No dobra, żarty żartami, ale prawda chyba była taka, że coś jednak musiało być w moim ogólnym wyglądzie wyróżniającego mnie spośród tłumu tubylców, bo w przeciwnym razie nic podobnego przecież by nie zaistniało, to jasne. Zwłaszcza że w drodze powrotnej... zdarzyło się dokładnie to samo – też grzeczniutko stałem w kolejce do promu, też ani słowem się nie odzywałem, też miałem na podorędziu drobne „moniaczki” do zapłaty jak wszyscy inni obok mnie, też z całych sił udawałem Kubańczyka, ale TEŻ przy wchodzeniu na trap promu usłyszałem: „one dolar, por favor”..! I to wcale nie był ten sam kasjer co na zachodnim brzegu, tylko tym razem jakaś – nota bene wielka jak czołg! – czarnoskóra kobieta! Tak więc wniosek jest prosty – ja na szpiega na pewno się nie nadaję. No, przynajmniej nie na Kubie. Ot, co...
Ale za to na turystę, jak najbardziej! Nnnooo, prawie... „Prawie” się nadaję – bowiem, będąc w tak wspaniałym miejscu Hawany na jego zwiedzenie udało mi się wygospodarować ledwo dwie niecałe godzinki wolnego czasu! Ależ kardynalny błąd popełniłem – rzeczywiście zupełnie nie jak doświadczony turysta, lecz raczej jak jakiś nieopierzony młokos! A to dlatego, że wcześniej nie zainteresowałem się w wystarczającym stopniu tym, co w tej części Hawany można zobaczyć – ot, po prostu, zupełnie tego nie doceniłem! Ach, gdybym to ja wiedział – gdybym uprzednio kogoś o to wypytał, to bym czegoś aż tak oryginalnego nie przegapił..! Czasu bym na pewno miał dużo więcej...
A tak, no niestety, ale w pewnym sensie musiałem obejść się smakiem, i tyle. A o co w ogóle chodzi, nad czym tak bardzo ubolewam? – zapytacie. Czyżby o tę słynną Statuę Chrystusa, którą być może ledwo co wzrokiem omiotłem, bo mi na więcej czasu nie wystarczyło..? Ech, już odpowiadam – owszem, akurat o to również, jako że w istocie koło tego gigantycznego pomnika zaledwie „przemknąłem”, na jakiś dłuższy przy nim pobyt czasu sobie wcześniej nie rezerwując, ale nie to jednak jest tego mojego żalu głównym powodem, bynajmniej nie to.
Tą przyczyną jest bowiem brak czasu na dłuższy spacerek po... tutejszym cmentarzu! Tak, dobrze przeczytaliście – po cmentarzu! Tylko że... JAKIM CMENTARZU..! Miejsce to znane jest w świecie jako tzw. „Nekropolia Kolumba” (choć z samym Kolumbem nie ma nic wspólnego, bo przecież jego szczątki są w Katedrze, a nie tam), a można o nim powiedzieć, że – tak właściwie – jest on po prostu JEDNYM WIELKIM ZABYTKIEM..!!! BEZ-DYS-KU-SYJ-NIE! Jemu podobnego na pewno na całym świecie nie ma!
Moi drodzy, kiedy go z oddali zobaczyłem, to w pierwszym momencie pomyślałem, że... ja chyba śnię! Kiedy zaś stanąłem już przy jego głównej wejściowej bramie (a już ona sama jest zabytkiem wprost fenomenalnym! To są trzy łukowate wejścia, wprost prześlicznie ozdobione!), to z kolei mi ręce aż do samej ziemi z bezradności opadły, że mam na zwiedzenie tego cmentarza tylko... pół godziny, a zaraz potem już muszę wracać na statek!
O rety, toż tam stał pomnik przy pomniku, rzeźba przy rzeźbie, cała masa wprost przepięknych płyt nagrobnych, będących autentycznymi dziełami sztuki, natomiast od małych kapliczek, rodzinnych grobowców, czy wręcz mauzoleów, tam się aż roiło. A prawie wszystkie z nich... wykonane z najwyższej jakości marmurów, bazaltów czy indyjskich granitów! Wierzcie mi, ten widok po prostu dech w piersi zapierał..!
Owszem, ktoś z was mógłby teraz pomyśleć, iż zachwycanie się... cmentarzem jest tu raczej nie na miejscu, że to jednak coś bardzo z mojej strony niestosownego, ale ja na swoją obronę miałbym... taką oto propozycję: niech teraz każdy z was zajrzy sobie do jakiejś encyklopedii (lub do Internetu – i tam niech sobie „wygoogluje” co trzeba), poczyta najpierw, czym tak naprawdę jest Nekropolia Kolumba w Hawanie, a ewentualnie dopiero potem niech mnie za to krytykuje. Bo wówczas – jak przypuszczam – zapewne przejdzie mu już na to ochota, kiedy samemu parę przykładowych zdjęć z tego miejsca zobaczy.
No, moi drodzy, powiem szczerze – kiedy po moim powrocie z tego kontraktu do domu w kilku tzw. „pisanych źródłach” o tym właśnie cmentarzu sobie poczytałem, to... aż mi włosy dęba na głowie z wrażenia stanęły, co ja wtedy tak naprawdę straciłem, mając to zresztą tuż na wyciągnięcie ręki!
Oczywiście teraz już nie ma najmniejszego sensu silić się na jakiekolwiek relacje z tego cmentarza, bo przecież byłoby to z mojej strony jedynie powielaniem czyichś opisów (nie zaś moich własnych, skoro ten cmentarz jedynie „w przelocie” widziałem), toteż do rzeczonych źródeł was tylko odsyłam, gorąco was jednak do ich przeczytania zachęcając! Tak, bowiem ze wszech miar poczytać o tej szczególnej nekropolii warto! I zapewniam, że po tej lekturze również i wy będziecie tym miejscem wprost... zauroczeni.
Wiem, to być może niezbyt adekwatne słowo w odniesieniu do – bądź co bądź – jednak cmentarza, ale naprawdę dość trudno mi teraz dobrać coś odpowiedniejszego na określenie tegoż wybitnie oryginalnego miejsca, które nota bene – jak zdążyłem zauważyć – jest w istocie tłumnie odwiedzane właśnie w tych celach, typowo turystycznych! A zresztą, kiedy już sobie coś na temat tej Nekropolii poczytacie, to już na pewno wszystkie te moje zachwyty zrozumiecie. Akurat za to ręczę...
A poza tym – czystość i porządek! Moi kochani, być może was to zdziwi, ale to jednak najprawdziwsza prawda – ten cmentarz, jak i również jego bezpośrednia okolica, wręcz... lśnią czystością! Wszystkie groby (tak, wszystkie!) tak zadbane, jakby dopiero co były dokładnie umyte, trawniki czyściutkie i równo przystrzyżone (niemalże „laserowo”!), żadnych śmieci dookoła (nawet najmniejszego papierka!), a oprócz tego... kwiaty, kwiaty i jeszcze raz kwiaty!
No i ta szczególna atmosfera... Mój ty Boże, czy możecie bowiem wyobrazić sobie, że na cmentarzu (jakimkolwiek zresztą)... może być wesoło!? Że to w ogóle możliwe? Ot, dość trudno, prawda? A jednak właśnie tak tam jest – wszędzie dookoła same uśmiechy, jak i nawet głośne śmiechy (i bynajmniej wcale nie samych dzieci) oraz... płynąca z przenośnych radioodbiorników muzyka! Tak, to nie żart, w takie małe przenośne radyjka „uzbrojony” był niemalże co drugi przechodzień! Z każdego wprawdzie płynęła dokładnie ta sama muzyka (bo zapewne mieli tam wówczas tylko jedną stację, toteż wszyscy tylko na nią byli dostrojeni), ale to i tak w sumie dawało dość wyraźny efekt totalnej kakofonii, kiedy się po kolei takich „radioaktywnych” na cmentarnych alejkach mijało. Ot, cała Kuba – muzyka... nawet na cmentarzu. Jeszcze tylko tańców brakowało...
Ha, moi drodzy – właśnie sobie przypomniałem – tak przy okazji mała ciekawostka. Otóż, prawie wszystkie te małe przenośne radyjka, które tam u ludzi widziałem, to były... polskie Kolibry! O rety, czy ktoś z was pamięta jeszcze te nasze niegdysiejsze sympatyczne Koliberki, tzw. „tranzystorki” z bydgoskiej Eltry..?! U nas bywały one w powszechnym użyciu głównie w Maju, podczas relacji z kolarskich Wyścigów Pokoju, przez resztę roku raczej tylko z rzadka powracając do łask, natomiast na Kubie... no proszę – stały się one nieomal podstawowym wyposażeniem każdej rodziny.
Wspomniałem o porządku i czystości, prawda..? To w takim razie jedźmy z tym wątkiem dalej. Moi drodzy, tutaj jest tak wszędzie..! Tak, w Hawanie czystość i ogólny porządek na ulicach jest po prostu lokalnym standardem, serio! Wszędzie dookoła, gdzie by nie spojrzeć, jest czysto i schludnie, chodniki są wysprzątane, o jakichkolwiek rzucających się w oczy śmieciach natomiast nie ma nawet co wspominać, bo... ich po prostu nie ma. Tak, moi drodzy, właśnie tak wygląda centrum Hawany.
Podejrzewam oczywiście, że powyższe słowa co nieco was jednak zaskoczyły, że na temat czystości na ulicach w wypadku Kuby spodziewaliście się raczej opinii z mojej strony zupełnie odmiennej, ale tę sprawiedliwość hawańczykom po prostu oddać trzeba, bezwzględnie. Owszem, już za chwileczkę poniżej dodam do tego miodu nieco dziegciu (i to wcale nie tę przysłowiową małą łyżeczkę, ale dużą chochlę), jednakże akurat w przypadku ogólnej czystości proszę się mieszkańców kubańskiej stolicy nie czepiać, zgoda..? Bo ja naprawdę wiem co mówię, jako że „obkolędowałem” wiele miejsc w Hawanie na tyle dokładnie, że własnym honorem za prawdziwość tych słów ręczyć mogę. Wszak to wszystko na własne oczy widziałem.
To w takim razie, czegóż ten wspomniany dziegieć dotyczy..? Ano, przede wszystkim tzw. „ogólnego stanu” i technicznej kondycji tutejszych domów, ulicznej infrastruktury, jezdni, chodników, itd., itp. Bo z kolei z tym niestety jest już całkowicie inaczej – jest po prostu źle, i to bardzo. Wszelkiego typu twarde nawierzchnie ulic są naprawdę w stanie wręcz opłakanym – czy to asfalt, beton, czy to jeszcze coś innego (na przykład kamienne „kocie łby”, bo takie tu też są), bez żadnej różnicy – są popękane, pełne dziur, wyszczerbione i wprost do ostatnich granic wytrzymałości wytarte i rozjeżdżone. Ale czyste!
Bardzo podobnie rzecz się ma z chodnikami – one również są jak te przysłowiowe sito podziurawione, krzywe „aż do rozpaczy” (tak, bo to rzeczywiście istny tor przeszkód), powykruszane, z mnóstwem wolnych miejsc po niegdysiejszych krawężnikach, ale... czyste. Ani śmieci, ani nawet gruzu, który przecież musi tu co pewien czas gdzieś zalegać, skoro te chodniki nieustannie się sypią i kruszą, wszak ten proces niszczenia wciąż trwa, wiadomo. A jednak wszystko było wysprzątane.
Domy w Śródmieściu. Ufff... Ależ one są zaniedbane, mój ty Boże! A przecież większość z nich, wręcz „jeden w jeden”, to autentyczne zabytki! Jakież one kiedyś musiały być piękne, zapewne wprost urzekająco śliczne, kiedy były jeszcze kolorowe i pod względem technicznym zadbane! No przecież wiele z nich to istne pałace, a nie zaledwie miejskie kamienice. Pełno na nich wszelakich zdobień i ornamentów, przy których nasza polska Secesja z Łodzi, z Bydgoszczy czy z Poznania mogłaby się... autentycznych kompleksów nabawić, możecie mi śmiało na słowo uwierzyć.
Lecz dziś, no niestety, wszystkie zszarzałe, wręcz „na potęgę” się sypiące, nie remontowane zapewne aż od samej Rewolucji, w niektórych ulicznych pierzejach zieją wielkie dziury po budynkach, które najprawdopodobniej tam kiedyś stały, tylko zawaliły się już nadgryzione „socjalistycznym zębem czasu” (o, ależ fajna metafora mi wyszła!), więc w wielu miejscach nawet najmniejszego śladu po nich już nie ma, a poza tym wszystkie z nich... aż tak gęsto przez ludzi zamieszkane, że przypuszczać można, iż gnieżdżą się oni i tłoczą w pokojach tychże kamienic jak te przysłowiowe sardynki w puszce.
Ot, wygląda to zapewne bardzo podobnie jak to „drzewiej” w Polsce bywało w odbudowywanej po wojnie Warszawie, czy w poodbieranych tzw. „obszarnikom” dworkach, w których na siłę „zagęszczano” pracowników PGR-ów, bo przecież inaczej być nie mogło, skoro prawie w każdym oknie któregokolwiek domu hawańskiego Śródmieścia zawsze dostrzegałem... co najmniej jedną głowę!
Przy tej okazji, drobna uwaga – o czymś takim jak... szyba w oknie, to większość Kubańczyków może tylko pomarzyć! Tam były tylko co najwyżej jakieś dykty albo materiałowe zasłonki, lub też stare, choć na szczęście wciąż jeszcze istniejące drewniane okiennice. Zatem, bardzo biednie, lecz obejścia tych domów jednak czyste! Podobnie jak jezdnie i chodniki, żadnych śmieci!
Jednakże – na szczęście! – na samej Starówce, na La Habana vieja, było już z tymi domami znacznie korzystniej. Tak, bo nie tylko że większość z tamtejszych kamienic zachowała się do czasów obecnych w dużo lepszej kondycji, to jeszcze na dodatek wiele z nich było świeżo wyremontowanych i kolorowo pomalowanych (były wręcz prześliczne!), część z nich natomiast akurat podlegała renowacji. Całe były w rusztowaniach, zaś restauracyjne prace szły naprawdę pełną parą!
A przypominam wam, moi kochani, że ja piszę teraz o początku roku 2001, dlatego też dziś najprawdopodobniej znaczna część La Habana vieja już jest zrewitalizowana, wyobrażam więc sobie, że teraz – po aż tak wielu latach prac konserwatorskich – zapewne wygląda ona już wprost... szałowo! Zatem wszystko wskazuje na to, że dla tego miasta znowu mogą nadchodzić złote czasy, bo kiedy tylko coś się w końcu na Kubie politycznie zmieni, to Hawana ponownie może odzyskać nieoficjalne miano „perły Karaibów”. Czego zresztą ogromnie szczerze jej życzę, bo rzeczywiście w pełni na to zasługuje. Zwłaszcza za tę swoją czystość i porządek, które mimo tej powszechnej tu biedy są wciąż na bardzo wysokim poziomie.
Jednakże, paradoksalnie, kiedy już wreszcie Hawana zacznie się pod względem jakości życia jej mieszkańców zmieniać na lepsze, to jednocześnie... będzie to też z wielką szkodą, wręcz niepowetowaną stratą dla jej ogólnego wizerunku i specyficznego charakteru. Bowiem zapewne dość szybko poznikają z tutejszych ulic stare amerykańskie „krążowniki szos”, pamiętające jeszcze lata 40-te i 50-te ubiegłego wieku, wszelakie „archaiczne” już Chevrolety, Pontiaki, itd., które dzięki niezwykłym umiejętnościom Kubańczyków wciąż jeszcze są „na chodzie”, przydające hawańskim ulicom nieprzeciętnego uroku i stwarzające atmosferę... swoistej podróży w czasie dla każdego przybysza z zewnątrz.
Tak, bo przecież właśnie te obrazy najróżnorodniejszych starych poamerykańskich pojazdów na tle zabytkowych kamienic-pałacyków są najbardziej na świecie znanymi widokami z Hawany, prawda..? To wszystko bowiem, co po roku 1959 po wycofujących się Amerykanach na Kubie pozostało, oczywiście natychmiast przez „nowy porządek” było przejmowane, tzw. „prawem kaduka” było zawłaszczane, więc aż przez kilka kolejnych dziesięcioleci ulice Hawany właśnie tak wyglądały – jak jakaś „żywa relikwia” lat pięćdziesiątych XX-go wieku w Ameryce. A przyznać trzeba, że to jednak swoisty urok miało, prawda..?
Owszem, w latach 60-tych i 70-tych ulice Hawany już się nieco bardziej unowocześniły, różnorakich nowszych pojazdów spoza USA wciąż przybywało, tylko że... cóż to była – pożal się Boże! – za „nowoczesność”..!? Staroświeckie „krążowniki” z Północy powoli zastępowane były przez radzieckie Wołgi i Zaporożce, polskie Fiaty (zwłaszcza Maluchy), Polonezy i... stare Warszawy (tak! Nawet i „garbusy!), wschodnioniemieckie Wartburgi (Trabantów nie było tu w ogóle) czy przez czechosłowackie Skody, natomiast motocykle pochodziły już tylko i wyłącznie z Polski, a były to Junaki, WSK-i, MZK-i czy SHL-ki (któż je jeszcze pamięta?), a do tego dochodziły jeszcze popularne motorowery Komar i skuterki Osa.
O, i właśnie na tym polegała ta „nowoczesność”, która zresztą dość szybko się skończyła (trwało to bowiem zaledwie 15-20 lat), bo przecież tzw. „żywotność” tych socjalistycznych wspaniałości przemysłu motoryzacyjnego miała swoje wytrzymałościowe granice – a już zwłaszcza w tak gorącym klimacie. Wszelakie pojazdy z „Demoludów” zaczęły się zatem wręcz „na potęgę” sypać, w bardzo niedługim czasie się dekapitalizowały, psuły się na okrągło, szybko zużywały, aż wreszcie zaczynały być wypierane... z powrotem przez te same amerykańskie „krążowniki”, które w tym okresie przetrwały w zaciszu podwórek czy byle jak skleconych garażyków.
Znowu więc te słynne staroświeckie Cadillaki, Fordy, Buicki, Lincolny czy Hudsony powróciły do łask, „retro-wizerunek” hawańskich ulic przywracając, choć oczywiście te „niedobitki” pojazdów z niegdysiejszych krajów socjalistycznych tu i ówdzie wciąż jeszcze się tutaj spotyka. Rzecz jasna już nie w takiej ilości jak poprzednio, jednak jeszcze na ulicach w zasięgu wzroku się pojawiały. Ot, na przykład nasz Agent jeździł naszym polskim Maluchem, tak już zdezelowanym jednakże, iż na jego widok robiło mi się po prostu wstyd! I to nawet mimo tego, że on sam tegoż swojego „truposza”... bardzo chwalił..! Ech...
Moi drodzy, przy okazji opisu tej „kubańskiej motoryzacji” chciałbym jeszcze podkreślić bardzo ważną rzecz – mianowicie, tutejszym standardem była... absolutna czystość tych pojazdów, wprost sterylna! Tu nie spotykało się samochodów brudnych czy obłoconych, nawet po opadach deszczu, po których na ulicach od kałuż aż się roiło, bo wszystkie te pojazdy były natychmiast na nowo przez ich właścicieli myte! Oni to robili na okrągło..! Zaś polerownie karoserii czystymi szmatkami zdawało się być niemalże ich hobby – oni czynili to z lubością, traktując swe autka prawie jak własne dzieci!
Ot, przez moment... zupełnie się w mojej pisaninie „zablokowałem”, moi kochani. Szperam teraz w pamięci i szperam, ale... chyba mi już kolejnych wątków na temat Hawany zabrakło! O zabytkach i muzeach już wspomniałem, o widokach na tutejszych ulicach również, dość obszernie zająłem się też La Habana vieja, opisałem nawet spotkanie aficionados i moje „udawanie Kubańczyka” przy wsiadaniu na prom, czym zatem jeszcze mógłbym was teraz na temat kubańskiej stolicy uraczyć? O do diaska, utknąłem!
No owszem, mógłbym was jeszcze troszkę „poepatować” opisami, na przykład tutejszych sklepów, itd., ale akurat te tematy pozostawiam sobie na następny port tej wyspy, czyli na prowincjonalne Moa, gdzie te sprawy poznałem znacznie lepiej niż w samej Hawanie – bo tam już nie traciłem czasu na zwiedzanie zabytków, gdyż ich tam po prostu nie ma w ogóle! – mogąc nieco dokładniej poprzyglądać się codziennemu życiu przeciętnych Kubańczyków.
Natomiast w Hawanie... No cóż, akurat na to szkoda mi było czasu, żeby po prostu wszystkie atrakcje zdążyć tu „obkolędować”, nie trwoniąc go niepotrzebnie na szwendanie się po sklepach czy obserwacje z zewnątrz tutejszych szkół lub... knajpianego życia, bo przecież również i takie na Kubie istnieje. Tak, bo Kubańczycy naprawdę lubią (i potrafią!) się bawić.
No i te wszędobylskie uśmiechy! Moi drodzy, mogę was z pełną odpowiedzialnością moich słów zapewnić, że pogoda ducha większości Kubańczyków jest wprost wzorcowa! W ich wypadku podobnie jest zresztą także i z życzliwością i uprzejmością – oni naprawdę nie są ani namolni, ani zaczepni, ani niegrzeczni, ani nawet zgnuśniali czy zgryźliwi, do czego przecież mieliby jednak jakieś prawo, zważywszy na ich trudne życiowe warunki i powszechny niedostatek. Ot, w niczym im się „nie przelewa”, a jednak ciągle są uśmiechnięci i wcale siebie samych za jakieś ofiary losu nie uważają. Cudzoziemcom z niczym się nie narzucają, zaś o jakąkolwiek pomoc poproszeni, udzielają jej natychmiast..! A czy my możemy o sobie powiedzieć to samo..?
O, i właśnie tym refleksyjnym akcentem zakończyliśmy naszą wspólną wizytę w „perle Karaibów”, co oczywiście wcale nie oznacza, że z samą Kubą też już się żegnamy, o nie! O tym kraju jeszcze wielu ciekawych rzeczy się dowiecie, z tym że już nie z wielkomiejską Hawaną w tle, ale podczas naszych spacerów po innych portach tego kraju, do których już teraz gorąco was zapraszam.
Póki co jednakże – Hawano, pa pa!
louis