Nasz postój w Cutuco powoli zbliżał się ku końcowi. Załadunek wprawdzie nie przebiegał zbyt szybko, ale nasze ładownie znacznie się już zapełniły, zaś do wyjścia w morze pozostały nam już tylko niecałe dwa dni. Ja osobiście na ostatni dzień już niczego nie planowałem, jako że kończąc swą nocną służbę o 8 rano, zamierzałem jedynie jeszcze przed manewrami trochę pospać, ale za to cały dzień przedostatni zagospodarowałem sobie wręcz „od A do Z”. Już po śniadaniu bowiem wybrałem się na pobliską plażę, aby – korzystając z odpływu – poświęcić czas na „Wielkie Łowy”, czyli na zbieranie muszelek, jak i również niewielkich krewetek, które ponoć bardzo często w tym rejonie pozostają na plaży, przegapiając swą szansę ucieczki dalej od brzegu w momencie odpływu, dając się jemu zaskoczyć, co oczywiście jest powodem tego, że plaża staje się wtedy dla nich śmiertelną pułapką, jako że doczekać ponownego przypływu raczej szans nie mają, stanowiąc wówczas bardzo łatwy łup dla wielu mieszkających tam krabów i ptaków.
No i oczywiście dla ludzi też, a jakże. Ot, na przykład dla autora niniejszych słów, który wybrał się tego ranka na długi spacerek wzdłuż brzegu zatoki w poszukiwaniu swoich trofeów. Tak więc, uzbroiłem się w tę drogę w plastikowe wiaderko (w nadziei, że je całe krewetkami zapełnię – ale głupek!) oraz założyłem na nogi wysokie kalosze, ażeby brodząc w rozmokłym piasku czuć się wygodnie, jednocześnie zwiększając w ten sposób swoje szanse na obfitsze zdobycze. No, jak to Wielki Łowczy, wiadomo.
Kiedy więc już dotarłem w zaplanowane przeze mnie miejsce i rozpocząłem wędrówkę wzdłuż wycofującej się w tej chwili w głąb morza wody, byłem już do podjęcia czekającego mnie wyzwania w pełni „zwarty i gotowy”, a przede wszystkim mocno zmotywowany. To znaczy, byłem w tak bojowym nastroju, że należałoby to nawet skwitować określeniem: „no, teraz ja wam wszystkim pokażę co potrafię!”. A pełen nadziei byłem dlatego, iż w ten pierwszy wieczór nasi przyjaciele Włosi, podczas wspólnego ogniska właśnie tak zdobyte krewetki do „wspólnego stołu” dorzucili. Krótko mówiąc, właśnie to mnie do podjęcia dzisiejszej wyprawy zainspirowało. Oczyma wyobraźni widziałem więc już moje wiaderko całkowicie wypełnione smakowitymi raczkami, co rzecz jasna jeszcze bardziej przyspieszało mój krok w kierunku plaży.
Dobiegam tam więc, rozglądam się łapczywie dookoła i... co widzę? Żadnych krewetek nie ma. Ani jednej sztuki w zasięgu wzroku, za to biegających po błotnistym w tym miejscu piasku krabów wręcz zatrzęsienie. Z tym że były one wszystkie bardzo niewielkich rozmiarów, więc na potencjalną kulinarną zdobycz absolutnie się nie nadawały.
„No cóż, pierwsze koty za płoty” – myślę sobie i ruszam w dalszą wędrówkę wzdłuż brzegu w nadziei, że jednak natrafię gdzieś na takie miejsce, w którym jakaś większa gromadka krewetek dała się uciekającej wodzie zaskoczyć, grzęznąc w piasku bez możliwości ucieczki. Ale niestety idę sobie, idę, i idę... I nic...
To znaczy, ściślej mówiąc nie aż tak całkiem „nic”, bowiem w pewnym momencie natrafiłem jednak na kilka takich nieszczęsnych raczków, ale były to osobniki tak maleńkie, że zauważyłem je właściwie tylko dlatego, że się w tym mokrym piasku mocno szamotały. Ich ruch zatem pozwolił mi je dostrzec, ale cóż z tego, skoro to były takie mikroskopijne maleństwa, że aż żal w ogóle było je ruszać? O ewentualnej ich konsumpcji to nawet mowy być nie mogło, no chyba że tak „na żywca”, na surowo prosto z wody je połknąć, jak tableteczkę. No, żartuję sobie oczywiście.
Jednak drzemiąca we mnie dusza sportowca nakazała mi przynajmniej choć trochę podroczyć się z biegającymi tam krabikami, które zresztą właśnie na takie uwięzione w błocie raczki polowały. Urządziłem więc sobie z tego dość fajną zabawę, starając się zawsze porwać zbliżającemu się do swej ofiary krabowi takiego raczka wprost sprzed nosa, odrzucić go nieco dalej, by wkrótce potem ponownie tego kraba w taki sam sposób wystrychnąć na dudka. Cóż, nie powiem, nawet fajnie było patrzeć jak taki głupi skorupiak lata po piachu w tę i we w tę w pogoni za swym potencjalnym śniadaniem, a które z mojej złośliwej woli nieustannie mu się oddalało. Tylko że, tak prawdę powiedziawszy, sam już nie wiem kto tam wówczas na tej plaży bardziej zasługiwał na miano głupola, czy te biedne ganiające za wciąż znikającą im zdobyczą kraby, czy też może jednak ja sam, w tak niecodzienny sposób swój wolny czas zabijając. No ale co, nie wolno mi..? Zwłaszcza wtedy, gdy nikogo w pobliżu nie ma, więc na wszelkie wygłupy pole do popisu mam niezwykle szerokie..?
Ale – i tu pozwalam wam się śmiać – w jakimś sensie zostałem za to ukarany! A tak, bowiem w pewnym momencie z tym „wyrywaniem sprzed nosa” krabowi takiej kreweteczki nieco się spóźniłem, mój wskazujący paluch tkwił jeszcze nieco zagłębiony w piasku, gdy on już swej ofiary dopadał, co zemściło się na mnie tym, że ów krabik mnie po prostu dość solidnie w palec uszczypnął! I to, do diaska, aż do samej krwi..! Kurde balans, czy wy wiecie jak takie z pozoru niewinne uszczypnięcie potrafi boleć..?! Po prostu jak diabli..! Tak jakbym się brzytwą zaciął, krew się lała, ja natomiast byłem najzwyczajniej w świecie na siebie wściekły. Owszem, zdarzały mi się kiedyś za młodu podobne przypadki, kiedy to łapiąc nasze jeziorne raki, wskutek jakiegoś nieostrożnego ruchu zostałem przez któregoś z nich szczypcami dziabnięty, ale to przecież wtedy wcale nie tak mocno bolało! Ani krwi, do jasnej cholery, nie było! A teraz..?! Ał-ła! I po co mi to było..?
Rzecz jasna od razu w swej złości chciałem temu winowajcy wymierzyć solidnym kopniakiem sprawiedliwość, ale niestety chybiłem i ta szelma po prostu mi z pola widzenia szybko zwiała. „Aj, kur*a mać, boli!” – ssałem ranę i złorzeczyłem na całego. Ale cóż, miałem za swoje… Koniec zabawy…
Potem zająłem się już zbieraniem co lepszych i ładniejszych okazów najrozmaitszych muszelek, które wrzucałem luzem do kieszeni spodni, wiaderko natomiast „aż pod sam sufit” napełniłem znalezionymi przy tej okazji rozgwiazdami i co ciekawiej wyglądającymi morskimi kamyszkami, bo może ktoś ze statku zapragnie akurat coś takiego wziąć sobie do domu na pamiątkę. Wszakże, skoro już się tutaj na jakiekolwiek „łowy” wybrałem, to niech już chociaż coś z sobą przyniosę, no nie? Nawet byle co…
Kiedy już z mojej wyprawy do swojej kabiny powróciłem, to pierwszą rzeczą jaką chciałem uczynić było oczywiście umycie moich zdobyczy, wyczyszczenie muszelek z piasku i błota, abym w ogóle mógł z nich mieć jakikolwiek pożytek. Sięgnąłem więc ręką do kieszeni, stając blisko mojej umywalki i pierwszą pełną garść muszelek do niej wrzuciłem. Zatkałem korkiem odpływ, dolałem wody do takiego poziomu, aby wszystkie muszle były w niej zanurzone, sięgam ponownie do kieszeni i… co widzę? Z wrażenia aż nad tą umywalką się pochyliłem, nieomal wtykając nos w samą wodę, ażeby dokładniej przyjrzeć się temu co pod nią się dzieje. Bo nagle zobaczyłem tam jakiś ruch!
Pochylam się więc jeszcze bardziej, jeszcze baczniej się w te zanurzone muszelki wpatruję i… nagle dokonuję odkrycia, że one… mają nóżki! Tak – i to jakie okropne! Całe włochate, szybko się ruszające… Brrr..! „Jakżeż, do diaska, to możliwe..?!” – myślę sobie, jednocześnie pilnie obserwując dno umywalki, na którym w tej chwili wszystkie muszle ruszały się już na całego! Gdzie nie spojrzeć, wszędzie te okropne włochate nóżki! Wstrząsnąłem się więc w pierwszej chwili na ten widok i…
No właśnie! …i nagle uświadomiłem sobie, że przecież ja wciąż jeszcze moją lewą rękę trzymam głęboko w kieszeni spodni, dłoń natomiast mam już zaciśniętą na pełnej garści innych muszelek, które miały być w następnej kolejności wrzucone do tej wody w celu ich umycia! Co więcej, w tym samym momencie poczułem też na tej trzymanej w kieszeni dłoni wyraźny ruch i… dość ostre drapanie, domyśliłem się więc natychmiast, że przecież w tych muszelkach także muszą być takie same stwory, które właśnie teraz w swojej umywalce oglądam!
„Rety!” – wrzasnąłem jak opętany , szybko wyrywając rękę z kieszeni, a zaraz potem wręcz gorączkowo zacząłem rozpinać spodnie, które dosłownie „w try miga” z siebie zrzuciłem! Zostałem więc w tej chwili w samych gatkach, ale za to wreszcie uwolniony od obecności tuż przy moim ciele tych dziwacznych zamieszkujących pozbierane przeze mnie muszle włochatych stworków! Ufff – odetchnąłem z ulgą, odskakując przy tej okazji nieco dalej od leżących na podłodze spodni.
I co to było..? – zapytacie. No cóż, muszę wam szczerze odpowiedzieć, że dałem się niestety ponieść panice spowodowanej chwilowym obrzydzeniem, gdy tymczasem były to po prostu tylko zwykłe poczciwe raczki pustelniczki, niewielkie skorupiaki, które zwyczajowo zamieszkują takie porzucone już i puste muszle po rozmaitych mięczakach, do których wślizgują się, by być bezpiecznymi, mając twarde schronienie przed polującymi na nie drapieżnikami, głównie morskimi ptakami.
Ot i cała tajemnica. A ja ich po prostu w pierwszym momencie nie rozpoznałem, zobaczyłem ruszające się muszelki oraz wiele włochatych ciemnobrązowych i rudych, paskudnie wyglądających odnóży i to mną wstrząsnęło na tyle, ażeby z chwilą poczucia specyficznego drapania na zanurzonej w kieszeni ręce, natychmiast ze wstrętem pozbyć się swoich własnych pantalonów, odrzucając je zresztą w pierwszym odruchu aż w sam najdalszy kąt mojej kabiny. Brrr…
Ufff, jakież to więc szczęście, że coś podobnego przydarzyło mi się w samotności, bo to by dopiero było, gdybym w taki sam sposób zabrał się za mycie tych muszelek w obecności innych osób, na przykład przy zlewozmywaku w którejś z naszych pentr lub przy umywalce w ogólnodostępnej wspólnej toalecie! Ależ by wówczas ludzie mieli ubaw, widząc latającego z paniką w oczach po mesie gościa, który na widok zwykłych niewinnych pustelniczków dostał nagłego ataku obrzydzenia aż do tego stopnia, że się swoich własnych spodni pozbawił..!
Jak to dobrze więc, że do tego nie doszło, bo wówczas – ani chybi – a dorobiłbym się jakiejś nowej, a z całą pewnością niezbyt chwalebnej ksywki (ot, choćby na wzór tegoż nieszczęsnego „jumping pytona”), która przylgnęłaby do mnie jak rzep do psiego ogona, a z którą zapewne bardzo ciężko byłoby mi potem walczyć. Bo taka już niestety była w owych czasach na polskich statkach tradycja, że jakiekolwiek czyjeś kompromitujące potknięcie było zawsze natychmiast przez współzałogantów „uwieczniane dla potomnych” w postaci ad hoc wymyślanego przydomka, który nierzadko bardzo skutecznie do danego delikwenta „przyklejał się” na długie lata (a częstokroć nawet i na cały żywot czyjejś marynarskiej kariery!), co owocowało tym, że we flocie naszego Armatora znany był taki ktoś właśnie pod takim a nie innym przezwiskiem, i tyle.
Jak więc sami widzicie, akurat w tej materii na jakąkolwiek litość za strony kolegów liczyć bym nie mógł, o nie! Zostałbym więc wtedy zapewne ochrzczonym jakimś „raczkiem pustelniczkiem” na przykład, lub czymś podobnym – jeśli nie na stałe, to już przynajmniej na czas trwania tego rejsu.
No tak, ale jak już wiecie, upiekło mi się. Bo oto stoję wprawdzie mocno jeszcze rozdygotany w samych gaciach, rzucając przy tej okazji pełne wstrętu spojrzenia w kierunku moich spodni (z ruszającą się w ich kieszeniach zawartością), a także słyszę dość charakterystyczny chrzęst dobiegający mych uszu z umywalki (to drapania tych raczych nóżek o jej dno! Brrr!), ale jednak sam, bez jakichkolwiek świadków mojej straszliwej porażki, przez nikogo w tym komediodramacie niezauważony! A zatem wszystko co mi już tylko pozostało, to natychmiast pozbyć się tych szkaradztw z mojej kabiny i rzecz jasna nikomu się potem do tej mojej błazenady nie przyznawać. Ot, co…
Ha, łatwo powiedzieć: pozbyć się. Tylko jak? No przecież widzę, że kieszenie moich leżących w kącie spodni wciąż się ruszają, więc co niby mam teraz zrobić..? Znowu wsadzać tam rękę, by garściami te muszelki z nich powybierać? Ależ, niedoczekanie! Nigdy, za nic w świecie! Chwyciłem więc te moje pantalony za dół nogawek, odwróciłem je „do góry nogami” i zacząłem je po prostu gwałtownie wytrząsać, co oczywiście okazało się skuteczne, jako że wszystkie muszelki natychmiast z kieszeni powypadały, chociaż niestety niektóre z nich wylądowały wcale nie tam, gdzie bym sobie życzył, czyli w umywalce lub w jej okolicy gdzieś na podłodze. O nie, bo na przykład jeden z tych raczków zlądował na mojej koi, gdzie natychmiast swoje cudne nóżki z powrotem z muszli wystawił i zaczął sobie po kocu maszerować, inne zaś po prostu wleciały mi do środka stojących w pobliżu butów – a zatem, wytrzepywania wrednych stworków ciąg dalszy…
W dość krótkim czasie jednak całą tę dziwaczną operację udało mi się zakończyć. Zebrałem bowiem wszystkie te moje pełne raczków muszelki w jedno miejsce, zgarnąłem je małą zmiotką na płachtę rozłożonej na podłodze gazety, zawinąłem ją potem w zgrabny tobołek i wyszedłem z tym na pokład, aby całą jego zawartość wyrzucić za burtę. Uwaga, powtarzam! Ani jednego z tych raczków nie zabiłem! Wszystkie grzecznie wyrzuciłem do wody, co oczywiście z całą stanowczością powinno być mi policzone na wielki plus przez wszystkich te słowa czytających. A już zwłaszcza przez ekologów, czyż nie..?
A na koniec tego wątku, jeszcze krótka (mam nadzieję!) dygresja. Otóż, owe raczki pustelniczki tak po prawdzie są stworzonkami bardzo sympatycznymi. Owszem, kiedy wystawiają swoje ohydne kończyny na zewnątrz muszli, w której aktualnie się rozlokowały, to rzeczywiście wyglądają dość odrażająco, ale są one jednak zwierzątkami dla nas całkowicie niegroźnymi. Można więc je sobie po prostu zupełnie spokojnie położyć na dłoni, bo one ani nie gryzą, nie kłują, nie szczypią, a nawet i to ich drapanie też specjalnie dokuczliwe nie jest. Ot, wyglądają one tylko niestety tak, że nie wszystkich do takich czulszych kontaktów to zachęca.
Jednakże w niektórych rejonach świata jest ich w strefach przybrzeżnych, na plażach i wśród skałek tak dużo, że wprost nie sposób uniknąć z nimi spotkania, jeśli się wtedy jakiekolwiek muszelki zbiera. Bo raczki te są tak powszechne, że prawie każda wolna muszla jest już przez jakiegoś osobnika tego gatunku zajęta. Sęk jedynie w tym, że ktoś takie muszelki zbierający nie zawsze o tym wie, albo się po prostu w jego obecności w środku nie zorientuje. Bo też i bardzo często jest tak, że raczki takie podczas swojego zamieszkiwania w muszli po prostu swój żywot tam zakończyły - czy w sposób naturalny, czy też wskutek okaleczenia ich przez jakiegoś drapieżnika, który wyrwał im część wystawionego akurat na zewnątrz ciała, na przykład odnóża, ale całej reszty już nie, bowiem raczek w głąb swej fortecy skryć się zdążył, ale poniesione rany w efekcie okazały się dla niego śmiertelne. Toteż bardzo wiele takich raczych trupków już po wieki wieków wewnątrz pozostaje, dopóki rzecz jasna się tam na skutek wysuszenia nie rozkruszą, lub w mokrym środowisku nie zgniją i nie zostaną z takiej muszli przez wodę wypłukane.
Zdarzało mi się więc dosyć często tak, że z moich morskich podróży przywoziłem do domu takie okazy muszli, w których w środku wciąż jeszcze pętało się jakieś zasuszone racze truchło, przy potrząsaniu zresztą bardzo wyraźnie słyszalne, jako że stukało nim się wtedy o wewnętrzne ścianki muszli. Ot, czyli był to sobie taki dość oryginalny rodzaj grzechotki. To oczywiście zupełnie w niczym nie przeszkadzało, chyba że…
No właśnie. Chyba że podczas jakiejś suto zakrapianej domowej imprezy - na przykład na Urodzinach autora niniejszych słów – nie zachciało się jemu oraz jego gościom w przypływie ułańskiej fantazji… wypić sobie (na zdrowie, a jakże!) jakiegoś „głębszego drinka” bezpośrednio z takiej właśnie muszli! No bo przecież wiadomo, jakież to wspaniałe urozmaicenie szalonego wieczoru, czyż nie..? Wszak po co kieliszki, czarki czy jakieś tam inne „bzdurne szklanice”, jak można choć raz poczuć się jak dzicy Polinezyjczycy, pijąc szlachetne napoje z tego, co im Matka-Natura pod same nosy podsunęła, prawda..?
Toteż razu pewnego (Zbychu, czy właśnie czytasz te słowa?), jeden z moich serdecznych przyjaciół (Zbysio oczywiście), dostał do ręki taką pełną szampana muszelkę (jednakże od razu podkreślam, iż była to własna Zbysiowa inicjatywa, jego pomysł, więc sam sobie winien), w której niestety (przez niedopatrzenie gospodarza, a nie Zbysia broń Boże!) zawieruszył się jeszcze taki zasuszony raczy trupek, który jak na złość właśnie wtedy wraz z tym szampanem swoją mogiłę opuścił, lądując rzecz jasna w żołądku mojego szanownego gościa (czyli biednego w tym momencie Zbysia).
Ufff, do jasnej cholery! Tyle razy do tejże chwili próbowałem to truchło stamtąd wydobyć, ale zawsze skutecznie się temu opierało, wciąż grzechocząc sobie radośnie we wnętrzu mojego cennego Trytonka, gdy tymczasem akurat wówczas… no masz ci los! Oj, jak widać więc, takie pustelniczki potrafią być czasami bardzo złośliwe, nawet już po swej śmierci. Wredny raczek..!
Mój kumpel jednakże (czyli Zbysio), mimo że nieomal natychmiast się w tym tragicznym wypadku zorientował, to i tak mojego pustelniczka już mi nie „zwrócił” (na szczęście!), stwierdzając jednocześnie, że wcale tym faktem zbulwersowany nie jest..! Żadnych pretensji do gospodarza o to nie miał, dzielnie znosząc (nooo, już jak prawdziwy marynarz!) świadomość zaplątania się „drobnej wkładki” w jego szampanie. No a poza tym, raczek ten był zapewne wielkości niezbyt dużego guziczka, zatem… w czym tak właściwie rzecz? O co tu mój gość (Zbysio) mógłby więc mieć pretensje..? O cóż tu w ogóle byłoby kruszyć kopie, czyż nie..? Toteż, jak już wszyscy wiemy, wcale tych pretensji nie miał. Natomiast ów feralny Trytonek (oraz inne nasze ówczesne „muszelkowe kieliszki”) i tak nadal tego wieczora nam dzielnie służyły, jako że akurat tej formy wznoszenia toastów po tej „drobnej wpadce” wcale nie zaprzestaliśmy. Wszak „show must go on”, nieprawdaż..?
Jednakże ja sam, jako że czuję się wciąż winnym tego niecodziennego zdarzenia, a także dlatego, by choć w drobny sposób moje sumienie uspokoić, muszę przy tej okazji zwrócić się w tym miejscu bezpośrednio do Zbysia, pisząc tak: „Zbyniu, akurat ten przesmaczny – jak mniemam – raczek, nie był z rewolucyjnego Salwadoru, ale pochodził ze skąpanej w pacyficznym słoneczku Nowej Kaledonii, gdzie akurat tę muszlę z przybrzeżnej płycizny wyłowiłem. Niechaj więc chociaż to ciebie pocieszy! Ahoj! Ot, co…
Moi drodzy – i w taki oto dziwny sposób zakończyliśmy naszą wspólną wizytę w tym porcie. Opuszczamy już więc Cutuco z pełnym bagażem niezapomnianych wrażeń, przeżyć i wspomnień, kierując się w stronę Panamy, by po przejściu Kanału podążać do hiszpańskiego Aviles…
louis