Z Hawany do położonego na tym samym północnym wybrzeżu Kuby portu o nazwie Moa jest zaledwie ten przysłowiowy „żabi skok”, to jedynie około 300 mil podróży wzdłuż leżących tam, dość malowniczo zresztą wyglądających niewielkich wysepek, toteż za każdym razem zajmowało nam to jedynie niecałą dobę, by już na redzie tego portu się meldować.
Zatem, zaglądnijmy tam...
MOA - Kuba - Styczeń 2001
Niniejszy odcinek datowany jest na Styczeń roku 2001, ale to oczywiste, że będzie on „rozdziałem zbiorczym”, w którym wszelkie opisy dotyczyć będą moich trzech kolejnych wizyt w tym miejscu. Tak więc żadnej z nich w jakiś specjalny sposób rozgraniczać nie będę, tylko „za jednym zamachem” spiszę wszystko to, co tam widziałem, jakby to nastąpiło podczas zaledwie jednego długiego spaceru. To oczywiście dla was żadną nowością nie jest, jako że jak dotychczas już kilkunastokrotnie przy okazji innych portów dokładnie tak samo postąpiłem, więc akurat z tym sposobem „sprzedawania” moich wspomnień już wcale nieźle jesteście zaznajomieni, nieprawdaż..?
Prawdaż – no jasne, że prawdaż. Zatem czym prędzej przystępuję do dzieła, gorąco was jednocześnie zapewniając, że ten rozdział będzie naprawdę całkiem interesujący, nawet pomimo faktu, że w Moa – zarówno w porcie, jak i w samym mieście – nie doznałem absolutnie żadnych przeżyć, które można by potraktować jako przygody. Nie, takich epizodów nie miałem tutaj w ogóle, wszystkie trzy moje tu pobyty ograniczyły się jedynie do samych spacerów, podczas których jednakże wciąż miałem uszy i oczy szeroko otwarte, więc moje spostrzeżenia i obserwacje tzw. „życia codziennego prowincjonalnej Kuby” mogą się dla was okazać bardzo przydatne dla lepszego zrozumienia panującej wówczas na tej wyspie sytuacji.
Zapewniam was bowiem, że jakiekolwiek dziennikarskie reportaże z tego kraju, które dane mi było osobiście w jakichś polskich gazetach przeczytać, czy też w naszej rodzimej telewizji pooglądać, z całą pewnością... dość mocno mijały się z prawdą – delikatnie mówiąc, bo z chęcią użyłbym tu jednak zamiast tego eufemizmu jakiegoś bardziej dobitnego określenia! – i akurat za te słowa biorę pełną odpowiedzialność! Bo na kubańskiej prowincji wcale nie jest tak, jak się to nam w ramach tzw. „rzetelnego dziennikarstwa” przedstawia. Przynajmniej ja osobiście na własne oczy dowody na to widziałem.
Czyli co, zaintrygowani..? Dałem wam wystarczającego „kopa” do wgłębienia się w poniższą lekturę..? Jeśli tak, to zaczynamy... Rzecz jasna nie jestem pewien, czy w wystarczającym stopniu uda mi się to wszystko we właściwy sposób opisać – tak, abyście zbytnio swej wyobraźni nadwerężać jednak nie musieli – obiecuję jednak, że na pewno postaram się uczynić to tak, jak tylko najlepiej potrafię. A co z tego wyjdzie – zobaczymy. Zatem „jadę wątek za wątkiem”, nasz wspólny spacer po Moa rozpoczynając...
Miasto Moa jest w istocie typową kubańską prowincją. W przeciwieństwie do stołecznej Hawany, nie ma ono tzw. wielkomiejskiego charakteru, można by nawet rzec dobitniej – że jest ono raczej taką „jedną wielką wiochą” – i to pomimo faktu, że liczy sobie kilkaset tysięcy mieszkańców. Ile dokładnie, to tego niestety zapamiętać nie zdołałem, ale chyba coś pomiędzy 200 a 400 tysięcy. Ot, zajrzyjcie sobie teraz do jakiejś encyklopedii, aby sobie tę liczbę zweryfikować, bo ja w tej chwili – pisząc przecież te słowa na statku – od jakichkolwiek wiarygodnych źródeł jestem teraz całkowicie odcięty.
Wspominając o tym braku wielkomiejskiego charakteru Moa nie miałem bynajmniej na myśli jedynie samej wielkości tego miasta, ale i również jego tzw. „ogólny wizerunek”, który w wielkim skrócie można by określić właśnie tym mianem: „wiocha”. I akurat do tego... już nic dodać, nic ująć, moi drodzy.
Owszem, Moa w tym względzie wcale żadnym wyjątkiem nie jest, bowiem wiele tutejszych miast wygląda bardzo podobnie, taki sam charakter ma bowiem także i Nicaro (widziałem je na własne oczy „od podszewki”, więc na pewno się nie mylę), natomiast z opowiadań moich kubańskich współzałogantów wiem, że prawie dokładnie tak samo jest również i w Cienfuegos, w Santiago de Cuba, w Puerto Matanzas czy w Mariel – ot, jednym słowem, na całej kubańskiej prowincji. Tak więc nikt nigdy nie powinien oceniać Kuby na podstawie jedynie samej Hawany, absolutnie. Bo ta prawdziwa Kuba jest właśnie w jej „interiorze”.
Zapytacie zatem: a czy w takim razie jest ona równie ciekawa jak Hawana? Odpowiedź na to jest bardzo prosta – to oczywiście zależy od tego, kto jakie ma wobec tego kraju oczekiwania, przybywając tu jako turysta albo... marynarz, bo naturalną rzeczą jest przecież to, że każdemu zupełnie co innego pasuje – jeden woli na przykład nowoczesność i miejski rozmach, od bylejakości czy zwykłej biedy stroniąc, drugiemu zaś dużo bardziej przypada do gustu ta prowincjonalna „surowość”, a nawet i zacofanie.
Co do mojej osoby natomiast... No cóż, szczerze odpowiem, że ja osobiście (jako turysta) wolę jednak to drugie. Bo moim zdaniem wtedy dla oka jest rzeczywiście dużo ciekawiej. A podejrzewam, że... także i dla was może się okazać podobnie, jeśli tylko w poniższe opisy w odpowiedni sposób się zagłębicie, bowiem – powtórzę jeszcze raz – kubańska prowincja jest naprawdę niezwykle oryginalna. Od czego zatem zaczniemy..? Jakim wątkiem zajmiemy się w pierwszej kolejności..?
Ulice. Ha, moi kochani, te hawańskie dziury w jezdniach i na chodnikach, te pokruszone i popękane nawierzchnie lub brakujące krawężniki, to... zaledwie „mały pikuś” w porównaniu z wyglądem tej samej infrastruktury w Moa. Bo tutaj – ot, po prostu – wszelkie ulice to tak właściwie „jedna wielka dziura”. Można by nawet powiedzieć, iż... tu w ogóle NIE MA PO CZYM jeździć! Pół biedy, gdyby to jeszcze były same gruntówki, bowiem co pewien czas jakiś spychacz czy walec by je po prostu ubił i sprawa załatwiona, ale tam niestety prawie wszędzie był jeszcze stary asfalt (sprowadzany przed Rewolucją 1959 roku z jeziora asfaltowego na Trynidadzie, więc świetnej jakości), który był już tak wytarty i „postrzępiony”, że wyglądał jak jakiś... dziwaczny czarny szwajcarski ser, jeśli wolno mi użyć właśnie takiej przenośni. Koszmar. Bodajby więc nie było go tam w ogóle. Bo wtedy, jak podejrzewam, chyba byłoby lepiej.
Rzecz jasna sytuacja z chodnikami wyglądała podobnie – też same dziury i nierówności, a jeszcze na dokładkę co pewien czas natrafić można było na tak wielkie zagłębienia jak... leśne wykroty czy jamy po wykarczowanych drzewach! Totalna masakra! Powiedzieć więc o czymś takim, że jest to tym przysłowiowym „torem przeszkód”, to powiedzieć zdecydowanie za mało. W samym ścisłym centrum miasta nie było z tymi chodnikami jeszcze aż tak tragicznie, widoczne były nawet na nich ślady jakichś napraw, lecz „im głębiej w las tym więcej drzew”, więc z dala od centrum była z tym już istna katastrofa. Chodzenie po czymś takim można by już było uznać za... wielkie sportowe wyzwanie, co najmniej na olimpijskim poziomie.
No i te wszędobylskie śmieci..! Ha, moi drodzy, pamiętacie jak za czystość i porządek na ulicach chwaliłem Hawanę? Ba, w pochwałach w tym względzie wręcz się rozpływałem, podziwiając czyściutkie (mimo, że krzywe) chodniki i jezdnie, starannie utrzymane trawniki i obejścia domów, nieustannie myte i pucowane karoserie samochodów, gdy tymczasem tutaj..?! O rety, tego to się nawet opisać nie da..! W samym centrum oczywiście było z tym dużo lepiej niż na rogatkach miasta czy na tutejszych „blokowiskach”, bo jedynie walały się jakieś papierzyska czy leżał gruz, podczas gdy w okolicznych dzielnicach na swojej drodze napotkać można było już... nawet i zwyczajne wysypiska! Takie odkryte, pod gołym niebem! Wprost niesamowite! A o zalegającym wszędzie dookoła brudnym kurzu, to nawet już wspominać nie warto, bo wydawał się on w tej scenerii jakimś koszmarnym standardem.
Czyli co? Można by w takim razie zapytać; to gdzie tak w istocie znajduje się ta prawdziwa, taka realna i właściwa Kuba? Bo chyba jednak nie w Hawanie, prawda..? Przyznam szczerze, iż ja za pierwszym razem byłem tymi widokami wręcz przeogromnie zaskoczony. Bowiem, widząc najpierw Hawanę spodziewałem się, że w prowincjonalnej Kubie również może być podobnie – biednie, ale jednak choć w miarę czysto. Bo owszem, zapewne żadne tutejsze miasto ze stolicą równać się nie może – właśnie tak sobie wówczas myślałem, wyobrażając sobie tę prowincję, zanim jeszcze ją na własne oczy zobaczyłem – ale żeby była pomiędzy tymi miejscami aż tak gigantyczna różnica..?! Toż, tak po prawdzie, to są dwa zupełnie odmienne światy! Jakby człowiek do całkiem innego kraju przyjechał..! Ufff...
Ale to oczywiście jeszcze nie koniec – ja te moje opisy dopiero rozpoczynam, my się dopiero rozpędzamy! Wszak my zaledwie jednego wątku „dotknęliśmy” (ulice), a przecież w kolejce czeka jeszcze cała długa lista innych, które – jak się spodziewam – mogą się dla was okazać wcale nie mniej szokujące. No, przynajmniej na tyle, abyście chociaż zrozumieli, co ta tzw. „komuna” potrafiła uczynić z bogatego i całkiem nieźle prosperującego kraju w zupełnie odmiennym od naszego klimacie.
Bo tutaj, na Kubie, dobra słoneczna pogoda jest prawie zawsze, jest więc ona dla mieszkańców sprzymierzeńcem, a nie częstym i dość kosztownym utrapieniem jak we Wschodniej Europie, toteż wydawać by się mogło, iż w prawie każdej dziedzinie codziennego życia powinno być Kubańczykom znacznie łatwiej, bo i budownictwo mniej kosztowne, i uprawa roli łatwiejsza (częstsze i krótsze okresy wegetacji przede wszystkim, więc zbiory czegokolwiek winny być obfitsze!), i wprost cudowne położenie geograficzne mogące być motorem rozwoju resortu turystyczno-wakacyjnego (ależ by z tego była kasa!), i sama Natura, która w tym tropikalnym klimacie niezwykle hojnie oferuje całą gamę owoców i użytecznych roślin (ot, tylko podlewać, bo samo rośnie!), itd., itp., gdy tymczasem... co jest..? Eeeech...
A przecież Przyroda jest tu wręcz prześliczna – gdzie by nie spojrzeć, wszędzie niezwykle kolorowo – mnóstwo wielobarwnych owadów i ptaków, natomiast od pięknych kwiatów aż się roi! Można by nawet patetycznie rzec, iż Kuba w kwiatach wręcz tonie, dlaczego zatem taka wyspa nie może być – no, choćby po części – istnym rajem na ziemi, skoro pobliskie Kajmany czy Wyspy Bahama właśnie takimi miejscami są..? Żadnych specjalnie kosztownych nakładów na ubrania, buty czy nawet na produkcję żywności nie potrzeba, bowiem sam klimat już to wszystko za ludzi załatwia – ot, tylko wyciągnąć rękę i sięgnąć po coś, czego się akurat zapragnęło, lub po prostu samemu zasiać lub zasadzić to co się chce, bo nawet i to wcale nie wymaga aż tak wielkiego wkładu pracy.
A co jest..? Powtórzę zatem: Eeeech... Niby to takie proste, prawda..? To w takim razie, dlaczego to jednak jest... aż tak trudne..? Gdyby Kubańczycy potrafili na roli lub w ogródkach pracować tak jak nasi polscy „działkowcy”, to z całą pewnością na Kubie od żarcia by się wręcz przelewało, tylko że w takim wypadku musiałby najpierw być spełniony jeden warunek – przede wszystkim musiałyby być wpierw do tego... „ręce do pracy”, czyli odpowiednia tzw. „siła robocza”. A tej niestety nie ma tu w nadmiarze, bowiem prawie wszyscy mężczyźni... noszą tu jakieś mundury! Od wszelakiego typu funkcjonariuszy, a zwłaszcza żołnierzy, tu aż się roi, zatem któż niby miałby się zajmować uprawą ziemi..? Przecież większość tzw. „młodych rąk do pracy” zamiast pracować, tylko „stuka obcasami” lub pełni jakieś warty (tak, tych wartowników są na każdym kroku całe „miliony”), natomiast ludzie starsi przez te ostatnie około 50 lat w większości już powymierali, albo po prostu zwyczajnie do roboty nie mają już sił. I tyle...
W którymś z powyższych akapitów wspomniałem o „blokowiskach”, więc kolejny wątek narzucił się nam już sam z siebie – czyli tutejsze tzw. „mieszkalnictwo”. Otóż, w Moa prawie w ogóle nie ma takich typowych miejskich kamienic, tworzących uliczne pierzeje lub chociażby jakąś namiastkę zwartej zabudowy. Nie ma takowej nawet i w samym centrum, są jedynie szeregi niewysokich, szarych i mocno już kruszących się domków, prawie całą resztę natomiast stanowią już same „blokowiska”. Tak, akurat tego typu budynków ponastawiano tutaj dość sporo, a wszystkie z nich wyglądają dokładnie tak samo, różniąc się od siebie co najwyżej ilością kondygnacji, bo zdążyłem w Moa (w Nicaro też) zauważyć bloki dwu, trzy lub czteropiętrowe, ale wciąż z taką samą ilością klatek schodowych.
Czyli, stoi tu sobie cała masa podobnych do siebie betonowych „pudełeczek”, zaś dookoła nich nie ma żadnych wytyczonych trawników (tylko normalna dzika polna roślinność i drzewa, jak na łące lub w lesie, bez choćby najmniejszego śladu działania ludzkiej ręki), ani nawet... jakichś utwardzonych podjazdów. Owszem, prowadzą w ich pobliże jakieś ubite dróżki, ale rzadko która z nich jest wycementowana.
Pomiędzy tymi blokami z kolei, znajduje się dość sporo małych skleconych z drewna i dykty budek „robiących za”... kurniki, a nawet chlewiki (sic!), wokół których kręci się domowe ptactwo, głównie kurczaki i kaczki, a także tu i ówdzie zauważyłem nawet poprzywiązywane sznurkami do wbitych w ziemie palików prosiaczki! Tak, małe świnki! O rety, czy możecie sobie w ogóle takie widoki wyobrazić na jakimkolwiek „blokowisku” w Polsce..?! Chodzący sobie samopas drób i kwiczące komuś wprost pod oknem świnie pośród miejskiej zabudowy..? Tuż przy blokach mieszkalnych..?! Łojjj Jezu...
No dobra, to tyle o otoczeniu, a jak wyglądają same te bloki..? Otóż, pobudowane one są z jakiegoś dziwnego rodzaju betonu (może to jakiś gazobeton? Nie wiem, nie znam się), który wygląda jakby był... „pognieciony”, powierzchnie jego są bowiem chropowate, tworząc coś w rodzaju dziwnego tynkowego „baranka”, ale oczywiście z samym tynkiem nic wspólnego nie mają, bo jakichkolwiek gładzi czy tynków na ścianach nie ma w ogóle. Ot, jest to najzwyklejsza „surowizna”.
Wyobraźcie więc to sobie tak: budowlańcy stawiają wszystkie betonowe bloki według tego samego schematu, a oddają je do użytku mieszkańcom po prostu w stanie surowym – ot, dokładnie w takim, jaki częstokroć mamy okazję zobaczyć na polskich budowach. Czyli cała bryła bloku już stoi, ale jakichkolwiek elementów wyposażenia jeszcze w nim nie ma – ani wstawionych okien, ani w ogóle żadnej „stolarki”, już o otynkowaniu nie wspominając. I to nawet... wewnątrz tych mieszkań! Są tam jedynie kable i jakieś rury, ale one biegną na wierzchu, w ścianach schowane nie są, bo one i tak na to byłyby zapewne... zbyt cienkie!
Zatem, żadnych malowań, tynkowań czy czegoś podobnego nie ma w takim bloku w ogóle, klatki schodowe natomiast wyglądają tak, jak w zwyczajnych „surowych bryłach” – kompletnie bez poręczy, z taką samą betonową podłogą jak ściany i sufity, a i nawet brak tam jakichkolwiek wejściowych drzwi! Nie, jest tylko otwarta czeluść, bez żadnej możliwości jej zamknięcia. Niezły widok, prawda..? A jeszcze na dokładkę, pod samymi klatkami nie ma żadnego cementowego chodnika, lecz wejścia do nich są bezpośrednio z tej dziko zarośniętej łączki! Nie ma tam żadnych utwardzonych podestów! Tylko samo zielsko, a w niektórych miejscach sięgające nawet do kolan! Zgroza!
Ha, ale akurat wcale nie to jest w tym wszystkim najbardziej obskurne, bo jeszcze gorzej dla oka prezentują się... okna..! To znaczy, ściślej mówiąc, raczej same okienne otwory, bo nie tylko że nie ma w nich żadnych szyb, to jeszcze nie wmontowano w nie nawet i zwykłych framug – ani drewnianych, ani plastikowych! Kompletnie żadnych! Czyli – proszę teraz ruszyć wyobraźnią, bo to w istocie niezwykle ważne – te okienne otwory wyglądają tak samo jak te bezdrzwiowe wejścia do schodowych klatek, też są zwykłymi czeluściami, takimi prostokątnymi dziurami w betonie!
O, i właśnie w takim stanie te bloki są zasiedlane przez przyszłych lokatorów, którzy dopiero po wprowadzeniu się do takich „surowizn” zaczynają je jakoś po swojemu urządzać, jedynie własnym sumptem zabudowując te pożal się Boże „okna”, używając do osiągnięcia tego celu dosłownie wszystkiego, co tylko udało im się gdzieś znaleźć, zdobyć czy... „załatwić” w miejscu swojej pracy. Tak więc po takim „upiększeniu” każde okno wygląda inaczej – nadal w żadnym z nich nie ma absolutnie jakiejkolwiek szklanej szyby (bo w tym klimacie one i tak nie są dla nich koniecznością, więc ich brak stał się tu ponurym standardem), natomiast obramowania tych okiennych czeluści są... istną „poezją różnorodności”.
Ufff, czegóż tam bowiem nie ma! Są drewniane płyty, deski, deseczki, listewki, listeweczki, kijki, paliki, itd., są pilśniowe płyty, sklejki i dykty, są metalowe pręty, siatki czy tzw. „teowniki” (w każdym dostępnym rozmiarze – ot, jak komu udało się... wynieść ze swojej fabryki), są arkusze blachy, jakieś elementy z plastiku i gumy, są różne rodzaje przezroczystych folii, ale w większości są tam oczywiście wszelakiego typu materiałowe zasłonki. Od ciężkich brezentów, poprzez różnorakie tkaniny (głównie bawełniane), aż po... leciutkie tiule, a i nawet... ortaliony! O rety, macie więc pojęcie jak taki blok wygląda jako całość?!!
Toż to prawdziwy koszmar nad koszmarami! Każde okno jest więc – co oczywiste – zupełnie od sąsiedniego odmienne, wszystkie razem tworzą zatem dość swoistego rodzaju „mozaikę biedy i bylejakości”, a jeszcze do tego dochodzą widoki... suszącej się wszędzie gdzie popadnie bielizny! Pozawieszana ona jest właśnie w tych oknach, na balkonach, no i rzecz jasna na zewnątrz, gdzieś w pobliżu bloku. Nie na żadnym przysłowiowym „trzepaku” jednakże, bo akurat takich nie ma tu w ogóle, ale na porozciąganych pomiędzy drzewkami sznurkach. Widok rzeczywiście wręcz... rewolucyjny.
Koniec pierwszego odcineczka…
louis