NICARO - Kuba - Marzec 2001
Po co tu w ogóle przyjechaliśmy? – zapytacie. Ano dlatego, moi drodzy, iż obiecałem wam przecież jeszcze kilka następnych drobnych opisików prowincjonalnej Kuby, a że niektóre dotyczące tych spraw kolejne wątki owe odcinki o Moa mogłyby jednak nadmiernie „rozbudować”, to przeniosłem je właśnie tutaj, do odcinka o Nicaro, bo i tak wszelakie szczegóły będą nieomal dokładnie takie same. Niechaj więc „to całe” Nicaro także jakąś swoją własną szansę otrzyma, no nie..?
Tak więc do dzieła... Miasto to jest niestety brudne, szare, zaśmiecone i brzydkie – i to oczywiście w istocie jest prawdą – ale jeszcze do tego dodałbym, że jest ono również jakieś takie... gnuśne, ponure, o wręcz wszędobylskiej bylejakości, a sprawiające takie wrażenie, jakby się w nim czas już na dobre zatrzymał. Wrażenie prawie dokładnie takie, jakby tutejsi mieszkańcy już zupełnie niczego od życia nie chcieli, jakby tylko żyli z dnia na dzień i jedyne co im pozostawało, to... oczekiwanie na swój marny koniec.
Moim zdaniem jest tu jeszcze gorzej, aniżeli w Moa, bo tam to chociaż jakieś „życie towarzyskie” pomiędzy blokami kwitło i co pewien czas słyszało się jakąś muzykę, podczas gdy tutaj... nic. Cisza, prawie że grobowa! A przecież oba te miasta w sumie wyglądają nieomal tak podobnie, jak te dwie przysłowiowe krople wody, leżą bardzo blisko siebie (zapewne nawet w tej samej prowincji), skąd zatem między nimi aż tak wielka różnica panującej w nich atmosfery? Czyżby to były jedynie moje własne odczucia..?
No cóż, ale akurat to zupełnie nie jest naszym zmartwieniem, bo tego by jeszcze brakowało, abyśmy przejmowali się losem jakiejś prowincjonalnej kubańskiej „dziury”, no nie..? Takoż więc czym prędzej opiszę to, co sobie opisać tu zaplanowałem i... wyrywamy stąd na dobre, bo prawdę mówiąc, jestem już tą Kubą dość solidnie zmęczony. Wszak maglujemy ją już od... dwóch pełnych rozdziałów!
Ale już teraz, zgodnie z zapowiedzią, wreszcie przyspieszamy... Wątek pierwszy więc – tutejsze szkoły. Jest sprawą jak najbardziej oczywistą, że jakiekolwiek panujące w nich zwyczaje muszą być mi obce, bo przecież od środka poznać ich nie mogłem, wiadoma rzecz. Jednakże, przyglądając się z zewnątrz – i to nawet z dość bliskiej odległości – aż około dziesięciu takim placówkom w trzech miastach (bowiem w Hawanie również dziedziniec jednej ze szkół przez około godzinkę sobie poobserwowałem) i wszędzie zawsze spostrzegałem prawie dokładnie to samo, to mogę chyba uznać, że raczej we wszystkich tutejszych szkołach właśnie tak, jak to widziałem, być musi, prawda?
No, przynajmniej pod tymi względami, które mogły w ogóle być widziane przez kogokolwiek z zewnątrz, bo przecież to jasne, że różnice w sposobach prowadzenia rozmaitych lekcji, zachowania się uczniów, jakichś dodatkowych zajęć, itd., itp., zapewne istnieją. Mogą one być nawet dość spore, biorąc pod uwagę już samą „ligę” poszczególnych miast (wszak z Hawaną żadna tutejsza „dziura” konkurować nie może, więc i poziom nauczania też z pewnością jest tam inny), ale w jednej dziedzinie wszystkie z nich były jednak absolutnie jednolite. Chodzi tu o... wręcz wszędobylskie umundurowanie.
I bynajmniej wcale nie mam tu na myśli tylko tych tzw. „mundurków szkolnych”, o nie. Owszem, one również są tam powszechnością – tak jak „drzewiej” bywało też i nas, kiedy na co dzień w szkołach nosiło się granatowe bluzy... z tarczami (mój Boże, kto w ogóle jeszcze pamięta te słynne szkolne tarcze, po których nawet podczas wakacji można było poznać kto skąd jest..!?) – tyle że bez żadnych tarcz, bo na Kubie byłoby to rzeczywiście wielce kłopotliwe, zważywszy na ich „wieczne przejściowe trudności rynkowe” (o, ależ fajny oksymoron, pierwsza klasa!), ale akurat teraz chodzi mi o... takie typowe umundurowanie wojskowe (sic!), zielone lub szarawe. Nie na jakąś „harcerską modłę”, ale właśnie wojskowe.
A kiedy one było w użyciu – czy zawsze? – zapytacie. O nie, tak na co dzień – o czym już powyżej napisałem – uczniowie nosili swoje mundurki szkolne (choć zauważałem też pomiędzy nimi jakieś „wyjątki odziane po cywilnemu”, podejrzewam jednak, że tymczasowo, na przykład z powodu... prania lub czasu potrzebnego na uszycie nowego, bo poprzedni uległ zniszczeniu, itp.), natomiast te zielone lub szarawe (czyli „poważniejsze”!) przywdziewali na czas... jakichś ichnich lekcji WF-u lub musztry!
Tak, moi drodzy, w każdej ze szkół, których dziedzińce sobie obserwowałem, na ich terenie zawsze odbywała się jakaś musztra! Zawsze ze dwie, trzy klasy naraz (zarówno chłopców, jak i dziewcząt) pod czujnym okiem jakiegoś „Instruktora-Wodzireja” (oczywiście też w mundurze, wiadomo) maszerowało ciągle w tę i we w tę, ćwicząc ten swój „dzielny i równy kubański krok”... dosłownie aż do znudzenia! Ich „Pan od Musztry” (jedną Panią też kiedyś w tej roli zauważyłem, w jednej ze szkół w Moa) poddawał (poddawała) ciągle tym maszerującym w kółko uczniowskim kolumienkom jakieś komendy, one zaś... „stuk, puk! Zwrot w lewo, zwrot w prawo, zwrot w tył, zwrot do góry nogami, zwrot w głąb, zwrot przez sztag, zwrot na wznak, zwrot na płask, zwrot na du*ę, zwrot dookoła własnej „rewolucyjnej osi”, symetryczny, niesymetryczny, ładny, brzydki, kombinowany (czyli „ładno-brzydki”), uffff... – aż do autentycznego zwariowania!!!
A którzy uczniowie temu „praniu” podlegali..? Ależ oczywiście, że wszyscy! W tych „wciąż musztrujących się” kolumienkach maszerowały autentyczne maluchy (tak na moje oko... sześcio-siedmioletnie!!!), uczniowie mali, już nie mali lecz co nieco więksi, już nieco więksi niż ci co to dopiero „co nieco więksi”, już więksi bardziej ale jeszcze nie tak duzi, prawie duzi, już duzi, więksi niż już duzi, całkiem duzi, kulawi, garbaci, leworęczni, praworęczni – raaazem! Wszyscy raaazem w przód..! O rety! Tak, cała szkolna Kuba maszeruje ku... świetlanej przyszłości – równo i na zielono odziana (ale czasami i na szarawo też).
Wątek następny – apteki. „Ki czort..?” – zapytacie – „A dlaczego akurat apteki..?!” Ha, moi drodzy, po prostu dlatego, że podczas moich spacerów napatoczyły mi się trzy takie na mojej drodze (dwie w Moa i jedna w Nicaro), do których oczywiście postanowiłem wejść, ażeby swoją ciekawość również i w tym względzie zaspokoić. Wszak, skoro już tam przechodziłem, to do środka zajrzeć trzeba było, bezwzględnie. Zatem wszedłem, porozglądałem się i... zdębiałem!
Ależ jaja! Toż ja po prostu wszedłem do... jakiegoś Muzeum! „Nie, to co widzę, nie może być prawdą! Niechaj no szybko mnie ktoś uszczypnie!” – wykrzykiwałem sobie w duchu – „No bo, skoro to rzeczywiście Apteka, to... gdzie – do kur*y nędzy! – są jakiekolwiek lekarstwa?!” Na półkach żadnych pudełeczek, fiolek, buteleczek, kartoniczków, tubek, maści czy tym podobnych, ale za to... same słoiki z przyciemnianego szkła (powtarzam: SAME, TYLKO I WYŁĄCZNIE ONE!), z typowymi sześcio- lub ośmiokątnymi korkami, również szklanymi, które te duże słoje u wylotu ich szyjek zamykały.
No, co tu dużo gadać – muzeum, i już! Ja tam rzeczywiście odniosłem takie wrażenie, jakbym się nagle cofnął w czasie! Tak, jakbym się raptem znalazł w zupełnie innej epoce – na przykład Pana Łukasiewicza, czy w muzealnych zbiorach najstarszej polskiej Apteki w Zamościu! No bo ja rzeczywiście widzę na własne oczy cały szereg tych typowo aptekarskich słoików (które nawet w okresie po I-szej Wojnie Światowej już powoli wychodziły z użycia!), nie będące jednakże żadnymi pamiątkowymi eksponatami, ale... w każdym z nich znajdowała się albo jakaś mikstura, albo proszek, albo jakieś pokruszone i wysuszone ziółka (sic!), lub też kawałeczki jakichś porozgniatanych kryształków!
Tak więc scenografia w istocie muzealna, zwłaszcza że na głównej ladzie stały... dwa duże ceramiczne moździerze, w których obsługujący tę aptekę farmaceuta (no, niech już mu będzie, wszak takowa nazwa dużo dostojniejsza niż zwykły sprzedawca, prawda?) ceramicznym tłuczkiem te powyżej wspomniane kryształki, proszki czy pokruszone zielsko razem miażdżył i starannie z sobą mieszał. A dobierał do tej czynności taki zestaw składników z tych słoi, jaki miał... wypisany na receptach, które mu kolejni klienci przynosili..!!! Wielkie nieba! Czy wy w ogóle możecie w to uwierzyć?! Wszak, powtarzam jeszcze raz – to co teraz opisuję ma miejsce... w 2001 roku!!!!
Nie, moi drodzy – nie, nie, nie, po stokroć nie! Już zawczasu wszelkie wasze potencjalne podejrzenia odrzucam! Ja teraz absolutnie niczego nie zmyślam, ani nawet nie koloryzuję! To się działo naprawdę! Kiedy po raz pierwszy widziałem to w jakiejś niewielkiej aptece w samym centrum Moa pomyślałem, że to może rzeczywiście jakiś wyjątek, ale gdy dokładnie to samo zaobserwowałem tam w drugiej aptece, a potem jeszcze w następnej w Nicaro, to... No co mam jeszcze do tego dopowiedzieć? W jaki sposób miałbym to niby podsumować..? Co jak co, ale własnym oczom jednak jeszcze wierzę, a i jakąś ewentualną podróż w czasie również wykluczam – bo akurat na takie bajeczki jestem już uodporniony, jako że we mnie naprawdę drzemie dusza realisty.
Owszem, szczerze przyznaję się do częstego sentymentalizmu i wcale nie tak rzadkiego „bujania w obłokach”, ale przenigdy nie dałbym się nabrać na coś, co by jednak mój realizm mocno zachwiało! Nie, jam już za stary wróbel na takie plewy, więc... to naprawdę nie była żadna podróż wehikułem czasu, ale wizyta w autentycznej kubańskiej aptece. Bom ja tam – kur...! – osobiście był..! Jam tam stał, patrzył, obserwował, dziwował się i tym wszystkim zszokował. I tyle.
Zatem... co? To może mi się jednak coś przywidziało..? Nie, to także nie, zaręczam! Tak więc... poczytajcie dalej. Tak mnie wówczas ciekawość paliła – no, wręcz zżerała – że po prostu bezczelnie sobie po wnętrzu takiej apteki spacerowałem (choć rzeczywiście z zaintrygowaniem na mnie tam patrzono, ale jednocześnie nikt mnie stamtąd nie wyganiał, zaś aptekarz za ladą na mój widok jedynie się uśmiechał..!) i wszystkiemu się przyglądałem, toteż miałem okazję widzieć w sumie aż kilkunastu kolejnych klientów podających aptekarzowi jakieś recepty, na podstawie których on w tych moździerzach odpowiednie mieszaniny takich proszków wykonywał (uprzednio rzecz jasna ich właściwe proporcje na wielkiej aptekarskiej wadze starannie odmierzając), by potem je wsypywać do małych torebeczek z szarego papieru. (Większość takich recept realizował na poczekaniu, choć widziałem też i takie przypadki, że umawiał się z kimś na późniejszy odbiór lekarstwa, które dopiero potem będzie przygotowywać)
O, i już lekarstwo gotowe – kolejny pacjent obsłużony. Pora więc już iść do domu i... się tym leczyć! Oczywiście znacznie łatwiej i szybciej szło temu aptekarzowi ze sprzedażą płynnych miksturek, bo jeśli właśnie takiego rodzaju lek na recepcie wyczytał, to od razu z jakiegoś konkretnego słoja odpowiednią ilość kropelek do niewielkiej fioleczki powolutku wlewał – co zresztą czynił z taką skrupulatnością, że aż z podziwu wyjść nie mogłem nad jego wręcz benedyktyńską cierpliwością!
Ot, ludzie grzecznie w kolejce stoją i czekają, a on... „kap, kap, kap, kap, kap” po kropeleczce z tegoż wielkiego słoja (ale odpowiednią pipetą tę miksturę z niego pobierał – no, nie myślcie sobie czasem, że lał jak z wiadra!), co oczywiście trwało i trwało, ale... jednak i tak znacznie krócej niż przygotowywanie jakowychś receptur z proszków „na serce” lub „na wątrobę” w tych moździerzach! (O, właśnie sobie przypomniałem, że w Nicaro oprócz ceramicznego był jeszcze jakiś metalowy, chyba mosiężny)
Jak więc sami widzicie, my naprawdę nie powinniśmy narzekać na tę rzekomo przedłużającą się obsługę w naszych polskich aptekach, którą częstokroć niesprawiedliwie krytykujemy słowami, iż „czeka się w nieskończoność”, bo tak w rzeczywistości słowo „nieskończoność” na Kubie ma wymiar zupełnie inny. Rzec by można, że... prawie namacalnie prawdziwy..! Choć to oczywiście z matematycznego punktu widzenia niemożliwe. Tylko że... cóż na Kubie może być tak w istocie niemożliwe? Dyć to zupełnie inna planeta, skoro przenieść się tam nagle można z wieku XXI-go w czasy... średniowiecznej alchemii! Ciekawe zresztą, skąd oni w ogóle te sproszkowane ziółka biorą – czy one rzeczywiście rosną na ich łączkach, czy może jednak są skądś z zagranicy sprowadzane..? Ech...
Ale koniec już tej „podróży w czasie”, moi kochani. Pora na wątek następny i... zapewne już ostatni, zważywszy na fakt, że mam już tej kubańskiej tematyki naprawdę szczerze dość, więc nawet mi się już nie chce czegokolwiek więcej stamtąd przypominać. No owszem, mógłbym tu jeszcze z kilka akapitów dodać na temat moich osobistych kontaktów z tubylcami, którzy zawsze (powtarzam: ZAWSZE, NIE BYŁO ANI JEDNEGO WYJĄTKU!) byli wobec mnie bardzo życzliwi i uprzejmi, ale... ja już naprawdę jestem tym wszystkim solidnie zmęczony – ja już chcę jakichś zmian!
A jak w ogóle ten ostatni wątek nazwać..? Może: „małe kurczaki rzucone do sprzedaży”..? Albo: „kurczaki w niespodziewanej sprzedaży poza kartkowej”..? Ufff, zapewne każdy z was jeszcze doskonale pamięta to słynne określenie z czasów PRL-u, że coś „akurat na sklep rzucili”, czyż nie..? Młodzieży od razu wyjaśniam, że w tym naprawdę nie ma nic szczególnie oryginalnego – tak rzeczywiście to nazywano: „coś rzucili”. Wiązało się to oczywiście wręcz nierozłącznie z tym, że na polskim rynku „panowały wieczne przejściowe trudności zaopatrzeniowe” (znowu ten wspaniały oksymoron: „wieczne przejściowe”), więc wszelakie sklepy były prawie ciągle raczej pustawe, ale kiedy wreszcie coś do nich znienacka przywożono (czego rzeczywiście rzadko kiedy się spodziewano!), to właśnie wtedy mawiano: „rzucili... masło, pomarańcze, cukier, słodycze, czy coś tam jeszcze, czego zazwyczaj powszechnie brakowało.
O, i teraz do tego właśnie zmierzam – byłem bowiem świadkiem „rzucenia akurat na sklep” w Nicaro pewnej partii kurczaków zbywanych wtedy poza oficjalnym systemem kartkowym (widziałem tę sprzedaż na własne oczy, więc wiem, że żadnych kartek żywnościowych od klienteli nie pobierano), co wyglądało... „wypisz-wymaluj” jak te nasze niegdysiejsze walki tzw. „polskich siatkarek” (czyli… gospodyń domowych z siatkami na zakupy) pod sklepem z jakimś poszukiwanym towarem, który akurat tam przywieziono (o pardon – który tam akurat „rzucili”! „Oni” rzucili..!).
No cóż, niezbyt przyjemnie było na to patrzeć, bo to po prostu w mojej wyobraźni przywoływało te paskudne obrazy z naszej własnej polskiej przeszłości, a jest to raczej temat wyjątkowo wstydliwy, ale jakoś opisać to jednak muszę, prawda..? Toteż ponownie miałem okazję widzieć pod tym sklepem te sceny z przepychankami w tłumie chętnych na zakup tego, co akurat „rzucili”, te szeptanki pomiędzy ludźmi... „po ile sztuk tego czegoś dają na jedną osobę i czy dla całej kolejki wystarczy?”, tę panikę w oczach, tę... radość z powodu „zdobycia” czegoś, co tak nagle i niespodziewanie znalazło się „na trasie łowów siatkarki” (ech, te wspomnienia aż bolą, bo to jednak szczególnego rodzaju deja vu!), no i wreszcie sam ten towar, o który przecież „szła gra”. A tym – jak już wspomniałem – akurat wtedy były kurczaki.
To znaczy, ściślej mówiąc, to powinienem raczej napisać... kurczaczki! No bo cóż to były za zabiedzone stworzonka..! Małe, mikre, chuderlawe, wyglądające raczej na jakieś oskubane z pierza... skowronki albo dzięciołki (oczywiście przesadzam, bo były one jednak wielkości wyrośniętego gołębia – ale to też przecież wybitna maluda, prawda..?!), jednak... to nic, bo klientela i tak na ich widok wręcz zwariowała, wprost „na potęgę” przed tym sklepikiem się tłocząc.
A po ile dawali „na łeb”..? – zapytacie, zapewne pomni jeszcze naszych własnych doświadczeń, że przecież w takich wypadkach zawsze następowała tzw. „samorzutna reglamentacja”, kiedy jakiś Jaśnie Pan Kierownik (lub Kierowniczka) osobiście decydował (a) o jednorazowej ilości danego towaru „na jedną kliencką twarz”. Toteż odpowiadam – dawali po zaledwie jednym takim „wróbelku na głowę”, ale to i tak było przecież łupem niebagatelnej wagi, bo się go po prostu do gara wrzuci, trawy z łączki tuż przed blokiem pozrywa i do zupki dołoży, razem się to wszystko fajnie wygotuje i... na jakiś dobry tydzień wyżerki i „kulinarnego szaleństwa” wystarczy – ba, być może nawet i dla całej rodziny! A wtedy przypływ nowych sił na... musztrę w szkole gwarantowany. Będzie tak głośne „tup, tup!”, że... chyba aż do samego Waszyngtonu doleci! A wtedy – Estados Unidos, drżyjta..!
No tak, ale... dosyć już, moi drodzy, tego sarkazmu z mojej strony! Dość już tej ironii, dość złośliwości, dość kpiarstwa i drwin, dosyć tego nieustannego wyśmiewania, bo przecież cóż winni są temu stanowi rzeczy sami przeciętni Kubańczycy, których tak wielu w trakcie moich tam pobytów oraz podczas pracy na tym statku poznałem, a każdy z nich był naprawdę zawsze uśmiechnięty, życzliwy i przyjaźnie do otoczenia nastawiony..?! Dlaczego ja ciągle „kopię leżącego”..?! Tak, ze wstydem przyznaję, że w pewnych fragmentach moich tekstów o Kubie ja rzeczywiście na zbyt wiele sobie pozwalałem, dlatego też teraz... krótkie podsumowanie tego, co dotychczas napisałem.
Otóż, sama Kuba naprawdę jest przepiękna! Cudowny klimat, bardzo przyjazna dla człowieka przyroda oraz powszechnie bardzo przychylni, życzliwi i uprzejmi ludzie tworzą na tej wyspie wręcz niezapomnianą atmosferę dla każdego przybysza. Owszem, prawdą jest, że nikt z nas na stałe w tamtejszych warunkach żyć by jednak nie chciał, ale tubylcom one... naprawdę niewiele w ich żywotach przeszkadzają! Kubańczycy, jako pewien ogół, są wciąż pełni poczucia humoru, uśmiechnięci, rozbawieni i wbrew wszelkim przeciwnościom losu jednak... optymistycznie do świata nastawieni! To jest po prostu... specialite a la carte ich charakterów i mentalności. To są naprawdę bardzo dobrzy ludzie!!!!!
No cóż – prawdą jednak jest również i to, że sama Hawana żyje zupełnie inną jakością życia od reszty kraju i o ile ona jest wciąż roztańczona, rozśpiewana i mimo tego niedostatku jednak radosna, to kubańska prowincja jest już niestety co nieco gnuśna i ponura. Ale to wcale nie oznacza, że tamtejsi ludzie też są tacy sami..! O nie, oni także są w głębi swoich dusz „hawańczykami”, tylko że w trakcie tych kilku dziesięcioleci budowy „ustroju powszechnej rewolucyjnej sprawiedliwości i szczęśliwości” ich władze po drodze zgubiły rzecz najważniejszą – zatracono tam poszanowanie ludzkiej godności!
Bo owszem, bieda to jedno. Ten ustrój, akurat na Kubie, musiał do niej doprowadzić. Ba, już od samego roku 1959 było to przewidywalne i raczej nieuniknione, wszyscy wokół dobrze to dostrzegali, tylko sami Kubańczycy niestety nie, a teraz jest już po prostu na jakiekolwiek szybkie radykalne zmiany za późno. Wielkim szczęściem zatem jest to, że mieszkańcy tej wyspy, pomimo gorącego klimatu, swoje głowy umieją jednak odpowiednio dobrze „chłodzić”. Tu nienawiści do siebie nawzajem nie zauważyłem!
Mają oni więc nadal w sobie ten wielki atut, który w razie potrzeby wiele im dopomoże i jakieś ewentualne „wstrząsy” znacznie złagodzi, tylko że najpierw powinni oni... pozrzucać z siebie te wszystkie pier*olone zielone i szarawe mundurki i przestać wreszcie wprost w nieskończoność stukać obcasami! Bo ktoś wciąż jeszcze im wmawia, że gdzieś dookoła nich czai się jakiś wróg, gdy tymczasem... takiego po prostu już dawno nie ma..! Zatem, jak długo jeszcze ma trwać ta ich rewolucja!? Przecież to jest jakaś obłąkana permanentna „walka z samym sobą”, z jakimś wyimaginowanym wrogiem!
Ludzie, ocknijcie się – dzisiaj świat jest już całkiem inny i już nikt na niezależność Kuby nie dybie! Ten wasz kraj, mimo wszystko, jest jednak w świecie powszechnie szanowany, a sami Kubańczycy są lubiani! Czy wy sami tego – do ku*wy nędzy! – nie widzicie?! A według zdania takiego skromnego obserwatora z boku, jakim jestem na przykład ja, byłaby jednak dla was recepta – i to nawet wcale nie tak skomplikowana w realizacji – na zwalczenie tej biedy, a przynajmniej wyeliminowanie głodu!
Tym remedium jest... zredukowanie waszej nad wyraz rozbudowanej armii (która akurat na Kubie jest rzeczywiście jak jedna wielka pijawka) i powszechnego umundurowania, które teraz już zupełnie nie jest potrzebne. Bo przez to po prostu... brakuje rąk do pracy! A ziemia – i to aż jak w tym klimacie urodzajna! – zwyczajnie czeka..! Ot, zakasać rękawy i wreszcie coś na niej zasiać, a to już samo wyrośnie! Niechby chociaż połowa waszych zupełnie dziś bezproduktywnych „wojaczków” choć na moment odłożyła na bok karabiny, a zamiast nich do rąk wzięła motyki czy grabie, to po ZALEDWIE JEDNYM ROKU... już by było co jeść! A cała reszta przyjdzie z czasem.
Tylko... kto niby miał to wam powiedzieć wcześniej, skoro wy i tak nie chcieliście nikogo innego posłuchać poza swoim....itd..? Tak, wiem – ja się teraz wręcz aż po same niebiosa wymądrzam, jakbym już wszystkie rozumy pojadł, jednakże... ja teraz wyrażam wcale nie tylko moje osobiste zdanie, lecz opinie bardzo wielu współtowarzyszy mojej pracy na morzu, którzy również mieli okazję być w waszym i kraju i dostrzec dokładnie to samo co ja.
Czyli, oni także widzą tę waszą wprost permanentną „walkę z cieniem”, z jakąś wyimaginowaną, dzisiaj już zupełnie wirtualną „kontrrewolucją”, gdy tymczasem tak naprawdę jej już nie ma w ogóle! Ona istnieje już tylko i wyłącznie w waszych własnych umysłach, sercach i duszach, do których wam tę bajeczkę kiedyś wszczepiono, a potem... to wszystko poszło już jak lawina. Pułapka się za wami zatrzasnęła!
Ech, jaka szkoda, jaka szkoda... Lecz ja osobiście solennie wam obiecuję, że jak odłożycie broń na rzecz sochy i pługa, co przecież natychmiast stworzy wręcz doskonałe warunki dla rozwoju jednej z najbardziej intratnych branż na świecie, czyli turystyki, to ja będę na wakacje już po kres moich dni właśnie na Kubę przyjeżdżał, bo ludzie u was w sumie wspaniali, cudzoziemcom przychylni, więc... ja i moja szlachetna Rodzinka damy im na nas zarobić, że hej.
Ha, i ogromna ilość przybyszów z Europy również, bowiem wcale nie musicie się oglądać na potencjalnych turystów z Estados Unidos, skoro ich tak nienawidzicie. My, Europejczycy, w zupełności wam wystarczymy, bo... po prostu was lubimy, i tyle. Ba, już na samym piwie dla takowych wakacjuszy tak się obłowicie (tylko pamiętajcie o reaktywacji baru „Floridita” pana Ernesto, koniecznie, bo właśnie tam pierwsze nasze kroki kierować będziemy!), że wam miejsca w portfelach zabraknie! Już o karaibskim rumie czy tequili nawet nie wspominając, bowiem już sami Polacy tyle jej u was będą kupować, iż... do pierwszego na pewno wreszcie zacznie wam wystarczać! Gwarantuję!
Acha, no i na cygarach też, bo przecież te trunki podczas biesiadek na hawańskich nadmorskich bulwarach czymś dobrym „przypalić” trzeba, no nie? Choć akurat w tym ostatnim już na moją skromną osobę nie liczcie – do palenia tytoniu nie powrócę już nigdy. Ale na „wyspę jak wulkan gorącą” powrócę na pewno, jeżeli tylko dacie mi ku temu szansę! Z ogromną radością i bez żadnych obaw przywiozę tu moje wnuki, którym pokażę przede wszystkim Starówkę La Habana vieja, bo ona naprawdę jest jednym z najcudowniejszych miejsc na świecie, tylko... wy sami jeszcze o tym nie wiecie, bo „Jakiś Wielki Ktoś” przed wami to bardzo skutecznie przez tyle dziesięcioleci zatajał.
Ale ja o tym wiem i... wszystkim wokół zawsze o tym mówić będę! Co więcej... A niech to, złamię się! Jeżeli jakieś „Nowe Otwarcie” zrobicie, to podczas moich wakacji... zapalę jednak to cygaro – dla was moje postanowienie o niepaleniu złamię! A wtedy już wszyscy razem będziemy aficionados, a już zwłaszcza moja szlachetna małżonka, która jest tak zaprzysięgłą palaczką, że nawet te wasze super mocne cygara jej nie przestraszą. Bo skoro wasze kobiety z aż tak szczególnym uwielbieniem je palą, to niby dlaczego Polki również nie miałyby z tym dać sobie rady..? Oj spokojnie, nasze baby też są zdolne!
Taaak... Tiaaa, to tyle byłoby marzeń i pobożnych życzeń na zakończenie tej mojej opowieści o Kubie, bo teraz już najwyższy czas wynieść się z Karaibów i udać się w zupełnie inny rejon świata oraz... „zahaczyć” o zupełnie inną epokę. Gdzie i kiedy to będzie, to jeszcze się zastanowię, ale gorącą Kubę opuszczamy już teraz...
Zatem hasta llavista...
louis