Geoblog.pl    louis    Podróże    Kuba - Hawana    Holandia - Moerdijk-2
Zwiń mapę
2019
04
sty

Holandia - Moerdijk-2

 
Holandia
Holandia, Moerdijk
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Zapraszam na dalszy ciąg opisu tej specyficznej sprawy…

Owszem, te sprawy osobiście zupełnie mnie nie dotyczyły, trudno bowiem się spodziewać, abym miał cokolwiek wspólnego z... Komunistyczną Partią Kuby (do której nota bene na tym statku należeli wszyscy kubańscy członkowie załogi, wszyscy!), ale z wpływem tego „Stowarzyszenia Mądrości Wszelakiej” na życie codzienne na statku, musiałem niestety stykać się wielokrotnie. I chyba nie muszę dodawać, iż ów „wpływ” wcale nie należał do tych dobrych, prawda..?
A już zwłaszcza dlatego, że tym partyjnym „proboszczem” w tej kubańskiej załodze był – jak na złość chyba..! – facet tak potwornie głupi i bezczelny, że już na sam jego widok ten przysłowiowy nóż w kieszeni się sam otwierał. Był nim niewielkiego wzrostu grubaśny Steward, który później, po naszym pierwszym „kółku” na Kubę i z powrotem do Europy, został awansowany... na kucharza (o rety!) w miejsce poprzedniego, Chorwata, wyrzuconego ze statku przez naszego Starego za pijaństwo.
O, i wtedy to dopiero ten nasz nowy „kucharz-proboszcz” pokazał prawdziwą klasę! Regularnie raz na tydzień organizował wszystkim Kubańczykom partyjne zebrania (o czym na nich gadano, to oczywiście nie wiadomo, bo nikt z nas – czyli cudzoziemców – nigdy nie brał w nich udziału, jasna rzecz), częstokroć nawet i podczas postoju w jakimś porcie w trakcie prac przeładunkowych! O mamma mia!
Tak, moi drodzy, ja wcale was nie bajeruję – trwa wyładunek lub załadunek, gdy tymczasem ja pod ręką nie mam ANI JEDNEGO marynarza do pomocy! Nie, bo oni w tym samym czasie mają partyjne zebranie, więc pracować na razie nie mogą, ani na Pokładzie, ani w Maszynowni, ani... nawet w Kuchni! Ot, kiedy skończą te swoje narady, to oczywiście natychmiast do roboty na swoje stanowiska powrócą, ale póki co, musimy się bez nich obejść! Wierzcie mi na słowo – właśnie dokładnie tak zdarzyło się w różnych portach (w Santurce i w Moerdijk również!) aż kilka razy, w tym aż dwukrotnie nawet i wtedy, gdy w tym samym czasie trzeba było otwierać ładownie!
Uffff, czy wy w ogóle możecie to sobie wyobrazić..?!? Robotnicy portowi czekają na otwarcie ładowni, ale ja im jej udostępnić nie mogę, bo... wszyscy marynarze na swoim partyjnym posiedzeniu radzą..! Nie wiadomo co i o czym radzą, ale jak już uradzą, to dopiero wtedy przyjdą i ładownię im otworzą! Istny koniec świata! Wiwat rewolucyjna partia Kuby, nieprawdaż..?! No pasaran, a jużci...
Co? Śmieszne to, powiadacie..? Ot, niestety nie zawsze, moi kochani, bowiem akurat z tego powodu wydarzył nam się w Marcu – właśnie tutaj, w Moerdijk – w jednej z ładowni tragiczny wypadek holenderskiego robotnika! Tak, bo wyobraźcie sobie, że jeden z marynarzy – spiesząc się na zarządzone przez tego głupola „proboszcza” zebranie – z powodu właśnie tego pośpiechu źle zabezpieczył jedną z bocznych klap ładowni, która wskutek samoczynnego wyluzowania się niedokładnie wciśniętego w odpowiednią dziurkę zabezpieczającego tę klapę sworznia, w pewnym momencie po prostu... z wielkim hukiem sama się zamknęła! Tak, bo nic jej ciężaru nie trzymało!
O Boże, ponad trzydzieści ton (!) stojącej pionowo stalowej pokrywy nagle opada z powrotem na swoją poprzednią pozycję... wprost na stojącego tam na szczycie kontenerów robotnika!!! Człowiek ten miał jednak to szczęście w nieszczęściu, że w porę tę opadającą na niego klapę zauważył, toteż udało mu się chociaż to, że w tym ułamku sekundy podjął rozpaczliwą, ale jednak ratującą go od niechybnej śmierci decyzję o... zeskoczeniu z pięciu warstw kontenerów na samo dno ładowni (SIC!!!), wykorzystując około jednometrowej szerokości szparę między nimi a burtą, unikając w ten sposób totalnego zmiażdżenia, jako że w pozycji zamkniętej tej pokrywy, wolna przestrzeń pomiędzy nią a górą kontenerów wynosiła zaledwie 30 centymetrów, gdyby więc pozostał na swoim miejscu i się nawet na szczycie kontenerów na płasko położył, to i tak nie miałby absolutnie żadnych szans na przeżycie. Najmniejszych szans...
Ufff, wtedy pozostałaby więc po nim jedynie ta przysłowiowa „mokra plama”, ale jak już wcześniej napisałem, zdążył on jednak z tego pięciowarstwowego bloku kontenerów (to w sumie prawie 12 metrów wysokości!) w porę w tę szczelinę wskoczyć, z ogromnym krzykiem spadając na dno ładowni! W rezultacie tego wypadku doznał wprawdzie złamania nogi i ręki oraz ogólnie dość poważnie się poturbował, tym „szczęściem” jednakże było to, że w ogóle ten koszmar przeżył, a i nawet doznane przez niego obrażenie były stosunkowo niewielkie, zważywszy na tak dużą wysokość, z której zlatywał.
Jak wspomniałem, ta szpara pomiędzy burtą statku a bokiem kontenerów była dość wąska, szerokość ta wynosiła zaledwie około jednego metra, toteż podczas spadania w dół ładowni z powodu braku miejsca (na szczęście!) ten robotnik po drodze kilkukrotnie się o burtę i kontenery obijał, co na tyle spowalniało prędkość jego opadania, że przynajmniej nie gruchnął on z impetem wprost w stalowe dno, co przecież z całą pewnością by się wydarzyło (a wtedy śmierć też pewna!), gdyby spadał bezpośrednio w dół bez żadnych hamujących go po drodze przeszkód.
Ale jednak przeżył. Jak napisałem – z zaledwie jedną złamaną nogą, z jedną złamaną ręką oraz z ogólnymi potłuczeniami ciała. Potem była oczywiście akcja ratunkowa – lekarze, nosze, karetki, helikopter, itd. – ale nasi dzielni kubańscy partyjni „radziciele” w tym czasie ani na moment swojego zebrania nie przerwali..!!!! Moi drodzy, NAPRAWDĘ..!!! Czy możecie więc ten absurd w ogóle sobie jakoś wyobrazić..?! Wielkie nieba, przyznam, iż wówczas szczęka rzeczywiście mi aż do samego pokładu opadła.
No tak, ale to miało miejsce dopiero w Marcu 2001, gdy tymczasem my z naszym tekstem jesteśmy dopiero w Grudniu roku 2000, prawda..? No przecież ja dopiero przyjechałem do Moerdijk, właśnie wchodzę z bagażami w górę po trapie, jeszcze tak na dobre nie zaokrętowałem, a... już wybiegłem aż tak daleko w przyszłość..?! O rany, czy ja jestem w ogóle w stanie kiedykolwiek ten mój szalony pęd do wszelkich dygresji poskromić..?! Toż one mnie kiedyś chyba zabiją!
Tak więc szybko wracamy do Grudnia 2000, bo w przeciwnym razie naprawdę uda mi się zrobić z niniejszego rozdziału prawdziwy miszmasz. Czyli pora teraz na „prezentację” statku, na którego pokład właśnie zaokrętowałem, czyż nie..? Zatem do rzeczy...
Na samym początku napisałem, iż statek ten był tzw. „rorowcem” (to potoczne określenie pochodzi od nazwy Ro-Ro, oznaczającej jednostkę zdolną do przyjęcia i przewozu ładunków w tzw. „poziomym systemie ładowania” – czyli na pojazdach kołowych, po angielsku Roll-on, Roll-off) i było to oczywiście prawdą (jako że trzy kolejne pokłady ładunkowe były dostępne poprzez specjalną rufową rampę), ale jednak taką prawdą... „nie tak całkiem do końca”, jeśli mogę się tak wyrazić.
„Prawdą, ale jednak nie tak całkiem do końca” - w odniesieniu do statku..??! Co się pod takim dziwnym stwierdzeniem kryje..? – zapytacie więc. Już wyjaśniam, moi drodzy – otóż, ten statek oprócz swojego bezwzględnie prawdziwie określonego typu, że to rorowiec, był jednocześnie i kontenerowcem (bo miał ładownie z prowadnicami tylko dla kontenerów, bez dostępu z poziomów Ro-Ro), i drobnicowcem (bo też miał dwie górne zupełnie odrębne ładownie dla samej drobnicy, także bez dostępu znikąd indziej, jak tylko przez pokładowe luki), i masowcem (bo posiadał dwa przedziały ładunkowe jedynie dla samej „masówki”, które również miały luki zupełnie odrębne), no i jeszcze na dokładkę – żeby już zupełnie było dziwacznie – posiadał także zbiorniki do przewozu ładunku płynnego oraz komory chłodnicze!
Nieźle, no nie..? Statek ten był już „mocno leciwy”, przekroczył już wiek dwudziestu lat, toteż te dwie ostatnie jego możliwości przewozowe już od dość dawna w ogóle nie były wykorzystywane. System chłodzenia oraz mrożenia tychże chłodniczych przedziałów był w zupełnej rozsypce, wszystkie jego urządzenia były po prostu zwykłym złomem i już od wielu lat nie działały, dlatego wykorzystywane one były jako dodatkowa przestrzeń dla drobnicy, natomiast wszystkie zbiorniki do ładunków płynnych były całkowicie puste i szczelnie „zaślepione”, nie będące w użyciu nawet do celów balastowych.
Ależ konglomerat rozmaitości, nieprawdaż..? Brakowało więc tam chyba jedynie... jakichś kabin dla pasażerów – jeśli mogę sobie tak zażartować – ażeby już całkowicie było do kompletu. Co ciekawe jednak, takowy „zlepek” najrozmaitszych przeznaczeń dla jednego statku znajdował również pełne odzwierciedlenie w jego oficjalnych dokumentach, jako że we wszystkich certyfikatach pod pozycją „Type od Vessel” wpisany był zawsze istny „tasiemiec” – nazwa ta bowiem brzmiała: „Container Carrier/General Cargo/Ro-Ro/Bulk Carrier.” Absolutny ewenement, czyż nie?
Ciekawe zresztą, jak to „drzewiej” z tym statkiem bywało, kiedy jeszcze urządzenia chłodnicze i do obsługi ładunków płynnych działały normalnie – czy wówczas do tego „tasiemca” jeszcze dodatkowo dodrukowywano: Reefer Carrier i Oil Tanker..? No cóż, akurat tych spraw podczas tego kontraktu w żadnych archiwach się nie doszukałem, bowiem z chwilą jego sprzedaży poprzedni właściciel wszystkie dokumenty z niego pozabierał, więc ich po prostu już tam nie było w ogóle.
Ale już nawet i bez tych dwóch ostatnich określeń owa oficjalna nazwa typu tego statku wyglądała wystarczająco dziwacznie, prawda..? Co ciekawe, tę oficjalną nazwę wpisywano jednak w komplecie do Książeczek Żeglarskich wszystkich załogantów, pomimo że rubryka na to przeznaczona była po prostu za mała. Ów „tasiemiec” więc zupełnie się w niej nie mieścił, toteż wygląda on tam rzeczywiście dość oryginalnie. Powiedziałbym żartobliwie, że to taki... ZwierzoCzłekoUpiór w jednej „statko-osobie”. Bo to istotnie niezwykle rzadko spotykane. No, to tyle o statku, co dalej..?
Ano, czas teraz na „prezentację” załogi. Kapitanem był Rosjanin (którego rodzice nota bene byli potomkami polskich zesłańców, zarówno ze strony matki jak i ojca, więc całkiem nieźle znał język polski, używając go bardzo sprawnie, choć z wyraźnym wschodnim „zaśpiewem”), Elektrykiem Ukrainiec z okolic Żytomierza (też mówił bardzo dobrze po polsku), Starszym Mechanikiem, Trzecim Mechanikiem oraz Kucharzem byli Chorwaci, Polaków było tylko dwóch (Drugi Mechanik i ja), całą resztę załogi natomiast stanowili już tylko sami Kubańczycy. Co ciekawe jednak, jedynie dwóch z nich mieszkało na stałe w Hawanie, wszyscy inni byli „prowincjuszami”, pochodzili głównie z Moa, z Nicaro, z Santiago, z Matanzas czy z wioseczek w pobliżu Cienfuegos, a jeden z nich – jakiś Motorzysta – był nawet z samego Guantanamo. Oczywiście z tej części tej prowincji, która obecnie nie należy do Amerykanów.
Ja na moim stanowisku wymieniałem Chorwata z... Sarajewa (czyli z Bośni, a nie z samej Chorwacji), który zresztą podczas przekazywania obowiązków zachował się wobec mnie bardzo nieelegancko (żeby nie powiedzieć dobitniej!), bowiem na powitanie ledwo co burknął do mnie coś spoza pleców (tak, bo tylko w niewielkim stopniu się w moją stronę od komputera odwracając), zaś po chwili wręczył mi UKF-kę (choć tak właściwie to... prawie mi ją rzucił do rąk, a nie podał..!) i... to już był cały nasz „handover”..! No niestety, ale właśnie tak było. Nie powiedział mi on na temat statku zupełnie nic – absolutnie nic, dosłownie..! Przyznam zatem, że trochę mnie to... hmm, jakiego słowa by tu użyć..? O, skonfundowało.
Co gorsza jednak, od tej chwili to nawet już więcej go nie widziałem na oczy (sic!), polazł on bowiem od razu po tym „powitaniu” do swojej kabiny, w której przesiedział aż do momentu jego ostatecznego zejścia ze statku, którą to chwilę zresztą zupełnie przeoczyłem. W sprawy mojej „działki” wprowadzał mnie Kapitan, choć jedynie przez dwie godzinki, bo ze zrozumiałych względów podczas postoju w porcie na dłuższe ze mną pogawędki jeszcze wtedy czasu nie miał. Ten przedziwny „handover” dokończył więc dopiero po naszym wyjściu z Holandii, już w drodze do Santurce w Hiszpanii.
No cóż, specjalnego szczęścia na powitanie na tym statku zatem nie zaznałem, ale przyczyny takiego zachowania się owego pana (był dużo starszy ode mnie) są niestety... jednym z tych „tematów tabu”, których poruszać raczej nie powinienem, toteż niczego więcej o tym pisać już nie będę. Dodam do tego jedynie to, iż powrócił on do nas po około 3 miesiącach – już jako nowy kapitan, tego „polskiego” Rosjanina na tym stanowisku zmieniając – ale już wówczas nasza współpraca... była całkiem do rzeczy, zupełnie bez żadnych, najdrobniejszych nawet między nami nieporozumień.
No dobra, ale koniec już tego wątku, zaczynamy następny – rodzaj i charakter zabieranego stąd na Kubę ładunku. Łooo rety, toż to był prawie sam złom! Pełno jakichś starych pojazdów – głównie samochodów osobowych, ciężarówek i autobusów – rozmaite maszyny budowlane, przemysłowe i drogowe (też z „second handu”, ani jedna z nich nie była nowa!), a ładowano je nam zarówno na lorach (to takie platformy na kołach) poprzez rufową rampę, jak i też na kontenerowych tzw. „flatach”, stawianych na sam szczyt kontenerów, zasztauowanych już na górnych pokładach.
Co było w zamkniętych kontenerach, tego nie wiem, bowiem nie dostarczano nam na tym statku żadnych szczegółowych manifestów poza zwyczajowymi deklaracjami o ładunkach niebezpiecznych (a z reguły były to jakieś aerozole i przemysłowe żywice), natomiast do ładowni drobnicowych pakowano całą masę różnorakich palet z towarem workowanym, przeważnie z nawozami i kaustyczną sodą, ale wiele z nich było również i z artykułami spożywczymi, z mąką, kaszą i z ryżem, jednakże najpocześniejsze wśród nich miejsce zajmował – uwaga! – cukier! O mamma mia, wozić cukier na Kubę, to ci dopiero ciekawostka, prawda..? To niemalże dokładnie tak samo, jak gdyby przywozić kamienny węgiel na nasz Górny Śląsk lub siarkę do Tarnobrzegu! Ale cóż, każda rewolucja jakichś „ofiar” jednak wymaga, nieprawdaż..? Nawet ta niegdysiejsza kubańska. Czy też może raczej... zwłaszcza ona..? Ech...
Zabierane z Holandii na Kubę ładunki nie były zatem „zbyt wysokiego lotu”, ale za to – co jednak dość ciekawe – było ich całkiem sporo. Szczególnie starych używanych autobusów, wycofywanych z komunikacji miejskiej w Szwajcarii i w Austrii (były jeszcze na nich nazwy tamtejszych miast, więc stąd to wiem), co jednak nieco mnie dziwiło, ponieważ zabieraliśmy je stąd za każdym naszym pobytem w Europie – i to zarówno z Moerdijk, jak i później z Santurce. Podczas tych około pięciu miesięcy mojego kontraktu miałem więc okazję widzieć ich w sumie... prawie dwieście sztuk i aż po dziś dzień zastanawiam się, gdzie „to-to” w ogóle po tej Kubie jeździło, skoro nie widziałem ich ani w Moa, ani w Nicaro, ani w Puerto Matanzas, ani w Cardenas, a i nawet w ponad dwumilionowej Hawanie..?!
No cóż, tajników światowego biznesu nigdy rozszyfrować mi się nie udawało – zresztą nawet się niespecjalnie to robić starałem, bo to i tak przekracza moje możliwości zrozumienia tej branży – z tym że brak wiedzy na ten temat to jedno, natomiast ciekawość, to z kolei zupełnie odwrotna strona medalu, czyż nie..? Dlatego też kilka razy próbowałem o to podpytywać moich kubańskich współzałogantów, jednakże... oni również tego nie wiedzieli.
Hmm, może rzeczywiście nie wiedzieli, a może po prostu powiedzieć niczego o tym nie chcieli lub... nie mogli (z obawy przed posądzeniem o „zbyt długi ozór”, albo ze zwykłego przyzwyczajenia do niewyjawiania nikomu obcemu jakichkolwiek szczegółów z życia na Kubie), toteż my (czyli cudzoziemcy w tej załodze) podejrzewaliśmy, iż wszystkie te sterane wieloletnią harówką na ulicach europejskich miast autobusy przeznaczane były do obsługi jakichś prowincjonalnych linii pomiędzy wioskami i miasteczkami w głębi wyspy, albo też sprowadzano je za bezcen z Europy... na części zamienne do napraw tego sprzętu, który dotychczas na Kubie posiadano. O, i właśnie to było najbardziej prawdopodobne.
Wątek następny – wyżywienie. Ufff... Coś niecoś już na ten temat na poprzednich stronach napisałem, ale pozwólcie, że jeszcze trochę do tego dodam, zgoda? Toteż najpierw zacznę od ponownego westchnienia „Ufff”, dopiero po którym przejdę do rzeczy.
Otóż, to po prostu było zwykłą katastrofą! Bez dwóch zdań! Tylko że... Moi drodzy, zajmę się tym dopiero w następnym odcineczku, jako że już najwyższy czas opuścić holenderski Moerdijk i udać się w dalszą podróż – poprzez Atlantyk do kilku portów na Kubie, po drodze zawijając jeszcze do Santurce w celu załadowania tam... kolejnych porcji podobnego ładunku, który już na burcie mieliśmy, czyli wszelakiego rodzaju używany sprzęt, nierzadko w istocie wyglądający jak zwykły złom.

Zatem żegnaj Holandio – ruszamy na gorące Karaiby. Wreszcie, bo przecież dość mroźny tego roku Grudzień już wystarczająco dał nam się we znaki...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020