tzw. „dobro luksusowe”, bo tam naprawdę pod tym względem była wielka bieda (no przecież my także jeszcze dobrze pamiętamy ten... jedynie ocet na sklepowych półkach, prawda..? O, a tam to nawet tego octu nie było!), nic zatem dziwnego, że załogi kubańskich statków wcale dużo lepiej z tym nie miały. Prowiant zawsze bywał niezwykle skromny, a dla naszej załogi... po prostu niewystarczający!
Czy możecie się zatem dziwić temu, że w końcu mi się to znudziło i wreszcie postanowiłem z tego statku raz na zawsze uciec..? Bo owszem – przygoda przygodą, zaintrygowanie zaintrygowaniem i ciekawość przeżywania czegoś nowego również miała dla mnie niebagatelne znaczenie, ale z drugiej strony... jak długo można żyć jedynie na samym suchym chlebie (choć na szczęście, o dziwo, wcale nie takim złym!) i na posypywanym bardzo gruboziarnistym cukrem ryżu – raz niedogotowanym, a raz całkowicie aż na papkę rozgotowanym..? No, jak długo może to przetrzymać obywatel normalnego europejskiego kraju..?
Ale... zaraz zaraz! O kurczę, ależ się rozpędziłem! No przecież ja jeszcze na ten statek w Moerdijk nie wsiadłem, a już piszę o moim z niego zejściu i jego kuchennym „jadłospisie”..?! No cóż, co nieco się jednak zagalopowałem, bo chyba złe emocje mnie troszeczkę poniosły, toteż szybko powracam do tematu i rozpoczynam opisy tak jak należy – po kolei i od samego początku...
A na początku, jak już dobrze wiecie, zawsze jest podpisanie kontraktu, prawda..? A w tym celu zazwyczaj jedzie się do siedziby Agencji, która do jakiejś pracy marynarza wysyła, aby w zacisznym biurze odpowiednie papierki przeglądnąć i podpisać, wiadoma rzecz. No i dopiero potem ustala się wszelkie pozostałe szczegóły – czyli, dokładny termin wyjazdu, rodzaj podróży (lot samolotem czy dowóz samochodem, jeśli okrętowanie jest w Europie Zachodniej), miejsce odebrania roboczych ciuchów, jeżeli dana Kompania w ogóle takowe funduje, itd.
No i właśnie – powyżej napisałem, iż „zazwyczaj to i tamto...”, ale wówczas w moim wypadku było zupełnie inaczej. Ba, rzekłbym nawet, że wręcz rewolucyjnie, bo gdybym określił to jedynie jako „niestandardowo”, to powiedziałbym jednak... zdecydowanie za mało! Tak, bo ja nawet nie musiałem w ogóle wyjeżdżać w tym celu do Gdyni, tylko otrzymałem pocztową paczkę z zawartością roboczych ciuchów, a w jednym z butów... wetknięte były papierzyska mojego kontraktu! Już przez Agencję podpisane! Ja natomiast miałem złożyć mój szlachetny podpis na tych samych dokumentach już na statku w obecności jakiegoś kompanijnego superintendenta. Ot, ciekawe.
Następnego dnia rano podjechała tuż pod mój dom taksówka z Gdyni, która po około dwudziestogodzinnej podróży podwiozła mnie do Holandii, wprost pod sam trap statku w Moerdijk. Mnie i Drugiego Mechanika, który również na ten sam statek się wybierał. Pozwólcie mi zatem przytoczyć ponownie akapit z poprzedniej strony: „O, i w taki oto sposób znalazłem się w tym holenderskim Moerdijk, którego wybrałem jako tytuł niniejszego odcinka, pomimo faktu, że będąc tu w moim życiu aż pięciokrotnie, ani razu nawet krótką chwileczkę nie wybrałem się tutaj do miasta. Bo albo nie miałem na to czasu, albo mi się po prostu na żaden spacerek poza port wychodzić nie chciało.”
Zatem rozpocznijmy wreszcie tę naszą nową kubańską przygodę... Wysiadamy z taksówki, zabieramy z bagażnika nasze walizy i... ciekawie się wokoło rozglądamy, głównie jednak mocno zadzierając nasze głowy w górę, bo przecież nasz nowy statek – no, jak to rorowiec – miał bardzo wysokie burty. Kadłub czarny, biała nadbudówka, całkowita długość około 200 metrów, no i... rufowa rampa, wykładana na keję podczas przeładunków zawsze od prawej burty. Czyli coś, z czym jeszcze nigdy w życiu osobiście się nie spotkałem, bo statki RoRo znałem dotychczas jedynie z kilku krótkich wizyt u moich kolegów, jeśli się „gdzieś w świecie” spotkaliśmy, lub po prostu z opowiadań.
„No cóż – pomyślałem sobie – muszę się wreszcie i z takim typem statku zmierzyć, skoro już na niego trafiłem, ale to oczywiście wcale nie oznacza, że sobie człowiek z robotą na nim nie poradzi, o nie. Szczerze przyznaję, że jego widok nic a nic mnie nie przestraszył, toteż dość dziarsko wstępowałem po trapie na jego pokład, samemu zresztą taszcząc moje walizy, zupełnie bez pomocy kogokolwiek z marynarzy, bowiem... w przypadku „ich kubańskiej odmiany” jest tak, iż oni – jako dzielna klasa robotnicza, będąca przecież wiodącą siłą narodu kubańskiego (a jakże! Ech, skąd my to znamy..?) – nie będą się wysługiwać jakimkolwiek oficerom, jeśli sami z własnej woli o takiej pomocy nie pomyślą. Co, zdziwieni nieco..? Ależ dlaczego, skoro my aż tak doskonale to z naszej własnej przeszłości znamy..?!
Ot, podczas każdego okrętowania KOGOKOLWIEK z załogi (czy to Kapitan, czy któryś z Chiefów, czy Kucharz, czy jeszcze ktoś inny, nieistotne) na wszystkich moich dotychczasowych statkach było (i nadal jest) tak, że nowoprzybyłemu członkowi załogi (schodzącemu ze statku również, to oczywiste) zawsze ktoś we wnoszeniu czy znoszeniu jego bagaży po trapie pomaga, albo wręcz całkowicie wyręcza, bo trap wąski i stromy, nierzadko śliski, człowiek po podróży zmęczony, itd.
Czynią tak zupełnie bezinteresownie i Polacy, i Ukraińcy, i Rosjanie, i Filipińczycy, i wielu innych Europejczyków i Azjatów, nawet i Chińczycy – bo przecież nowemu koledze zawsze pomóc trzeba, a od takiej przysługi nikomu korona z głowy nie spadnie, bo przecież niczego uwłaczającego w tym nie ma (sam też wielokrotnie to robię, inni oficerowie też, jeśli trzeba) – ale dzielni „post rewolucyjni” Kubańczycy już nie. Absolutnie nie, bo honor im na to nie pozwala, a poza tym... „proboszcz” patrzy..! A jak zauważy, to takiego „pomocnika” partyjna reprymenda już nie ominie!
Co, znowu zdziwieni..?! „Ależ dlaczego, skoro my aż tak doskonale to z naszej własnej przeszłości znamy..?!” A tak przy okazji, drobne pytanko: wy oczywiście wiecie, kto zacz ten ów „proboszcz”, prawda..? Jeżeli nie, to już usłużnie wyjaśniam – kiedyś w PRL-u było tak, że we wszystkich państwowych zakładach pracy (czyli na każdym polskim statku również) istniały tzw. „Zakładowe (często nazywane też „Podstawowe”) Komórki Partyjne” (oczywiście tej naszej ówczesnej „Zjednoczonej i Wiodącej”, bo przecież innych i tak nie było), posiadające zawsze jakiegoś swojego szefa (czyli „jakiegoś tam” Sekretarza), którego potocznie nazywano właśnie „proboszczem”. Ot i cała tajemnica...
Takim „jaśnie panem przewodniczącym-proboszczem” na polskich statkach, w czasach tej naszej „jedynie słusznej Polski”, wybieranym zostawał zazwyczaj ktoś z tzw. „załogi szeregowej” (to oczywiście dotyczyło tylko samych członków PZPR-u, a nie całej załogi) z pominięciem kogokolwiek z oficerów, rzecz jasna dlatego, aby przypadkiem nie było jakichś „podtekstów”, że klasa robotnicza nie rządzi! A taki „proboszcz” bywał w załodze nierzadko... personą ważniejszą niż sam kapitan! Nie, moi drodzy, to wcale nie żart – tak wówczas rzeczywiście bywało!
W dawnych czasach, czyli w latach – powiedzmy – 50 czy 60-tych, należących do Partii członków załogi każdego polskiego statku było zawsze całe mnóstwo, wiadoma rzecz. W tych czasach, które już ja osobiście poznałem (lata 70 i 80-te) bywało takich partyjniaków co najwyżej kilku, ale te „Podstawowe Komórki” jednak wciąż istniały, choć rola „proboszczów” oczywiście znacznie w porównaniu z poprzednimi latami zmalała. W latach 90-tych już zupełnie całe to badziewie zlikwidowano, natomiast w czasach obecnych już rzadko kto pamięta, że takowi cudacy w ogóle kiedykolwiek na statkach istnieli!
Ja osobiście również przez te wszystkie poprzednie lata zdążyłem już o takich „Zakładowych Komóreczkach z proboszczem na czele” zapomnieć, toteż podczas tego mojego „kubańskiego kontraktu”, kiedy ponownie się z czymś podobnym zetknąłem, dość długo z powrotem się z istnieniem na statku takowego „wrzodu” oswajałem. Oj tak...
Koniec odcinka pierwszego…
louis