Geoblog.pl    louis    Podróże    Kuba - Hawana    Kuba - Hawana-3
Zwiń mapę
2019
04
sty

Kuba - Hawana-3

 
Kuba
Kuba, Havana
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 22670 km
 
A zatem zwiedzamy Hawanę dalej…

No dobra, ale koniec tej dygresji, jedziemy z opisami dalej. Pora teraz na kolejne w Hawanie Muzeum, które ja jednak również nazwałbym co najwyżej Izbą Pamięci, czyli na Museo de Ernesto Hemingway. Moi kochani, proszę natychmiast zwrócić swą łaskawą uwagę na zawarte w tej nazwie imię tego słynnego pisarza i podróżnika – tam przecież jest Ernesto, a nie Ernest, jak naprawdę miał on na imię! Ale to oczywiście jest dowodem na to, że Kubańczycy... nadal uważają go za „swojaka”..! Takie podejście jest przejawem wielkiej sympatii mieszkańców Kuby do tego człowieka, mimo że był on typowym Amerykaninem, których dziś Kubańczycy przecież raczej nie lubią, prawda..?!
No tak, za Gringos oni rzeczywiście nie przepadają, ale Ernest (Ernesto!) Hemingway to jednak zupełnie co innego – to był Ktoś! Nie dziwota, bo spędził on w sumie na Kubie aż ponad dwadzieścia lat swojego dorosłego życia, zawsze z radością na tę wyspę ze swoich podróży powracał, zaś przy każdej okazji wszem i wobec rozgłaszał, że Kuba jest jego drugą Ojczyzną. Nazywał ją nawet Mi Madre Cuba lub też mawiał, iż „Cuba es la madre mia real”. Czyli, że to jednak Kuba jest jego prawdziwą matką, choć jednocześnie trudno zrozumieć, dlaczego akurat w takim sloganie w swej hiszpańszczyźnie popełniał tak karygodne gramatyczne i składniowe błędy. No przecież język ten znał doskonale. Czyżby celowo..?
Wspomniałem o tej zaledwie „Izbie Pamięci”, zamiast o dużo bardziej prestiżowej nazwie „Muzeum”, prawda..? Już wyjaśniam dlaczego. Otóż, to Museo mieści się w... niewielkim hotelowym pokoju (którego nazwę jak na złość zapomniałem, ale łatwo go w razie czego odnaleźć, bo znajduje się w samym centrum Hawany i jest jedynym... eleganckim w tej okolicy), będącym jednocześnie swoistego rodzaju literacką pracownią. Zgrabne niewielkie biureczko pod oknem, stara maszyna do pisania, półki z książkami i całą masą jakichś papierowych szpargałów, skromne łóżko, szafeczka...
Ot, właśnie w taki sposób urządzony, jakby całe to otoczenie i wystrój miały sugerować, że tu się niby czas w miejscu zatrzymał. Dosłownie tak, jakby pan Hemingway w każdej chwili miał do swojego ulubionego pokoiku powrócić. No, nie powiem, ta izdebka rzeczywiście była wcale ujmująca, w istocie z pomysłem urządzona, choć jednocześnie... wręcz przeraźliwie ciasna! Nigdy więc nie uwierzę w to, że ten wielki pisarz spędzać mógł w niej aż tak wiele czasu! Człowiek o charakterze nakazującym mu wieczne podróże i wręcz umiłowany w wielkich przestrzeniach i wolności..?! Taki typowy, wprost wzorcowy „niespokojny duch”, mieszkający na co dzień w aż tak małej kliteczce..?! Eee taaam...
Owszem, mogę uwierzyć, że bywał on od czasu do czasu w takich hotelach – być może rzeczywiście nawet w tym właśnie pokoju, nie przeczę – ale... ileż niby kolejnych lat..? Dwadzieścia może..?! No cóż, dokładnego życiorysu pisarza nie znam, więc już dalej wymądrzać się nie będę, jednak swoje na ten temat wątpliwości wyrazić tutaj musiałem. Co zresztą i tak nie zmienia mojej prywatnej opinii o tym skromnym Muzeum, że jest ono jednak całkiem interesujące. Malutkie, ale jednak „z jajem”. Naprawdę godne podziwu, jeżeli jest to zasługą kogoś pomysłowego, albo... a może to rzeczywiście tak wyglądało..? Jeśli z kolei to jest prawdą, to stwierdzić trzeba, iż ówczesne czasy na Kubie musiały być ciekawe. Z całą pewnością niełatwe, ale jednak bardzo ciekawe.
A wiecie ile kosztuje bilet wstępu do tego Museo..? Ha, to jest dopiero ciekawe! A dlatego, że tam biletów żadnych nie ma! Owszem, jest pobierana opłata od każdego chętnego, który do tego pokoiku zagląda, ale jest ona przekazywana „żywcem”, bezpośrednio do rączki „pani oprowadzającej”, która w zamian żadnego pokwitowania nie wydaje. Ot, kasuje jednego dolarka od każdego zagranicznego turysty (bo właśnie taka jest cena dla cudzoziemców – dla Kubańczyków jest... kilkadziesiąt razy taniej, serio!) i prowadzi go na górę do tego pokoju, aby mu go osobiście pokazać.
Tak, osobiście, bowiem w tym hotelu procedura obsługi tego Museo de Ernesto Hemingway (nazwa ta zresztą, co jednak wydało mi się nieco dziwne, nie była tam wypisana nigdzie na stałe – na przykład jakimiś wygrawerowanymi literkami na specjalnej tablicy – lecz była jedynie wydrukowana na niewielkich rozmiarów plakacie, wiszącym tuż przy Recepcji) była następująca: należało się najpierw zgłosić do Recepcji hotelu, skąd „pani oprowadzająca” (jedna z recepcjonistek) prowadziła spragnionego odwiedzin tegoż pokoiku turystę na piętro, gdzie się on znajduje (po uprzednim skasowaniu tego dolarka, rzecz jasna), odkluczała drzwi, grzecznie zapraszała do środka, ale potem... cały czas stała w progu, ani na moment nie spuszczając nikogo z oka. No i tak było aż do samego końca, kiedy już turysta wystarczająco się temu pokoikowi napatrzył.
Żadnej samowoli więc, jak sami widzicie. Mnie osobiście taki system obsługi klientów oczywiście wcale nie przeszkadzał, bo i tak w tym małym pokoju dłuższe „zabawianie” żadnego sensu nie miało, jako że te zaledwie kilkanaście eksponatów, pamiątek po pisarzu (oprócz samego wystroju tego pokoju, jego stałego wyposażenia) można było dosłownie „w try miga” omieść wzrokiem i... Museo „zaliczone”. Toteż nazbyt długo tej miłej pani głowy nie zawracałem, już po kilkunastu minutach stamtąd wychodząc.
Zaraz po opuszczeniu tego hotelu „pożeglowałem” do samego centrum La Habana Vieja w poszukiwaniu baru o nazwie „Floridita”, w którym Don Ernesto zwykł przesiadywać, będąc jego stałym i najwierniejszym klientem. Tak, bo nie ma potrzeby ukrywać, że Hemingway… „lubiał wypić”. Oj – i to jak! Podejrzewano u niego nawet typowy alkoholizm, chorobliwe od alkoholu uzależnienie, ale on jednak nigdy na jakimś „menelskim” zachowaniu, czy na totalnym zamroczeniu przyłapać się nie dał.
Owszem, dzięki wspomnieniom jego znajomych (a i nawet jego własnych!) wiadomo, że czasem tęgo popijał, ale żadnym degeneratem jednak nigdy nie został. Lubił „zaglądać do kieliszka” również i na Kubie, zaś jego ulubionym barem była właśnie „Floridita”, o której dość często w swoich wspomnieniach pisywał. Jego ulubionym trunkiem natomiast był koktajl o nazwie daiquiri, który pochłaniał wręcz hektolitrami, rzecz jasna wraz ze swoimi towarzyszami z tego miasta, z którymi w tym barze „Floridita” na La Habana Vieja wspólnie biesiadował.
No cóż, ale tej knajpki niestety nie znalazłem. Wypytywałem o nią kilku napotkanych po drodze przechodniów, nawet i barmana w jakimś innym barze, ale nikt z nich nie był w stanie mi na ten temat nic powiedzieć. Każdy tylko kiwał przecząco głową, jednocześnie bardzo uprzejmie (tak!) przepraszając, że niestety pomóc mi nie może. Najprawdopodobniej więc jest tak, że bar „Floridita” dziś już nie istnieje, lub też w międzyczasie jego nazwę na jakąś inną zmieniono, o tej poprzedniej zapominając – ot, po prostu. Jest więc może wciąż jeszcze gdzieś ten sam lokalik, ale... gdzie i jak się obecnie nazywa..? Szkoda, wielka szkoda, że mi się na niego natrafić nie udało, bo bardzo chciałem... napić się tego hemingwayowskiego daiquiri i właśnie tam, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie sam Don Ernesto. Ot, pomarzyć zawsze można...
Co dalej..? Ano, przyszedł czas na odwiedziny dwóch tutejszych pohiszpańskich zamków, pobudowanych prawie jednocześnie w drugiej połowie XVI wieku. Jeden z nich nazywa się Morro (choć prawdę mówiąc, jest bardziej obronnym fortem, aniżeli typowym zamkiem), drugi natomiast, znacznie większy od tego pierwszego, nosi dumną nazwę Castillo de la Real Fuerza – czyli „Zamek Prawdziwej Siły” – ot, tak to mniej więcej na polski przetłumaczając.
No, nie powiem, obie te budowle są rzeczywiście dość okazałe, bardzo fajnie się po ich udostępnionych dla turystów murach spaceruje, ale znajdujące się w jednym z nich Muzeum (pewno mi nie uwierzycie, ale... ja naprawdę nie pamiętam, w którym z nich ono było!) pod względem ilości (i jakości również, niestety) zgromadzonych tam eksponatów było... wręcz przeraźliwie biedne! Ot, prawdę powiedziawszy, to nawet nie jestem w stanie teraz niczego sobie stamtąd przypomnieć! Dosłownie ani jednego zabytku tzw. „ruchomego”, który by mógł na trwałe zapaść w pamięć.
No tak, to prawda, lecz mimo tych niezbyt zasobnych muzealnych zbiorów, zamek ten jest wprost wymarzonym miejscem do popołudniowego i świątecznego rodzinnego wypoczynku... na kocach, których na pobliskich trawiastych stokach i na samym brzegu morza rozłożonych było całe mrowie. Ot, wyglądało to wszystko jak jakiś wielki zbiorowy piknik, mnie osobiście natomiast jedna rzecz zadziwiła w stopniu wręcz przeogromnym! Tak, bowiem tym, co tam zauważyłem, byłem po prostu aż tak bardzo zaskoczony, że... nie omieszkałem natychmiast do tych ludzi podejść, co nieco bezczelnie (tak, przyznaję) do jednej z takich grupek osób aż tak się zbliżając, że nieomal im na ten koc wlazłem!
Bo wiecie co oni robili..? Owszem, zapewne bez trudu odgadliście, że siedzieli sobie na tych kocykach, rozmawiali i coś tam „głębszego” popijali (bo było tak rzeczywiście), lecz przede wszystkim... prawie wszyscy z nich palili cygara! Tak, robili to niemal z lubością w oczach (!), pociągali dym z tych cygar w taki sposób, jakby ta czynność była jakąś celebrą, jak gdyby jakimś spotkaniem miłośników wspólnego zbiorowego palenia cygar! Widok wprost niesamowity, wierzcie mi!
Hm, przyznaję uczciwie, że w przedostatnim akapicie w tym moim zachwycie co nieco przesadziłem, pisząc „całe mrowie”, bo tych rozłożonych na trawie kocyków wraz ze stojącymi wokół nich krzesełkami było z kilkanaście, ale... cóż to w ogóle ma za znaczenie, skoro to wszystko razem i tak wyglądało na jakieś wprost niezwykłe zgromadzenie?
I cóż to w ogóle było – święto jakieś? A może ta grupa ludzi właśnie w taki sposób... celebrowała Nowy Rok, „skrzykując się” na wspólne przedwieczorne spotkanie przy zamku..? Ależ mnie to zaintrygowało! Oczywistym więc było to, że po powrocie z tego spaceru natychmiast naszych Kubańczyków na statku o to wypytałem, dowiadując się, że nie było to jakimś cyklicznym, uświęconym tradycją zgromadzeniem „palaczy cygar”, bo coś takiego tu po prostu nie istnieje, a zapewne tylko takim ad hoc zorganizowanym przez „znajomków” spotkaniem, które z okazji Nowego Roku akurat w pobliżu Castillo de la Real Fuerza sobie wyznaczyli. Ot i cała tajemnica.
A że wielu z tych ludzi paliło te cygara jednocześnie..? Tak, akurat to z kolei już tradycją było (samo spotkanie nie, ale ten ceremoniał palenia już tak), ponieważ bardzo rozpowszechnionym na całej Kubie zwyczajem jest właśnie to wspólne „popalanie sobie” cygara, kiedy tylko czas na to pozwoli. Owszem, raczej rzadko zdarza się tak, że tych palaczy zbierze się aż tylu naraz, bo zazwyczaj dotyczy to jedynie kilku osób, miałem więc wtedy wyjątkowe szczęście, akurat na tak liczny „spęd” natrafiając!
Tacy sympatycy (czy też nawet... wielbiciele!) palenia cygar w towarzystwie swoich znajomych nazywani są tutaj aficionados (niestety nie wiem jak to na polski przetłumaczyć), zaś przeważającą „siłę” tej tradycji stanowią... starsze kobiety (sic!), akurat w tym dziwnym „dziele” wiodące prym! Podczas tego „mojego” spotkania na zamku z owymi aficionados wielu kobiet raczej tam nie zauważyłem (hm, chyba nawet żadnej!), ale... muszę w słowa moich kubańskich współzałogantów uwierzyć, ogromnie się zresztą ciesząc z tego, że w ogóle trafiła mi się tak szczęśliwa okazja coś aż tak oryginalnego i aż tak rzadko spotykanego na własne oczy zobaczyć. Mogę więc to uznać za niezwykle cenne życiowe przeżycie, bo niby czemu nie..?
Kolejny wątek – ceny biletów. O tej jednodolarowej zapłacie za wstęp do Museo de Ernesto Hemingway już napisałem, a jak to z tym było w wypadku Domu Jose Marti i obu zamków? Chcecie wiedzieć? Zatem już waszą ciekawość zaspokajam – otóż, do Domu Marti wstęp był darmowy (chyba, bo nikt z obsługi niczego ode mnie nie chciał), na Zamkach również było bezpłatnie, a jedynie wstęp do tamtejszego Muzeum kosztował... okrągłego dolarka. Oczywiście dla cudzoziemców, bo Kubańczycy znowu płacili duuuuuużo mniej, dosłownie jakieś maluteńkie grosiki. Natomiast sam bilet wyglądał... wręcz przeokropnie. Był on bowiem wydrukowany jedynie na maszynie do pisania i na „moooocno bibułkowatym papierze”, który dosłownie już sam z siebie w rękach w tym upale się rozpadał. Ale był...
Jak więc widać, taksa ta była stała i zapewne wszędzie tu stosowana – rzecz jasna mam na myśli tę opłatę dla cudzoziemców. Z tym że... w tym momencie każdy uważny czytelnik winien natychmiast zauważyć jedną bardzo istotną rzecz – mianowicie, a skąd niby ci kasjerzy wiedzieli, że mają w ogóle do czynienia z cudzoziemcem, kiedy ode mnie tę jednodolarową zapłatę żądali..? Czyżby za każdym razem trzeba było pokazywać jakiś dokument tożsamości – na przykład paszport przez turystów, a jakiś Dowód Osobisty w wypadku tubylców..? Bo niby skąd mieliby oni wiedzieć „kto zacz”, jeśli – na przykład ktoś z zewnątrz – ani jednym słowem się do nich nie odezwie, a jedynie grzecznie stanie w kolejce przy kasie i tylko pokaże co chce..? A może są wszyscy o to wypytywani..?
O, i to jest dopiero ciekawy temat, moi drodzy! Było z tym bowiem tak, że nikt mnie nigdy o nic podobnego nie pytał, tylko od razu mówił „one dolar” i cześć pieśni. I co ciekawe, będących w tym samym czasie tuż obok mnie Kubańczyków również o nic nie pytano, tylko od razu te ich „grosiki” od nich kasowano, nawet jeśli się takowy w ogóle nie odzywał. Bez wahania. Jak więc powinniśmy to rozumieć – że ci kasjerzy czy kasjerki rozpoznawali każdego człowieka już na pierwszy rzut oka? Po czym orientowali się, że stoi przed nimi jakiś cudzoziemiec, a nie na przykład... dużo lepiej od swych rodaków zewnętrznie prezentujący się Kubańczyk, znacznie ładniej ubrany, mogący więc w oczach tych kasjerów uchodzić jednak za jakiegoś przybysza? Ot, osobiście dla mnie było to zagadką nie do rozwikłania.
No owszem, kiedy zaglądnąłem do hotelu z pokoikiem Hemingwaya, to zmuszony byłem w Recepcji poprosić o udostępnienie mi go na czas zwiedzania, więc „pani oprowadzająca” musiałaby chyba być głucha jak ten przysłowiowy pień, aby mogła się nie zorientować z kim ma do czynienia. A że słyszała jednak dobrze, to oczywiście po tej mojej pożal się Boże hiszpańszczyźnie od razu poznała, „żem ja nie Kuban, ino jakowyś obcy element”. Tu zatem sprawa była jasna jak słońce.
Ale w zamkowym muzeum z kolei..? No przecież tam stałem grzecznie w kolejce pośród samych Kubańczyków, ani razu nawet słowem się nie odzywając! Ależ! Cały czas milczałem jak grób, podobnie zresztą... jak większość moich sąsiadów-tubylców! Oni również nie mówili nic, zupełnie bez słowa jakimiś drobnymi „moniakami” płacąc za bilet (czyli tę „bibułeczkę”), ale kiedy przyszła moja kolej, to pani kasjerka (nawet niespecjalnie podnosząc głowę znad biurka, aby w ogóle na mnie spojrzeć!) od razu głośno powiedziała: „one dolar”..! Bez cienia namysłu, już nawet o jakimś wypytywaniu mnie o cokolwiek nie wspominając. Ot, „one dolar, por favor” i... koniec rozmowy. To znaczy... jakiej rozmowy, skoro ja się nawet nie odezwałem..?!
No cóż, przyznam uczciwie, że to mnie jednak dość mocno zadziwiło. A że w żadne zdolności detektywistyczne tej pani nie wierzyłem, to przez moment podejrzewałem nawet, iż... może tutejsze tzw. „służby specjalne” są aż tak bystre i wszędobylskie, że każdego przybysza mają nieustannie na oku, niezwykle bacznie go wciąż pilnując..? To znaczy, że mogłem być... nawet i śledzony (oczywiście żartuję, wszak to absurd!), już od samego zejścia ze statku..? No bo gdyby tak było w istocie, to... akurat wiele by to wyjaśniało. Z tym że... skąd w takim razie wiedziałaby o tym, na przykład ta pani kasjerka z zamkowego muzeum? Jakiś śledzący mnie agencina już zawczasu ją o moim przybyciu poinformował..? Ależ bzdura!
Jednakże, jak już się przyznałem, tak idiotycznie pomyślałem tylko przez pierwszy krótki moment, dając w pewnym sensie upust mojemu zdziwieniu, toteż proszę mnie o żadną „spiskową teorię dziejów” nie podejrzewać, choć jednocześnie wciąż w tym moim wysokim zdumieniu pozostawałem. No bo jednak... skąd wzięło się aż tak dobre rozeznanie tej pani (i nie tylko jej, ale o tym za chwilę)..? Czy może widać to było w moich pięknych oczach..? Ha, lecz Kubańczycy też swoje oczęta mają równie piękne, a jednak ich o żadne „cudzoziemstwo” nie podejrzewano.
No dobra, pożartować sobie można, ale... to jednak naprawdę stało się dla mnie wielką zagadką! A wiecie dlaczego..? Otóż, po tym „zdemaskowaniu mojej niekubańskiej osoby” w zamkowym muzeum, natychmiast zacząłem się zastanawiać, z czego to mogło wynikać, dochodząc do wniosku (zapewne bardzo słusznego), że najprawdopodobniej dość mocno rzucała się w oczy różnica jakości mojej garderoby wobec przebywających wtedy blisko mnie Kubańczyków. To po pierwsze.
A poza tym, karnacja skóry. Mogłem bowiem podejrzewać, że skoro wielu białych tubylców jest jednak ode mnie nieco ciemniejszych, to właśnie ta subtelna różnica także mogła mieć w tym względzie pewne znaczenie. Kiedy jednak zobaczyłem wkrótce jakąś młodą kubańską dziewczynę, która była... jeszcze bielsza ode mnie – a jeszcze na dodatek była ona całkiem fajnie (i po europejsku!) ubrana – a płacącą jednak za przejazd promem dokładnie takie same grosze co wszyscy inni Kubańczycy (i też „na milcząco”), to wtedy już totalnie w swoje dedukcyjne zdolności zwątpiłem.
Ot, może więc jednak nie tędy droga? – pomyślałem sobie – Bo może mi... po prostu bardziej „po światowemu” z oczu patrzyło..? A co, nie mogę chociaż ten jeden raz sam sobie poschlebiać, skoro wy mi tak uparcie tego odmawiacie..?! Niechaj więc choć na Kubie poczuję się co nieco bardziej dowartościowany, jeśli już z daleka rozpoznawano we mnie... turystę dewizowego! O!
Moi drodzy, wspomniałem coś o promie, prawda..? To w takim razie szybko przechodzimy do następnego wątku. Otóż, ten prom jest takim kursującym w poprzek portowego basenu małym stateczkiem, przewożącym ludzi z zachodniej części Hawany do jej wschodniej dzielnicy (dużo mniejszej od tej z zachodu), w której znajduje się przede wszystkim słynny monument Chrystusa Zbawiciela (prawie tej samej wielkości co w brazylijskim Rio!) oraz tzw. „Nekropolia Kolumba”, czyli ogromny zabytkowy cmentarz (założony już w latach siedemdziesiątych wieku XIX), na którym spoczywają szczątki... prawie trzech milionów osób! Ale po kolei, już niedługo także i o nim coś napiszę.
Bo najpierw pora na prom, czy też raczej na... moje na niego wsiadanie – o, tak to nazwę. Na przeciwną stronę portowego basenu wybierałem się dopiero w Marcu, podczas mojego trzeciego pobytu w Hawanie. Wówczas byłem więc już o wiele bogatszy w pewne doświadczenia z pobytów poprzednich, pomny zatem tego wszystkiego, co mi się wtedy wydarzało, tym razem ubrałem się... „adekwatnie na Kubę”, czyli zakładając na siebie ciuchy raczej „drugiego sortu”, aby się na ulicy specjalnie od innych przechodniów nie odróżniać. Mocno używane sandałki więc, długie spodnie (bo rzadko który Kubańczyk chodzi w krótkich), byle jaka koszula na grzbiet (tak, koszula – broń Boże T-short) i... w miasto! Bo teraz wyglądam już jak przeciętny tubylec, więc nikt zbytniej uwagi na mnie zwracać już nie będzie.
Staję sobie zatem grzecznie w kolejce do promu, pomny poprzednich doświadczeń już zawczasu dzierżę krzepko w dłoni takie samem małe „moniaczki” jak reszta Kubańczyków wokoło mnie, przychodzi moja kolej na zapłatę, więc wyciągam w kierunku kasjera dłoń z drobniakami (oczywiście w ogóle się ani słowem nie odzywając!), słysząc nagle jego głośne i wyraźne: „one dolar, please”..!!!
No, do jasnej cholery – a co teraz..?! Dyć ja się w ogóle nie odezwałem, więc po mojej kulawej hiszpańszczyźnie rozpoznać we mnie cudzoziemca nie mógł..! Ciuchy na sobie też mam raczej „gałganiarskie”, zupełnie się w oczy nie rzucające, więc... jak to w końcu jest..?!
„No tera to ja już cały gupi jezdem – żem se pomyślałem.” Po czym on mnie, do diaska, jako cudzoziemca rozpoznał, skoro wokół mnie jest pełno ludzi, a pośród których są osoby o równie białej karnacji co ja?! I w dodatku, w tym momencie wcale nie gorzej odzianych ode mnie..?! Zatem... czyżby mi rzeczywiście jednak „jakoś tak bardziej po światowemu” z oczu patrzyło, czy jak..? O ho ho – widać więc, że w Hawanie raczej żaden agent obcego wywiadu chyba by szans na odpowiednio skuteczny kamuflaż nie miał. Kariery by tu zapewne nie zrobił, skoro tu wszyscy aż tacy czujni...

Tyle w odcinku dziewiątym…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020