Geoblog.pl    louis    Podróże    Kuba - Moa, Cardenas, Nicaro    Kuba - Moa (blokowiska)
Zwiń mapę
2019
04
sty

Kuba - Moa (blokowiska)

 
Kuba
Kuba, Moa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2 km
 
No to jedziemy dalej z opisem typowego kubańskiego „blokowiska”…

Te balkony z kolei... Owszem, trzeba przyznać, że są one wcale niezłej wielkości, na pewno większe niż w większości bloków w Polsce, choć nie są one jednocześnie balkonami typu „loggia”. Nie, są wystającymi poza bryłę bloku betonowymi płytami, ale... z dokładnie takim samym betonowym ogrodzeniem, tyle że w formie ażurowej, z regularnie rozmieszczonymi szparami pomiędzy kolejnymi betonowymi płytami. O żadnych metalowych barierkach nawet mowy nie ma, to jasne.
I tu mała ciekawostka. Podczas moich spacerów przyglądałem się bardzo wielu takim balkonom i muszę przyznać, że jedna rzecz dość mocno mnie tam zadziwiła. Otóż, prawie na każdym z nich w jednym z jego narożników stała... metalowa beczka z wodą! Tak, taka typowa dwustulitrowa beczka po olejach, z tym że wypełniona aż po same brzegi czystą słodką wodą. Ot, znowu więc mamy do czynienia z tradycją... iście rewolucyjną, czyż nie..?
Moi drodzy, ja oczywiście wielokrotnie z ciekawością „kukałem” do wnętrz takich mieszkań kiedy tylko miałem ku temu okazję (czyli wtedy, gdy „konstrukcja” zasłonięcia czeluści okien na to pozwalała), czyniąc to zresztą wcale nie tak dyskretnie, jak powinienem. Nie, wprost przeciwnie, nierzadko zaglądałem do wnętrza mieszkalnych pokoi dość bezczelnie, bo nawet i z bliska (sic!), ale aż tak bardzo byłem tym wszystkim zaintrygowany, że się po prostu od tego powstrzymać nie mogłem. Kilka razy przydarzyło mi się więc spotkać z „fuknięciem” na moją osobę jakiegoś rozeźlonego tą obcesowością Kubańczyka, ale dzięki temu to przynajmniej udało mi się choć w miarę poznać ogólny wygląd ich mieszkań.
Cóż więc mogę na ten temat napisać..? Ano, w środku również była typowa „surowizna” jak zewnętrzne lica ścian bloków, ale jeszcze na dokładkę... nawet i powierzchnia podłóg była tylko samym gołym betonem! Owszem, leżały na nich jakieś dywany (już mniejsza o ich stan, ważne, że w ogóle były) lub... gumowe maty (o rety!), ale absolutnie żadnych stałych posadzek, kafli, płytek, parkietów, czy choćby zwykłych desek nie zauważyłem tam nigdzie! Tylko zwykły surowy beton, co najwyżej czymś przykryty.
Ja w moim szalonym zaciekawieniu odważyłem się (i to aż trzykrotnie)... wleźć do środka takiej schodowej klatki, raz to nawet docierając na jej ostatnie piętro, toteż miałem także i tę okazję, aby zobaczyć z bliska jak wyglądają wejściowe drzwi do kubańskich „blokerskich” mieszkań.
Uuuuffff – o, tylko tyle powinienem na ten temat napisać, żeby sympatycznym Kubańczykom moimi opisami już więcej przykrości nie sprawiać. Jednakże, skoro już się na tę relację zdecydowałem, to teraz muszę dzielnie brnąć dalej, nawet mimo tego, że na te widoki w mojej duszy... wszystko się aż zatrzęsło (sic!), już nie tylko z samego oszołomienia tym, co na własne oczy zobaczyłem, ale i również ze zwykłego żalu nad... tym paskudztwem, które miejscowe władze swoim rodakom w ich skromnych żywotach zafundowały.
Kochani – ot, po prostu – zejdźcie sobie do piwnicy w każdym typowym polskim bloku i... już będziecie doskonale wiedzieć, jak wyglądają wejścia do mieszkań w blokach na Kubie. Tam bowiem także są same byle jak sklecone „odrzwia” (bo przecież nie drzwi!), zapewne w podobny sposób jak okna tworzone jedynie własnym sumptem, a będące w większości zwykłymi drewnianymi „kratownicami”, od wewnątrz mieszkań obite dyktą, jakimiś płytami lub pospolitymi tkaninami! Ot, aby tylko nie można było poprzez te ażurowe „drzwi” do środka nikomu zaglądać.
Ależ tandeta, czyż nie..? Ale to oczywiście jeszcze nie wszystko, bowiem najbardziej szokującym jest jednak co innego – mianowicie, zamknięcia tych „drzwi”. Rzecz jasna żadnych zamków w nich nie ma, bo... nie ma w tych drzwiowych otworach w betonie także i jakichkolwiek framug (więc po co zamki, skoro i tak nie byłoby do czego ich przyczepić?!), są za to dwa wielkie zawiasy, na których ta drewniana „krata” jest osadzona, natomiast po drugiej stronie jest zwykły zatopiony w betonie okrągły skobel, dający podstawę do zarzucenia na niego jakiejś metalowej listwy zamykanej... na kłódkę.
O, i to już wszystko. Jak się zatem domyślacie, w takiej „piwnicznej” klatce schodowej od razu można się zorientować, w którym mieszkaniu ktoś aktualnie w środku przebywa, a które jest akurat puste, bo lokatorzy „wybyli” do pracy lub do miasta. Bo przecież jeśli na skoblu wisi zamknięta kłódka, to „bez pudła” oznacza, że nikogo w środku nie ma, a gdy kłódki się nie widzi, to ktoś w mieszkaniu jest, i tyle. Proste..? No chyba, że ktoś wychodząc gdzieś na spacer najzwyczajniej w świecie zapomniał swoją kłódkę założyć, to wtedy rzeczywiście można by sądzić, że ktoś w mieszkaniu jednak aktualnie przebywa.
A tak na marginesie – te wszystkie kłódy, które tam widziałem, to też istna rozpacz! Absolutnie żadnej, choćby i najdrobniejszej i najskromniejszej nowoczesności – prawie wszystkie były jakimiś masywnymi monstrami, z tak wielkimi wpustami na klucze jak wjazdy do kolejowych tuneli, natomiast ich ogólny wygląd bardziej przypominał raczej... stare kłódy w zamkowych lochach, aniżeli zwykłe popularne urządzonka do zamykania drzwi, a nie wielkich bram! O Mater Deum, ależ ja wówczas byłem tym wszystkim zszokowany! Wprost nie do opisania!
Ale ludzi przed tymi blokami zawsze było mnóstwo. Siedzieli w małych grupkach to tu to tam, jedni bezpośrednio na tej dzikiej „robiącej za” trawę roślinności albo na rozłożonych w cieniu drzew kocach, drudzy na krzesełkach lub rozkładanych fotelikach (takich typowo plażowych lub... wędkarskich), jeszcze inni na wyniesionych ze swych mieszkań... kanapach (tak!), a wszyscy wciąż z sąsiadami gaworzyli, grali w jakieś planszowe gry (?), palili cygara (a jakże!), no i rzecz jasna wspólnie coś sobie popijali – jakieś wina zapewne, bo były to wprawdzie płyny rozmaitych kolorów, ale zawsze o ciemnym odcieniu.
Jak zatem widać, międzysąsiedzkie życie towarzyskie przed tymi blokami wręcz kwitło, takich spotkań bowiem każdego dnia napotykałem tam zawsze co najmniej kilka – na różnych „blokowiskach” rzecz jasna – podczas których ci mieszkańcy przesiadywali w taki sposób całymi godzinami, a pośród takowych grupek było zawsze głośno i wesoło!
Tak, moi drodzy, głośnych śmiechów było tam wręcz nieustannie co nie miara, żartowano sobie, słuchano muzyki (też głośno puszczanej z jakiegoś pobliskiego okna – ale oczywiście zawsze tylko latynoamerykańskiej, żadnej „sieczki” w Północy!), grano w te swoje planszowe gry albo w karty, palono, popijano, a co w tym wszystkim dla takiego przybysza jak ja było jednak najbardziej zaskakującym, to... ich ubrania, które w takim właśnie czasie mieli na sobie.
No cóż, dla mnie było to zaskakujące dlatego, że prawie wszyscy z takich przesiadujących przed blokami ludzi byli odziani... typowo „po domowemu”. Ot, w taki sposób, jakby w istocie siedzieli wewnątrz swoich mieszkań, a nie „na podwórku”, na oczach wszystkich swoich sąsiadów. Nosili więc na sobie typowe białe podkoszulki na ramiączkach (pamiętacie je jeszcze?), których przecież na co dzień gdzieś w mieście na sobie nie miewali, jakieś krótkie spodenki, a częstokroć – uwaga! – nawet zwykłe majtki (sic!), używane w takich chwilach w charakterze kąpielówek!
Co jednakże najciekawsze, w bardzo podobny sposób odziane były... także i starsze kobiety (!), również nierzadko mające na sobie... tylko same majtki i jakiś bieliźniany biustonosz! I takiego stroju bynajmniej wcale uznać nie można było za jakiś plażowy kostium, bo akurat z nim te odzienia naprawdę niczego wspólnego nie miały – bo to po prostu była zwykła bielizna, i tyle..! A raz to nawet zauważyłem pewną starszą ciemnoskórą panią (nota bene o posturze co najmniej „mocno nadobfitej”), siedzącą w grupce swoich sąsiadek z bloku, będącą ubraną w... przezroczystą halkę!!!
Owszem, pod nią wcale naga nie była, ale jednak... „występować” przed sąsiadami w postrzępionej bieliźnie z koronkami..?!?!?! Albo w dziurawym i „mocno przykusym” szlafroczku..?!?! Wyobrażacie sobie coś podobnego na jakimkolwiek polskim „blokowisku”..?! Czy którakolwiek z naszych starszych pań w ogóle „przełknęłaby” takie widoki..? No cóż, ale przecież mądre przysłowie mówi, iż „na bezrybiu i rak ryba”, nieprawdaż..? Ależ prawdaż!!!
Toteż Kubanki i Kubańczycy odziewają się w to, co im w ogóle jest dostępne, zapewne zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że gdzie indziej na świecie przesiadywanie w gronie sąsiadów w... zwykłej flanelowej pasiastej pidżamie (taki osobnik też się tam trafił..!), w dziurawych szlafroczkach, halkach lub po prostu w bieliźnianych gaciach (ufffff..!) byłoby jednak mocno niestosowne, zdecydowanie nie na miejscu. Ba, podejrzewać by nawet można, że coś takiego w wielu krajach nazwano by po prostu... zwykłym publicznym zgorszeniem! Na Kubie jednak ta „tradycja” ma się raczej dobrze. Ot, co...
Wątek następny – miejska komunikacja. W Moa nie ma żadnej zbiorowej komunikacji publicznej z użyciem tramwajów czy trolejbusów. Nie, czegoś takiego oczywiście nie ma tu w ogóle (ba, nie ma tu nawet żadnych prywatnych taksówek!), a i nawet komunikacja autobusowa zdaje się czymś... bardziej wirtualnym, aniżeli w pełni realnym! A to dlatego, że doczekanie się jakiegoś kursującego po tutejszych ulicach autobusu graniczyło po prostu z cudem. Owszem, kilka z nich udało mi się tutaj jednak zauważyć, kiedy akurat tłum ludzi forsował wejście do środka takiego pojazdu, ale już na pierwszy rzut oka było widać, że z całą pewnością nie miała ta komunikacja nic wspólnego z jakąkolwiek regularnością.
Po pierwsze dlatego, iż ilość tych autobusów na potrzeby mieszkańców miasta była zdecydowanie niewystarczająca, a na dokładkę, każdy taki pojazd (zresztą tak zdezelowany, że... ojjjj rety!!!) na pewno nie jeździł zgodnie z jakimkolwiek rozkładem, bo takowego najprawdopodobniej tu w ogóle nie było. Ha, tu nawet przystanków uświadczyć nie można było, bo stanowiły one zapewne jedynie jakieś umowne miejsca zatrzymywania się tych autobusów (powszechnie znane mieszkańcom, więc... bez konieczności ich oznaczania, skoro ludzie i tak wiedzą gdzie to jest), nie zaś tradycyjnie – nawet byle jak, aby w ogóle coś było – oznaczone przystanki. Z jakąś tablicą informacyjną na przykład, lub przynajmniej z jakimkolwiek, choćby najskromniejszym napisem. Ale niestety nie było nic.
Ba, ale żeby chodziło tylko i wyłącznie o te nieszczęsne przystanki! Z samymi autobusami było też tak samo. One również były jakimiś „widmami” pojawiającymi się zupełnie znienacka i o dowolnej porze, tak jak popadło. Dla kogoś z zewnątrz były one po prostu totalną tajemnicą – ot, nikt obcy za żadne skarby świata nie byłby w stanie się zorientować skąd i dokąd taki autobusowy wrak w ogóle kursuje, gdzie „to-to” po drodze się zatrzymuje (i czy... w ogóle do celu dojedzie!), bo na takowych pojazdach... nie było zupełnie jakichkolwiek oznaczeń! Ani numerów, ani nawet jakichś napisów! Ściśle tajne po prostu!
Ot, to ci dopiero wynalazek, prawda..?! Rangi co najmniej ogólnoświatowej, a nie jedynie latynoamerykańskiej, bo o ile – na przykład w Wenezueli czy w Kolumbii – istnieją tzw. „taxi collectivo”, którymi jechać może kilku zupełnie sobie obcych pasażerów na jeden raz, a po drodze wciąż ktoś nieustannie się „przetwiera”, wsiada i wysiada kiedy chce (co już przecież jest wynalazkiem dość irytującym, jako że zaprotestować nigdy przeciw temu nie można, skoro to „kolektywne”), to tutaj, na kubańskiej prowincji jeszcze dodatkowo wymyślono... komunikację „szeptaną”! O, właśnie tak bym ją nazwał.
Czyli, coś znienacka w centralny punkt miasta przyjeżdża, natomiast potencjalny pasażer musi się najpierw wypytać, dokąd się „to-to” w ogóle będzie wybierać. Zatem „jedna pani drugiej pani..., itd., coś tam szepnęła, więc se tyż pojadę. A że podążać będę jednak nie w tym kierunku, w którym akurat bym chciała..? No cóż, wszystkiego naraz mieć nie można, więc szybko skorzystam chociaż z tego co jest, bo druga taka okazja może mi się już długo nie przytrafić!
Tak więc brać co jest i to... jak najszybciej, bo przecież tłum ludzi już się do środka wpycha! Czasu na zastanawianie się nie ma, więc... wpychać się też, co by mi miejsca nie świsnęli, a jużci! Ot, co najwyżej na dziś zmienię swoje plany i zamiast piechotką udać się do cioci Carmen z sąsiedniej przecznicy, to pojadę sobie dużo dalej, skoro już mam taką niespodziewaną okazję, gdy mi ten autobus nagle pod sam nos podjechał, czyli odwiedzę wujka Juanito na wsi, bo akurat tam – no patrzcie tylko, co za szczęśliwy traf! – nasz kierowca się wybiera! Jak więc z tego nie skorzystać, skoro wuja Juanito ze stryjenką Ramoną już od prawie trzech miesięcy nie widziałam..?! Dyć, jak bym chciała tam się wybrać kiedy chcę, to... bym musiała za transport słono zapłacić, gdy tymczasem ten autobus jest darmowy!!!”
O, i właśnie o to chodzi, moi drodzy! Te kursujące „od przypadku do przypadku” autobusy są zupełnie bezpłatne..! Zatem właśnie to jest rozwiązaniem sekretu, dlaczego jest tu ich tak malutko i kursują sobie kiedy zechcą, a nie wtedy, gdy są komuś potrzebne. Nie są one więc żadną miejską komunikacją regularną, lecz „dorywczą”, czymś w rodzaju... prezentu od władz miasta dla mieszkańców! Tak, jako dodatkowy środek komunikacyjny... „uzupełniający”!
Toteż właśnie z tej przyczyny są darmowe, z czego rzecz jasna ludzie bardzo tłumnie korzystają, kiedy tylko akurat na taki pojazd natrafią. A natrafiają głównie ci, którzy... oczywiście już wcześniej w sposób „szeptany” o tym się dowiedzieli, wszak jakiś „szwagier” w miejskim Magistracie pracować musi, prawda..? Zatem szybko komu trzeba zawczasu taki darmowy kursik poza miasto zdradzi i... podróż gotowa. Dlatego też właśnie stąd brali się ci pasażerowie, którzy „jakimś dziwnym przypadkowym trafem” mieli akurat z sobą całą górę podręcznego bagażu i „trafem jeszcze dziwniejszym” stali dokładnie tam, gdzie się ten zdezelowany autobusik zatrzymywał. Bo oni po prostu mają „swojaka” na urzędzie, więc wiedzieli. Ot, co...
W przedostatnim akapicie użyłem określenia „transport uzupełniający”, prawda..? „Ki czort?” – zapytacie więc, bo przecież skoro właśnie tak go nazwałem, to musiał on... jakiś inny uzupełniać – wszak już sama nazwa na to wskazuje, co nie? Ha, co tak, a jużci! Tyle że „tego czegoś”, co to niby miałoby być przez te autobusowe trupy uzupełniane, jednak nigdy bym się nie ośmielił nazwać czymś regularnym, a już tym bardziej nie systemowym – ot, taką zwyczajową miejską komunikacją, nawet tą najskromniejszą. Nie, bowiem to, o czym już za chwilę poniżej napiszę, również powinno się nazwać raczej czymś przypadkowym. Natomiast ów wyrazik „uzupełniający” jest tylko i wyłącznie moim własnych określeniem, bo oczywiście nikt tak tego zjawiska tu oficjalnie nie nazywał. To jedynie mój wymysł.
Cóż to więc było? Uffff, moi drodzy, za chwileczkę przedstawię wam dwa przykłady takiej publicznej komunikacji w Moa (w Nicaro było zresztą tak samo, więc zapewne na tych dwóch miastach ten system się nie kończy, być może swym zasięgiem obejmując nawet i całą kubańską prowincję, tego niestety nie wiem), jednakże gorąco was jednocześnie prosząc o to, byście podczas tej lektury wzięli sobie profilaktycznie jakieś uspokajające proszki, bo być może wielu z was poczuje się po niej dość solidnie... zaszokowanych! Tak, bo przynajmniej ja po zobaczeniu tych „obrazków z kubańskiej Natury” właśnie takiego dziwnego uczucia doświadczałem – totalnego szoku!

Zaintrygowani..? Jeśli tak, to oczywiście zapraszam do odcinka trzeciego…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020