MELBOURNE – Australia - Czerwiec 2008
Bez przygód cumujemy, przychodzi do nas nasz Agent i… od razu, już na samym wstępie spotyka nas niemiła niespodzianka. Bo oto oznajmia nam on, że cały znajdujący się na statku ładunek pozostawiamy tutaj, w Melbourne, natomiast do Adelajdy już nie jedziemy. A to dlatego, że z powodu zmiany naszego charteru, o czym zresztą już wiedzieliśmy, naszą dalszą podróż do Hong Kongu rozpoczynamy już stąd bądź z Brisbane, bowiem w Adelajdzie żadnego ładunku na Azję i tak dla nas nie będzie, więc sensu tam się pchać już nie ma.
No cóż, wielka szkoda, bo akurat Adelajda jest dla każdego z nas portem bardzo ciekawym i przyjaznym, w dodatku staje się tam zazwyczaj dość blisko centrum, więc większych kłopotów z wypadami na miasto nie ma, ale cóż było robić – wypadła nam z trasy i trzeba się było z tym pogodzić. Zatem szybki wyładunek, potem jeszcze szybszy załadunek i… jazda stąd – do Hong Kongu (ściślej mówiąc, do leżącego obok portu Yantian), rozpoczynając zupełnie nowy etap naszej ówczesnej podróży.
Ale zanim jeszcze do tego doszło, to oczywiście najpierw trzeba się było pozbyć z naszego pokładu tego wszystkiego co tutaj przywieźliśmy, wliczając w to rzecz jasna te kilka reeferów z wciąż jeszcze dla nas tajemniczą zawartością – toteż już nie zwlekając przechodzę do rzeczy, jako że właśnie one są podstawą naszego zainteresowania w niniejszym fragmencie tekstu.
Już podczas samego cumowania zupełnie pierwszą rzeczą, która natychmiast rzuciła mi się w oczy, były stojące nieopodal nas na kei dwa minivany, wokół których kręciło się kilku osobników w… No właśnie, kto zgadnie..? Ależ oczywiście, macie rację – było tam kilku panów w białych lekarskich kitlach (!), na burtach owych samochodów zaś widniały napisy; „University of Adelaide, Medical Dpt” (lub coś w tym rodzaju, bo oczywiście dokładnie już tego nie pamiętam). I wtedy (no cóż, DOPIERO wtedy, ale zawsze lepiej późno niż wcale) coś mnie tknęło – zaczęło mi wreszcie coś w głowie świtać, jako że domyślałem się już, że ta „biała delegacja” z Adelajdy zjawiła się w Melbourne po odbiór właśnie tych reeferów, których zawartość nadal była dla nas zagadką, sprawą owianą taką tajemnicą, na którą zasługiwałyby jedynie rzeczy naprawdę bardzo, baaardzo ważne.
I jak się niebawem okazało, nie omyliłem się – ci panowie właśnie po te, a nie inne „pudełka” tu przyjechali. To znaczy, ściślej mówiąc nie po to, aby je stąd fizycznie zabrać – bo przecież akurat to jest niemożliwe – ale żeby dokładnie wszystko co z nimi związane posprawdzać oraz sam ich wyładunek i dalszą ekspedycję już w porcie nadzorować. A skoro byli oni z Wydziału Medycznego tamtejszego Uniwersytetu (czy też może jakiejś odrębnej Medycznej Uczelni, tego nie wiem), to mogło to oznaczać tylko jedno. Że…
No właśnie – i teraz kolejny raz zadam wam podobne do poprzedniego pytanie; „no, kto zgadnie..?” Ależ tak, moi drodzy, ależ tak..! Znowu wam się udało to wszystko zupełnie bez pudła odgadnąć. Bo mogło to oznaczać, że w tych kontenerach są… jakieś zwłoki (!), wiezione z Nowej Zelandii do Australii dla potrzeb prosektoriów tutejszych uczelni medycznych!
I WŁAŚNIE TAK W ISTOCIE BYŁO. Te nasze reefery załadowane były LUDZKIMI ZWŁOKAMI! Brrr..! A dowiedzieliśmy się o tym nieomal natychmiast po tym, jak owi panowie w białych fartuszkach na nasz pokład zawitali. Bo już wtedy, jak się okazało, niczego ukrywać nie musieli – powiedzieli to nam zupełnie bez ogródek, kiedy ich o to zapytaliśmy. Potwierdzili, że są to trupy przywożone do Nowej Zelandii i Australii z leżących na Pacyfiku archipelagów, głównie z Wysp Cooka i Tonga, właśnie dla potrzeb Nauki. I nie ma w tym zresztą nic zdrożnego, ani tym bardziej nielegalnego, jako że tamtejsi mieszkańcy z wielką chęcią jeszcze za swojego życia swe ciała tym instytucjom sprzedają, i to podobno za całkiem niezły grosz.
A przecież potem jakoś te zwłoki przewieźć do Australii trzeba, czyż nie? Wszak same tam nie dofruną, to jasne. Używa się więc w tym celu metody najprostszej z możliwych – pakując je właśnie do mrożonych kontenerów i po prostu jako „refrigerated cargo” przewozi. Ot i cała tajemnica. Sęk jedynie w tym, ażeby załogi przewożących takie „pudełka” statków nie za bardzo się w tych faktach orientowały, a już najlepiej, gdyby nie wiedziały o tym w ogóle, bo przecież… nie zawsze może się to komuś z nas spodobać, nieprawdaż..?
I OTÓŻ TO! – JAK NAJBARDZIEJ PRAWDAŻ!!! Drodzy panowie w bieli – trafiliście idealnie w sam środek tarczy, dokładnie w samo sedno sprawy – bowiem jest to najprawdziwszą z prawdziwych prawd! Ot, na przykład osobiście mnie NIE PODOBA SIĘ przewożenie kilkudziesięciu trupów leżących… ZALEDWIE KILKA METRÓW od okien mojej kabiny! Bo jeśli już taki transport ma miejsce, to niechże chociaż te kontenery będą zasztauowane gdzieś indziej, na przykład przy samym dziobie, aby jak najdalej od nadbudówki, w której mieszka załoga! I to żywa, z pewną osobistą wrażliwością – złożona z osób, którym rzeczywiście może się to nie podobać, a i nawet częstokroć może być przyczynkiem do jej zwykłego ludzkiego lęku – ot, po prostu, taki fakt może kogoś z nas BARDZO MOCNO PRZESTRASZYĆ! Bo przecież nie jesteśmy medykami, ani tym bardziej stałymi bywalcami uczelnianych czy szpitalnych prosektoriów.
Gdy tymczasem tutaj – no proszę, postawiono nas przed faktem dokonanym, sztauując nam pod samym nosem około stu (!!!) pacyficznych umarlaków, a takowe towarzystwo z całą pewnością nam gustu nie przypadało! No owszem, można by rzec, iż skoro owego faktu świadomi nie byliśmy, to przecież problemu żadnego nie ma, czyż nie..? Ot, słodka w tym względzie niewiedza rzeczywiście żadnych perturbacji w naszych codziennych zachowaniach spowodować nie mogła, spaliśmy więc sobie jak zwykle smacznie i bez specjalnych sensacji, ale gdybyśmy jednak wiedzieli, że dosłownie kilka metrów od naszych głów leży sobie setka zmrożonych truposzy, to co..? Byłoby nam miło..? Z pewnością nie, więc żadnego tego typu tłumaczeń ja osobiście do wiadomości nie przyjmuję! Bo moim zdaniem było to jednak wobec naszej załogi ZWYCZAJNYM WREDNYM OSZUSTWEM ze strony Załadowcy!!! I tyle…
A dlaczego tak sądzę..? Otóż, powtórzę jeszcze raz – owszem, ukrycie przed nami faktu przewozu tuż pod naszymi nosami aż tylu nieboszczyków na raz miało rzecz jasna swój sens, jako że obawiano się zapewne (i słusznie!), że w razie takiej wiedzy komuś z załogi (lub jej całej, co przecież też wykluczone nie jest) mogłoby się to nie tylko że bardzo nie spodobać, ale i nawet aż tak bardzo wystraszyć , że w efekcie dalszej jazdy na tym statku by odmówił..! A co, niemożliwe..? A niby dlaczego..?! Otóż, jak najbardziej możliwe, bo przecież – sądząc już choćby tylko po moim własnym przykładzie – ja mógłbym uznać, że podpisałem kontrakt na pracę NA STATKU, nie zaś w KOSTNICY i mam wszelkie prawo - tak po prostu, po ludzku – obecności pod moim bokiem aż tylu trupów jednocześnie się bać! I nikt – powtarzam, ABSOLUTNIE NIKT – nie mógłby mieć do mnie o to żadnych, nawet najmniejszych pretensji. Bo, do cholery, w końcu jestem Nawigatorem a nie pracownikiem prosektorium czy grabarzem, więc obcowanie ze śmiercią – owszem, nie jest mi w ogóle nieznane, to jasne – ale jednak nie jest dla mnie codziennością…!
Gdybym więc już od samego początku był w pełni świadomy tego, co tak naprawdę leży zaledwie kilka metrów od mojej głowy, cóż to w ogóle jest za „towar mrożony”, to – no cóż, dalszej jazdy najprawdopodobniej bym jednak nie odmówił – ale z całą pewnością zbyt dobrze by mi się w tak „szemranym” towarzystwie nie spało! Jeżeli w ogóle dałbym radę zasnąć ze świadomością takowego sąsiedztwa. I to chyba jasne, prawda..? A czy jednocześnie można by wykluczyć, na przykład takie zdarzenie, iż ktoś na tym tle szczególnie wrażliwy (a akurat takich osób na morzu jest bardzo dużo, wierzcie mi) z tego powodu wpadłby po prostu w panikę i nawet do swej własnej kabiny bałby się w nocy zaglądać..?! A poza tym istnieją również i takie osoby, które po prostu… szczerze wierzą w duchy (a co, czy jest to pomiędzy nami aż tak rzadkie?), dla których rzeczone okoliczności byłyby wystarczającym powodem do… całkowitej bezsenności podczas przebywania – powtarzam jeszcze raz! – ZALEDWIE KILKA METRÓW OD PRAWIE STU TRUPÓW..! Już nawet nie wspominając o takim „drobiazgu” jak fakt, że przecież pośród marynarskiej braci znajdują się przedstawiciele wszystkich światowych wyznań – ot, choćby wówczas na naszym statku; byli i katolicy, i prawosławni, i buddyści, i muzułmanie, a i nawet jeden gość wyznania mojżeszowego – a dla których ich nakazy religijne w tak szczególnych okolicznościach wymagają konkretnych zachowań, nieprawdaż..?
Kiedy się więc o tym dowiedziałem, to po prostu tym szlachetnym „białym panom” z Adelajdy powiedziałem prosto w twarz i z absolutnie nieskrywaną złością, że jest to… zwykłe draństwo, którego wobec nas, załogi statku, się potajemnie dopuszczono! Bo rzeczywiście było to wszystko przed nami skrywane, sekret był aż do samego końca utrzymywany, ale… czy to jednak było aż tak trudno się podczas tej kilkudniowej podróży domyślić prawdy..? Ot, choćby tylko na podstawie obserwacji tych wszystkich „białych panów” w kolejnych portach, z których równie dobrze mógłby ktoś już znacznie wcześniej „puścić farbę”..? A poza tym… co będzie następnym razem..?
Przecież my, marynarze, kręcimy się po tym świecie nieustannie, wożąc najprzeróżniejsze ładunki i mając wciąż do czynienia z jakimiś w tej kwestii nowościami, o których częstokroć sobie opowiadamy, dzieląc się nie tylko samymi wrażeniami z podróży, ale i także doświadczeniami z przewozu danego towaru, więc co..? Czy ma to od tej chwili oznaczać – na przykład osobiście dla mnie – że tzw. „refrigerated cargo”, przy którym kręcą się podczas nadzoru jakieś osoby w białych kitlach i z lekarskimi maseczkami na twarzach, jest już od razu, tak a priori, ładunkiem dla załogi wysoce podejrzanym..? Wszak to już dla nas żadną nowością nie będzie, czyż nie..? Bo kiedy następnym razem właśnie taka lub podobna sytuacja się przydarzy, to już Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ będziemy wiedzieć, co w takich reeferach się kryje. A wówczas co..? Odmówić takiego towarzystwa, aby się po nocach go nie bać..? Co na to powie Armator i czy w ogóle taka odmowa będzie możliwa..? Dać się w razie odmowy w swoim środowisku zakwalifikować jako tchórz lub mięczak, czy też udawać twardziela, ale za to w zamian zupełnie nie spać po nocach..?
Zapytuję zatem; dlaczego i jakim prawem zmusza się nas, marynarzy, do takich doświadczeń..?! Czy to w ogóle jest legalne..? No owszem, zawsze można orzec, że za bardzo się nad sobą roztkliwiamy, w razie potrzeby to i nawet ewentualnym buntownikom przypiąć „łatkę” rozrabiaki i tchórza, ale… czy wy przypadkiem również nie jesteście tego samego zdania co ja..? Bo ja szczere przyznaję, że doprawdy nie wiem, jak bym się wtedy zachowywał, wiedząc co mi pod samym nosem leży – w panikę z pewnością bym nie wpadał, ale nieswojo bym się jednak czuł, nawet mimo faktu, że (mówiąc nieskromnie), tchórzem nie jestem! Zatem, uważałem, nadal uważam i zawsze uważać będę, że było to jednak wobec nas grubą przesadą. Więcej nawet – było przysłowiowym chwytem „poniżej pasa”…
No cóż, zapewne nie wszyscy z was z powyższą argumentacją się zgodzą, ale ja i tak wciąż będę się upierał przy zdaniu, że W ŻADNYM WYPADKU NIE POWINNO SIĘ NIKOGO Z NAS, MARYNARZY, BEZ NASZEJ WYRAŹNEJ ZGODY (!) PRZENIGDY STAWIAĆ W TAK SPECYFICZEJ SYTUACJI! Bo przecież nie każdy z nas to Rambo czy jakiś inny Batman, więc obcowanie z trupami nas naprawdę nie rajcuje. Nawet jeśli uznać, że „nic co ludzkie nie jest nam obce”. Tyle w tym temacie – koniec.
Wyjeżdżamy z Melbourne, kierując się na północ, ku Azji…
A zatem, temat transportowanych drogą morską pacyficznych truposzy mamy już poza sobą i mam gorącą nadzieję, że już nigdy więcej do podobnych motywów powracać nie będę musiał. I to nie tylko dlatego, że on już sam w sobie nie jest zbyt budujący, ale także i z tej przyczyny, że ewentualna jego powtórka już z całą pewnością ciekawa by nie była. Utraciłby on wszakże ten element nowości, który zawsze sprawia, iż jakiś konkretny, zupełnie po raz pierwszy poruszany temat może przykuć waszą uwagę – więc, co za tym idzie, stałby się jedynie takim fragmentem tekstu, który nie tylko że nie byłby już frapujący, ale i nawet… ot, zwyczajnie nudny. Bo przecież właśnie taka jest ludzka natura – że owszem, na jakiś czas wszystko może się stać sensacją i być niezwykle intrygujące, nawet bzdura (no, chociażby temat rzucania kotwicy), jeśli tylko jest czymś nowym – lecz kiedy się powtarza, staje się jednak zwyczajną „sieczką” i przysłowiowymi „flakami z olejem”. Jak i również odwrotnie – nawet i największa sensacja z upływem czasu powszednieje. Tak więc obiecuję, że przez długi czas podobnymi wątkami uraczać was już nie będę.
louis