SYDNEY – Australia - Czerwiec 2008
Prawdę mówiąc, tym razem wpadliśmy tu dosłownie „jak po ogień”, jako że zdecydowaną większość naszego ładunku stanowiły jednak kontenery do ostatnich portów naszej podróży, do Melbourne, do Adelajdy i do Brisbane. Postaliśmy tu więc zaledwie kilkanaście godzin, podczas których – pozbywając się naszego ładunku – nie mieliśmy nawet ani chwili wolnego czasu na jakąkolwiek wyprawę do miasta. A wszystko dlatego, że właśnie tutaj – dopiero w Sydney – dowiedzieliśmy się, że… za kilka dni wypadamy z linii i całkowicie zmieniamy rejon naszego charteru. Zamiast na trasie Europa-Australia, kursować teraz będziemy między Hong Kongiem i Pusan w Azji a całym szeregiem portów zachodniego wybrzeża Południowej Ameryki – od Meksyku, poprzez Gwatemalę, Ekwador i Peru aż po południowe rejony Chile.
Tak więc, w związku z aż tak radykalną zmianą zatrudnienia statku, tym razem z Sydney żadnego ładunku powrotnego do Europy już nie było, co oczywiście spowodowało, że nasza ówczesna wizyta w tym porcie w dość znaczny sposób się skróciła. No cóż, szkoda…
Jednakże my teraz, co oczywiste, zajmiemy się dalszym ciągiem historii tych sekretnych mrożonych kontenerów, z których trzy właśnie tutaj, w Sydney, wyładowaliśmy. I rzecz jasna powtórzył się dokładnie ten sam scenariusz co poprzednio. Ponownie pojawili się pod statkiem jacyś inspektorzy w białych kitelkach (choć już bez masek na twarzach), w celu sprawdzenia plomb i temperatur tych reeferów, jak i również całościowego dozoru ich wyładunku – aż do czasu ich wyjazdu z portu.
Lecz, zanim to nastąpiło, ja znowu pognałem aż na samą keję do tych białych panów, aby jeszcze raz popróbować zaspokoić swoją ciekawość, wypytując ich o zawartość tych szczególnych „pudełek”. Ale niestety, ponownie na statek powróciłem z niczym, jako że obaj jedynie wzruszyli ramionami, tłumacząc się zupełnym brakiem wiedzy na ten temat. No cóż, skoro tak, to nie pozostawało mi nic innego, jak tylko dalej gubić się w domysłach i najprzeróżniejszych wyobrażeniach.
Jednakże w dalszej kolejności nastąpiła rzecz jeszcze ciekawsza – mianowicie, kiedy otrzymałem do rąk od Plannera finalną dyskietkę z aktualnym stanem naszego załadowania, to natychmiast po jej wczytaniu do naszego komputerowego systemu odkryłem, iż rzeczone reefery mają nagle wagę… jedynie około sześciu, zamiast deklarowanych uprzednio w Nowej Zelandii aż ponad trzydziestu ton. I to wszystkie z nich – co do jednego! Zapytałem więc od razu Plannera, czy to przypadkiem nie jest jakąś pomyłką, ale… nie. Facet wyraźnie zaznaczył, że o żadnym błędzie mowy być nie może, ponieważ według zupełnie nowych manifestów, które wydano już tutaj, w Australii (te nowozelandzkie w międzyczasie unieważniając), jednostkowa waga każdego z tych reeferów wynosi właśnie tyle – około 6 ton.
Od tego momentu więc moje zaintrygowanie niepomiernie wzrosło, jako że podobne zmiany ładunkowych dokumentów, dokonywane w trakcie konkretnego przewozu, praktycznie rzecz biorąc nie zdarzają się nigdy – no, prawie nigdy, bo jeśli już, to z naprawdę bardzo poważnego powodu. Czyli co..? Jakaś istotna przyczyna w tym wypadku jednak była, prawda..?
Zatem ja – jako człek z natury rzeczy dociekliwy (aż nazbyt zresztą), zaś w takowych sprawach wręcz wścibski – od razu tego Plannera zaatakowałem kolejną serią pytań dotyczących tych właśnie kontenerów. Czy czegoś konkretniejszego na temat ich zawartości nie wie, czy zna powody zmian ich deklarowanej wagi, czy jest w stanie wytłumaczyć tę szczególną obecność przy nich „panów w bieli”, no i tak w ogóle – ale on uśmiechnął się tylko i odparł, że… nic a nic w tej materii się nie orientuje. Owszem, jemu również wydaje się to wszystko bardzo podejrzane, ale niestety nikt im w ich biurze niczego w tym względzie nie wyjaśniał, więc zaspokoić mojej ciekawości nie może, bo po prostu nawet zielonego pojęcia w tej sprawie nie ma. No cóż, skoro tak, to może z kolei w Melbourne lub w Adelajdzie dowiemy się w końcu „co w trawie piszczy”..?
Opuszczamy Sydney i kierujemy się na południe…
Z Sydney do Melbourne droga wiedzie wzdłuż wybrzeży Nowej Południowej Walii, aż do Przylądka Howe, poza którym rozciągają się już tereny kolejnego australijskiego stanu, Victorii. Początkowo płynie się jeszcze dość daleko od brzegu, ale już w okolicach Cape Howe dalsza żegluga odbywa się już bardzo blisko tutejszych wybrzeży, których widoki zresztą, oglądane od strony morza, są naprawdę przepiękne – można by nawet rzec, iż wręcz fascynujące. Tym razem jednak los nas tej możliwości pozbawił, jako że w tym rejonie pojawiliśmy się w nocy, więc tych obserwacji zasmakować dane nam nie było. Z tym że… w zamian ów przewrotny los przygotował nam „atrakcję” zupełnie innego rodzaju – taką, która nas, całą załogę statku, w samym środku nocy postawiła na równe nogi.
Około godziny drugiej na Mostku odezwała się nagle tzw. Szafka Wykrywcza Dymu, sygnalizując pożar w jednym z rejonów znajdujących się na dziobie statku – konkretnie, w pomieszczeniu Steru Strumieniowego. Pełniący wówczas wachtę Drugi Oficer zgodnie z procedurą wysłał tam natychmiast wachtowego marynarza w celu kontroli prawdziwości tego alarmu, samemu zajmując się jednocześnie tą Szafką – kasując dźwięk alertu i sprawdzając czy nie był to przypadkiem alarm fałszywy. Bo z tym urządzeniem tak właśnie jest – że bardzo często włącza się ono zupełnie bez przyczyny, sygnalizując coś, czego zupełnie nie ma. Co oczywiście i tak nie zwalnia nikogo z nas z obowiązku natychmiastowego sprawdzenia co się dzieje, to jasne.
Jednakże, jak się po chwili okazało, akurat ten alarm wcale fałszywy nie był – czujki na dziobie wykryły prawdziwy, realnie istniejący dym, natychmiastowo odpowiednie sygnalizatory automatycznie uruchamiając. Co więcej, na tym jednym pomieszczeniu Strumieniowego Steru się nie zakończyło, bowiem kilka minut później na Mostku rozdzwoniła się w tym Wykrywaczu istna „dyskoteka” – alarm za alarmem, dzwoniły buczki uruchomione przez czujki z magazynku bosmańskiego, z farbiarni i z pomieszczenia z elektrycznymi urządzeniami do włączania cumowniczych wind, zaś po krótkiej chwili nawet i z ładowni No1..! Czyli żartów nie ma – bo z całą pewnością coś się stało..!
Nasz Drugi więc, po początkowych próbach skasowania tych wszystkich wyjących mu pod nosem buczków, od razu te zabiegi porzucił i nie czekając już na powrót marynarza z dziobu, rozważał natychmiastowe ogłoszenie ogólnego alarmu pożarowego, jeszcze przed przybyciem na Mostek Kapitana, którego zresztą bez żadnej zwłoki powiadomił. Z tym że… te jego chwilowe wahanie zdało się na nic, bowiem ów alarm na cały statek i tak włączył się samoczynnie, aktywowany przez specjalny automat, który w tej Szafce się znajduje. Dzwonki w każdym korytarzu się więc odezwały, co wszystkich z nas natychmiast poderwało na równe nogi. Zatem pali się! Mamy pożar na statku..!
Już po około minucie wpadłem, zaspany jeszcze jak bąk i rozwichrzonym włosem, na Mostek, pragnąc jak najszybciej się w sytuacji rozeznać i kiedy zorientowałem się już, że wszystkie sygnalizatory powłączały się jedynie w rejonie naszego dziobu, to od razu wszystkich „żywych”, którzy już się na swych alarmowych stanowiskach pozgłaszali, z Bosmanem na czele, tam właśnie posłałem, sam zaś pozapalałem tam wszystkie pokładowe światła, aby najpierw sprawdzić, czy już teraz z wysokości Mostka można cokolwiek tam zobaczyć, zanim jeszcze ci zdążający tam ludzie nie dotrą. I co zobaczyłem..?
Otóż, moi mili, zmartwiałem… Okolice naszego dziobu bowiem spowijała chmurka siwego dymu – niezbyt gęstego wprawdzie, ale jednak doskonale stąd widocznego i snującego się dokładnie w poprzek statku. No cóż, akurat na ten fakt niespecjalnie wówczas zwróciłem baczniejszą uwagę – że dym jednak nie leci od dziobu w naszym kierunku zgodnie z wiatrem pozornym spowodowanym ruchem statku, a tak przecież bezwzględnie by się dziać musiało, gdyby tam w istocie wybuchł jakiś pożar, ale właśnie w poprzek statku – jednakże i tak nie było się nad czym zbytnio zastanawiać, a już tym bardziej wysnuwać na tej podstawie jakichś pochopnych, zbyt daleko idących wniosków, które później okazać by się mogły fałszywe. Bo to nie pora na taką filozofię – najpierw trzeba działać, i już!
Kilkadziesiąt sekund później przybiegł na Mostek również i nasz Kapitan, z polecenia którego natychmiast pognaliśmy wszyscy, jak jeden mąż, na dziób, aby przystąpić do akcji. Dobiegamy, rozglądamy się w terenie, zaglądamy we wszystkie możliwe dziury, przetrząsamy kolejno znajdujące się tam w pobliżu pomieszczenia i… nic! Nigdzie żadnego ognia nie ma. Dymu w powietrzu pełno, śmierdzi spalenizną, ale – do diaska! – gasić nie ma czego. Łazimy więc w tę i we w tę jak te głupole po całym dziobie i jego okolicach, niektórzy już nawet z prądownicami i gaśnicami w ręku, wwąchujemy się w każdą napotkaną po drodze dziurę, zaglądamy „to tu to tam”, wychylamy się nawet poza burtę, bo może to jednak tam coś się pali, ale… ognia jak dotychczas nie było, tak nadal nie ma. Natomiast samego dymu z upływem czasu jest jednak… coraz więcej!
No co jest, do diabła..! My tu w pełnym rynsztunku, „prężni, zwarci i gotowi” do walki z ogniem aż do upadłego jeśli zaszłaby taka konieczność, gdy tymczasem… jego samego nie ma! Unoszącego się w powietrzu dymu zaś gasić czymkolwiek po prostu nie sposób – bo przecież któż to w ogóle kiedykolwiek widział, ażeby… walczyć z cieniem?! Bo co, wodę do góry lać, jak w fontannie?
Jednakże po około piętnastu minutach takich peregrynacji naszło nas nagłe (?) olśnienie (no cóż, wiem, że to „nagłe” wobec określenia „cały kwadrans” jednak nie za bardzo jest na miejscu, ale niech już będzie, bo przecież najważniejsze są dobre chęci!), że ten dym… przylatuje do nas z zewnątrz! Ściślej mówiąc, jest niesiony z wiatrem dokładnie od strony lądu, na którym akurat wtedy szalały potężne pożary buszu! I to właśnie stąd się to wszystko wzięło – dym do nas docierał, podobnie jak i zapachy spalenizny, ale samego ognia na brzegu już widać nie było. Dlatego też nasze detektory całkiem prawidłowo zadziałały, choć oczywiście wykryły dymy pochodzące z zupełnie innego źródła aniżeli sam statek, czego oczywiście w panujących wokoło ciemnościach widać zbyt dokładnie nie było. Przynajmniej nie tak od razu… Ot i cała tajemnica. Zatem smaczne spanko tej nocy nam uciekło, ale za to nasza późniejsza ulga wprost nie miała granic – bo jednak żadnego pożaru, jak się początkowo spodziewaliśmy, gasić nie musieliśmy. Ufff…
Rano wpłynęliśmy już w wody leżącej na północnych brzegach Tasmanii cieśniny, by po kolejnych kilkunastu godzinach żeglugi zameldować się na redzie Melbourne. Zatem jesteśmy w Victorii…
louis