Geoblog.pl    louis    Podróże    Kuba - Moa, Cardenas, Nicaro    Kuba - Cardenas
Zwiń mapę
2019
04
sty

Kuba - Cardenas

 
Kuba
Kuba, Cárdenas
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 17553 km
 
CARDENAS - Kuba - Marzec 2001

Moi drodzy, ten rozdział zatytułowałem „Cardenas”, ale równie dobrze mógłbym zamiast tego napisać „Puerto Matanzas” i też byłoby to całkowicie zgodne z prawdą. Przypłynęliśmy tam bowiem na zaledwie kilka godzin wyładunku... kilkunastu (sic!) kontenerów, co zresztą odbyło się podczas naszego postoju na kotwicy w jakiejś cichutkiej zatoczce, położonej właśnie gdzieś pomiędzy oboma tymi portami. A że na naszym „żelazku” staliśmy dość blisko brzegu i oba te miasta widać było nieomal jak na dłoni (ściślej mówiąc, były to widoki „wspólnej” dzielnicy Camarioca), to rzeczywiście mogłem napisać albo tak, albo tak – bo różnicy praktycznie żadnej.
Zdecydowałem się jednak na to pierwsze, aby „Puerto Matanzas” nie pomyliło wam się czasem z innym portem o dokładnie tej samej nazwie, czyli tym leżącym w Wenezueli nad Orinoko, natomiast „Cardenas” w niniejszych „Wypocinkach” jeszcze w takiej formie nie występowało w ogóle (bo meksykański porcik Lazaro Cardenas to jednak zupełnie co innego), więc... koniec wyjaśnienia, bo już wszystko wiemy. Stoimy zatem na kotwicy na redzie portu Cardenas...
A po co tu w ogóle przypłynęliśmy..? Otóż, około trzy tygodnie wcześniej w holenderskim Moerdijk załadowano nam kilkanaście kontenerów z przeznaczeniem do portu... Cienfuegos na południowym wybrzeżu Kuby. Sądziliśmy więc, że tym razem nasze „kółko” z Europy na Kubę będzie troszeczkę inne i nieco dłuższe od tych poprzednich, jako że już na burcie mieliśmy ładunek i do Hawany, i do Moa, i do Nicaro, a na dodatek zapowiadano także załadunek czegoś jeszcze – również do tego Cienfuegos – w kolejnym naszym porcie w Hiszpanii, w Santurce.
Te kontenery z Moerdijk były jednak bardzo dziwne, bo nie dosyć, że każdy z nich był bardzo ciężki, posiadając swą wagę dosłownie na granicy dopuszczalnego obciążenia danego typu kontenera, to jeszcze wszystkie z nich były pozamykane w zupełnie niestandardowy sposób, prawie nigdy w Światowej Żegludze niespotykany. Ich drzwi bowiem były wręcz obwieszone najprzeróżniejszymi zabezpieczeniami, bo oprócz zwyczajowych plomb posiadały jeszcze po kilka solidnych kłódek, a jeszcze na dodatek... miały na trwałe dospawane blokujące wręcz „na amen” drzwi żelazne sztaby.
W oficjalnych papierzyskach „stojało”, iż zawartością tych kontenerów jest jakaś maszyneria, ale oczywiście były to tzw. „maszyny rolnicze”, bo przecież nawet głupek by się domyślił, że jest to jakiś bardzo cenny sprzęt wojskowy – albo jakieś elektroniczne wysokiej klasy urządzenia, albo po prostu całe pojazdy lub broń. No i właśnie te kilkanaście „pudełek” mieliśmy według dokumentów przewozowych dostarczyć do Cienfuegos, ale ostatecznie zlądowaliśmy z nimi jednak w zatoce pod Cardenas.
Miejsce to znajduje się niedaleko na wschód od Hawany, toteż zaledwie po kilku godzinach po wyjściu z niej w morze już w tej zatoczce na „żelazku” staliśmy, do naszej burty natomiast przybijały dwie – oczywiście, a jakże – wojskowe barki, z kilkunastoma żołnierzami na swoich pokładach. Akurat tym zdumieni jednak nie byliśmy, bo przecież już od samego początku było jasne, że są to kontenery ze sprzętem dla kubańskiej armii, jedyne więc co mogło nas w tym wszystkim zdziwić naprawdę, to... sposób zorganizowania tej całej dostawy i jej ostatecznego wyładunku w tej zatoce.
A to dlatego, moi drodzy, że okoliczności tego wszystkiego w istocie były dość niezwykłe – jak na mój rozum, to w pewnym sensie nawet niezbyt zrozumiałe. Bo kilka związanych z tym spraw rzeczywiście... „coś tak jakby nie trzymało się kupy”. Ot, sami poczytajcie. Postaram się opisać to szybko i zwięźle.
Otóż, po pierwsze – jeszcze przed opuszczeniem Hawany do naszego Starego przyszło dwóch wyższych rangą oficerów kubańskiego wojska, aby osobiście przekazać mu instrukcje dotyczące naszego przybycia na redę Cardenas. Zalecenia te (oczywiście nic nie było na piśmie, jedynie ustnie) przewidywały nasz przyjazd „tu i tu”, godziny „te i te”, okoliczności „takie i takie”, ale z jednoczesnym poleceniem... nie pisania niczego w naszym Okrętowym Dzienniku. Żadnych szczegółów.
No i właśnie tu jest to nasze pierwsze zdziwienie – polecenie to bowiem brzmiało tak, że na te kilka godzin naszego wyładunku tych „pudełek”, trzeba było oficjalnie w Dzienniku Okrętowym zapisywać... nasze kolejne pozycje na morzu (sic!), jakbyśmy w rzeczywistości wcale nie stali na kotwicy, ale nadal płynęli w kierunku Moa i Nicaro. Te pozycje zatem były oczywiście brane „z kapelusza”, w regularnych odstępach nanoszone tymczasowo na mapę i właśnie jako takie wpisywane na trwałe do Dziennika. Tak więc pełen kamuflaż, prawda..?
Tylko że... po co to w ogóle było czynione? Przed kim, tak właściwie, mieliśmy to ukrywać i kogo w ten sposób oszukiwać, skoro przewóz broni drogą morską i tak jest na świecie zwykłą codziennością i wręcz powszechnością..? Tajemnica posunięta aż tak daleko, że... ukrywać mieliśmy w ogóle sam fakt zawinięcia do jakiegoś portu – tak, jakbyśmy tam w ogóle nigdy nie byli..!? A w dodatku „zacieranie śladów” naszej tam bytności oraz sposoby zachowania tej tajemnicy zleca się... Rosjaninowi, Chorwatom, Polakowi i Ukraińcom, stanowiącym przecież „oficerkę” naszego statku..?! Kapujecie coś z tego..?
Ha, to jest dopiero dziwne, czyż nie..? Bo ja jakoś nie przypominam sobie, abym podpisywał wtedy jakąkolwiek „lojalkę” wobec... kubańskiej armii, zobowiązującą mnie do zachowania tej tajemnicy tylko dla siebie..! Ot, było to wszystko „tak grubymi nićmi szyte”, że... aż rozum bolał..!
Ale to jeszcze nie koniec zdziwień, czytajmy dalej. Czyli, po drugie – do wyładunku tych kontenerów zjawili się u nas nie jacyś profesjonalni portowi dokerzy, ale jedynie zwykli żołnierze w mundurach, będący – co oczywiste – w obsłudze statkowych dźwigów osobami niewykwalifikowanymi. Ot, po prostu, dostali do tej jednorazowej roboty wyładowczej przydział – czyli wojskowy rozkaz, wiadomo – mimo że to jednak nie ich zawód, i tyle. Ale, skoro rozkaz to rozkaz, więc do roboty przystąpili, choć – jak już się po chwili okazało – zbyt wysokich umiejętności w tym względzie jednak nie zaprezentowali. Ale porzucając już te grzecznościowe eufemizmy napiszę wprost, iż byli oni w tej robocie zwyczajnie do du*y!
Co więcej jednakże, już niebawem stało się jasne, że te żołnierzyki, nie tyle że mogą całą tę robotę wykonać bardzo źle, to jeszcze na dokładkę, tak po prawdzie... raczej nie są w stanie doprowadzić jej do szczęśliwego końca w ogóle! Nie, okazało się bowiem, że oni sami tych kontenerów w ogóle z naszego statku wyładować nie będą potrafili! Absolutnie!
Nie, bo najzwyczajniej w świecie nie mają o tym nawet najmniejszego pojęcia..! Ot, były to same młodziaki z poboru, więc raczej nie dziwota, że obsługa, jednak o dość skomplikowanej konstrukcji statkowych dźwigów (bo akurat takie na tym statku były), po prostu musiała im być obca – akurat to już żadnym zaskoczeniem być nie mogło. Przynajmniej dla mnie. No cóż, ależ wspaniale zorganizowana logistyka tej „ściśle tajnej” operacji, no nie..?! Ufff, tylko ręce załamać i rzewnie zapłakać nad... intelektualnymi walorami organizatorów tej, wręcz gigantycznej „szopki”!
No tak, ale ów „ściśle sekretny” i zabezpieczony milionami plomb, zamknięć, sztab i kłódek towar wyładowany tutaj jednak BYĆ MUSI, bo barki już pod burtą stoją i po prostu odwołać tej cudownej i tajnej operacji, pod jeszcze tajniejszym kryptonimem: „Akcja Listek Dębu” – czyli „po kubańsku”: „Operacion de la Discarga Grande”, już nie można, bo... niby jak?
No bo przecież jak dotychczas już tyle wysiłku włożono w „zabezpieczenie tajemnicy” naszego tutaj pobytu, a nagle miałoby się okazać, iż... to wszystko na nic, bo i tak trzeba będzie to ujawniać, gdyż kubańskie wojsko z wyładunkiem tej broni jedynie we własnym zakresie i tylko swoimi środkami (czytaj: siłami świeżych poborowych) uporać się nie zdoła..?! O rety!
Ależ by to była kompromitacja! Nie, dzielni kubańscy sztabowcy – wiszący teraz na gorących liniach swych telefonów – z całą pewnością do tego nie dopuszczą! Na pewno zaraz coś wymyślą, bo przecież w nieskończoność tkwić na tej kotwicy tu nie będziemy – wszak armia na swój cenny sprzęt czeka, a jak na złość czas nagli. Toteż mózgi „gdzieś tam” pracują... No i zapewne już niedługo jakieś fajowe (i skuteczne!) rozwiązanie znajdą, bowiem i tak absolutnie innego wyboru nie mają. Minęła godzinka i... rozwiązanie tego problemu już jest. Jeeest..!
A zatem zdziwienie „numer trzy”. Czyli po trzecie – rozwiązanie to polegało na... zobligowaniu naszej załogi (tak, nie na poproszeniu, ale właśnie na poleceniu nam, rozkazem..!) do wyładunku tych kilkunastu „pudełek” – że to jednak my mamy tę robotę wykonać, skoro przybyli tu do nas szeregowi żołnierze tego nie umieją – z tym że... broń Boże, nie cała załoga z naszego Działu Pokładowego, ale tylko „wybrańcy” (NO BO PRZECIEŻ TAJEMNICA WOJSKOWA OBOWIĄZUJE NADAL), czyli osoby wskazane osobiście przez „głównodowodzącego tą operacją Oficera” (cudzysłów celowy, bo musiała być z niego rzeczywiście niezła d*pa w kaloszach!), z którymi jednak przed podjęciem tej pracy – UWAGA, UWAGA, UWAGA! – właśnie ten „głównonadzorujący ten wyładunek Wojskowiec” z każdym po kolei NA OSOBNOŚCI „W CZTERY OCZY” POROZMAWIA!
Oczywiście wiadomo po co, nieprawdaż? Wszak ten towar – pomimo tego całego kabaretu, który się wokół niego wyrabia – wciąż jeszcze jest ściśle bronioną wojskową tajemnicą, więc... Ot, resztę już „dośpiewajcie” sobie sami, bo mi już ręce całkiem opadły, a to przecież aż nader jasne. Wszak, skoro już być pajacem, to... do samego końca, no nie? Zatem Wojak nadal się stara...
Tak więc dziwujemy się dalej. Czyli po czwarte – do tej wyładunkowej roboty w pierwszej kolejności wyznaczono Bosmana (oczywista rzecz), dwóch Starszych Marynarzy (wszyscy trzej to rzecz jasna Kubańczycy) oraz... mnie, jako dowodzącego nimi ze strony statku, bo ktoś od nas to po prostu robić musiał, aby cała robota była odpowiednio skoordynowana. Wszak bezpieczeństwo najważniejsze.
Nasza „czwórka” miała więc te kontenery w statkowej ładowni odpowiednio pod hak dźwigu podczepiać (a to rzeczywiście wcale takie łatwe bez specjalnego spredera nie było, więc te młodziaki przy samych slingach musieli „polec”), przeładowywać go na barki, a tam resztą roboty miały się już zajmować... „te nieszczęsne, choć dzielne Szwejki”, które dotychczas na statku sobie z tym nie radziły. Wszystko było więc już jasne, toteż do pełnego rozpoczęcia tej szczególnej misji pozostawała już tylko... ta wspomniana rozmowa „w cztery oczy”. Czyli tzw. „zabezpieczenie polityczne”... (Tak, wiem to, bo pamiętam to jeszcze z moich własnych doświadczeń z czasów nauki w Studium Wojskowym gdyńskiej WSM-ki!) Ha, ha...
Nasz Bosman z Marynarzami zostali więc przez tego Najwyższego Rangą Dozorującego Akcję Wyładowczą (w skrócie NRDAW) poproszeni „na stronę”, gdzie po kolei byli przez tegoż NRDAW w czymś instruowani (wiadomo jednak, że nie „w temacie” samej roboty, to oczywiste), podczas których to rozmów każdy z nich grzecznie potakująco kiwał głową na znak, że wszystko odpowiednio dobrze zrozumiał. Zatem jakaś ewentualna wojskowa tajemnica na pewno zostanie dochowana, ani chybi! Pary z gęby z całą pewnością nikt z nich nie puści!
Natomiast ja..? No cóż, ówże NRDAW z moją skromną osobą... nie chciał rozmawiać w ogóle! Nie, zapewne uznał, że z cudzoziemcem jest to zupełnie zbędne, albo... tego mu czynić po prostu nie było wolno. Regulaminów wewnętrznych służby w kubańskiej armii oczywiście nie znam, więc mogę się tego jedynie domyślać, ale mogło być też i tak, że ten NRDAW osobiście uważał, że... Polacy są i tak wystarczająco dyskretni (już z samej swojej natury przecież!), więc jakiekolwiek „polityczne zabezpieczenie” akurat w moim wypadku niezbędne już nie jest. Wszak z mojej strony zachowanie tej tajemnicy jest naturalną oczywistością, co zresztą niniejsze słowa… w pełni ten fakt potwierdzają, nieprawdaż..? Prawdaż! Ale żarty na bok, bo wreszcie tę robotę zaczynamy. Czas najwyższy...
Tak więc zdziwień ciąg dalszy. Czyli po piąte – okazało się, że ta robota dla nas wcale zbyt dużych problemów nie sprawiała. Na początku dobieraliśmy odpowiednie długości slingów (tak, aby wszystkie były jednakowe), co nam wraz z testowaniem ich w realnym użyciu zabrało jakieś 20-30 minut, ale potem wszystko poszło już jak z płatka. Każdy kolejny kontenerek stawialiśmy we wskazane nam uprzednio miejsca na barce, gdzie specjalna umundurowana komisja najpierw sprawdzała zgodności numerów plomb z tymi, które miała w przewozowych papierach, a zaraz potem zlecała trzem innym Wojakom wyłamywanie tych kłódek (tak, nie otwierano ich kluczami, ale niszczono łomem) oraz odcinanie acetylenowo-tlenowymi palnikami przyspawane na drzwiach żelazne sztaby.
No a potem, wiadomo – po kolei komisyjnie zaglądano do środka tych „pudełek”, za każdym razem spisywano jakiś protokół, by później – UWAGA, UWAGA, UWAGA! – do ich podpisywania WEZWAĆ MNIE (sic!), jako przedstawiciela statku, bo to przecież w sumie był jednak jakiś ładunek, którego „zdanie na ląd w odpowiednio dobrej kondycji” nasz Armator, jako Przewoźnik, musiał potwierdzić, jak i również podobne potwierdzenie otrzymać ze strony Odbiorcy, czyli kubańskiego Wojska.
A że te sprawy należą do moich normalnych standardowych obowiązków, to musiałem – rzecz jasna już po zakończeniu wyładunku – zejść po sztormtrapie w dół na te barki, aby w całym tym „komisyjnym zamieszaniu” uczestniczyć i co trzeba grzecznie podpisać.
Toteż właśnie tak uczyniłem. Bosman z chłopakami w międzyczasie klarował dźwig i zamykał ładownie, natomiast ja „byłem w gościach” na tych barkach (w sumie ze 30 minut), przebywając w tym czasie... tuż obok pootwieranych na oścież drzwi kilku kontenerów, do których z całkowitą swobodą mogłem sobie pozaglądać!!! O rety, ależ tajemnica!!!
No dobra, ale skoro nikt mnie od tych otwartych „pudełek” nie odganiał, to oczywiście popatrzyłem sobie ciekawie do środka, wcale jednak zdumiony ich zawartością nie będąc, bo przecież było tam wewnątrz dokładnie to, czego się spodziewałem. Czyli...
O nie, nie – moi drodzy. W tym miejscu to już naprawdę muszę z tym moim błaznowaniem skończyć, bo jednak... co za dużo, to nie zdrowo. Owszem, ja już i tak napisałem o tym wszystkim zbyt wiele, czego – tak właściwie – czynić przecież nie powinienem w ogóle (bo być może jakąś rozsądną granicę jednak przy tej okazji przekroczyłem), ale już na ujawnianie dalszych szczegółów sobie nie pozwolę. To wszystko, co powyżej, już powinno wam wystarczyć, i tyle.
Tak, ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że poruszanie tych tzw. „tematów-tabu” na kartach niniejszych „Wspominek” jest jednak z mojej strony takim przysłowiowym „stąpaniem po cienkim lub kruchym lodzie” – albo, jak kto woli, „tańcem na linie” – ale wierzcie mi, czasami naprawdę bardzo trudno było mi oprzeć się pokusie... wykpienia takich sytuacji, jak właśnie ta powyższa, kiedy ma się do czynienia z totalną głupotą, nieporadnością i niekompetencją, ale jednocześnie jednak z wręcz niezwykłym i zupełnie niczym niewzruszonym „ważniactwem” rozmaitych „robiących za klaunów” Wojaków – i oczywiście to zupełnie bez znaczenia, czy miało to miejsce akurat gdzieś w Polsce, w Jemenie, w Chinach, w Indiach, itd., itp. – czy też na tej Kubie, która stała się w tej materii moim ostatnim nieszczęsnym przykładem, właśnie takie zjawisko w pełni potwierdzającym.
A zatem – jak to mówią – pośmiali my się, podrwili, pogaworzyli, ale czas już jednak najwyższy... z tego wszystkiego w końcu się wyplątać, starając się w jakiś zgrabny sposób tę tematykę wreszcie podsumować, aby „wsio zarymowało i zaklapowało” (po wojskowemu, wiadomo), ale jednocześnie już więcej się nikomu nie narażać. Tak więc – myślę, myślę, myślę i... rozwiązanie znalazłem! Mam pomysł..!
Otóż, skoro już z żadnymi detalami dotyczącymi zawartości tych kontenerów „wychylać się” niestety nie mogłem, to przynajmniej niech mi będzie wolno pochwalić się tym, że na znajdujących się tam skrzyniach oraz sprzęcie (nota bene przepięknym!) widniały takie napisy, które w większości... zupełnie bez problemów odczytywałem! Oczywiście nie tylko dlatego, że jestem przecież super poliglotą (bo to też, zważywszy iż znam aż 76 języków – w tym aż kilkanaście tzw. „języczków u wagi”, lub „języków w butach”), ale przede wszystkim z tej przyczyny, iż znajdowało się tam dość sporo literek typu „ą”, „ę”, „ł”, „ś” czy „ć”, których znajomość zdecydowanie mi odszyfrowywanie tychże zawiłości ułatwiało. O! A Kubańczycy akurat tego języka nie rozumieli...
No dobra, to tyle z Cardenas – jedziemy dalej...

Wspominałem już, że w ramach „pełnego kamuflażu” nasza morska podróż wtedy wciąż trwała (choć jedynie wirtualnie) – nawet pomimo faktu, że w tym samym czasie staliśmy sobie na kotwicy. Ale tego oczywiście już dalej komentować nie będę, bowiem tę tematykę mamy już raz na zawsze zakończoną, nareszcie! Obiecuję więc, że do żadnych Wojaków już więcej przyczepiać się nie będę.
Dlatego też niniejszy odcineczek będzie raczej krótki, bowiem już najwyższy czas odwiedzić kolejny port na Kubie, czyli położone na północno-wschodnim wybrzeżu tej wyspy Nicaro.
Serdecznie was tam zapraszam...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020