TIN CAN ISLAND - Nigeria - Listopad 2011
Port Tin Can Island, jak i w ogóle całe Lagos, znany jest z tego, że oprócz szalonych kłopotów ze „wszelkiej maści” urzędasami, którzy tutaj statki odwiedzają, traktując je dosłownie jak „dojne krowy”, ograbiając ich załogi ze wszystkiego co się tylko da, doświadcza się tutaj również i innego rodzaju „atrakcji”, które marynarzom zawsze spędzają sen z powiek, wymuszając… wręcz potrójną czujność podczas postoju w tym miejscu.
Chodzi tu rzecz jasna o tych wspomnianych „ślepych pasażerów”, których tutaj jest dosłownie „na pęczki”, a z którymi nie zawsze można sobie poradzić, nawet pomimo szczególnie dokładnego przeszukiwania całego statku tuż przed wyjściem w morze.
Z całej Nigerii takich desperatów ucieka bowiem niezwykle duża ilość, próby wyrwania się tubylców z tego „raju szczęśliwości” właśnie tą drogą podejmowane są wręcz masowo, jest to tutaj bardzo smutną codziennością – co gorsza, miejscowe władze (a jakże, wszak to tutejszy standard!) w ogóle nie czynią żadnych, nawet najmniejszych starań, aby załogom statków w obronie przed tym procederem dopomóc. One zupełnie tym zainteresowane nie są, mając wszystkich nas, marynarzy, „w najgłębszym poważaniu” (choć akurat słowo „poważanie” pasuje do tych ludzi jak przysłowiowy wół do karety) – czyli mają nas tam, gdzie nawet w gorącej Afryce „słońce dojść nie daje rady”.
Dokładne przeszukiwanie statków przez ich załogi przed wyjściem z tego portu jest tu zatem bezwzględną koniecznością, tej czynności zaniedbywać absolutnie się nie powinno, bo to po prostu od razu „pachnie” wielkimi kłopotami, jeżeli się w porę takich „dekowników” nie odkryje. O tym już zresztą doskonale wiecie, jako że pisałem już o tym problemie przy kilku innych okazjach, na przykład w sytuacji znalezienia „blindziarzy” na naszym statku w drodze z Dominikany do Wenezueli, czy też na redzie gwinejskiego Conakry.
Tak więc w szczegóły już się wdawać nie będę, od razu przystępując do opisu tego, co się nam we wspomnianym w tytule Listopadzie Anno Domini 2011 przydarzyło. Otóż, całkowitego przeszukania statku oczywiście dokonaliśmy, z tym że – niestety – nie wszyscy z naszej załogi podeszli do tego poważnie, swoje podstawowe obowiązki zaniedbując. Zdarzyło się więc tak, że aż ośmiu Nigeryjczyków schowało nam się skutecznie w tzw. „rudder trunku”.
Rudder trunk, to taka malutka wolna przestrzeń, takie niby-pomieszczonko, wokół trzonu steru, do którego dostęp jest niestety możliwy z zewnątrz statku od strony płetwy sterowej. Ktoś pod osłoną nocy może się więc tam dość łatwo ukryć, jeśli tylko uda mu się zabezpieczającą tenże trunk od spodu kratę wyłamać. Potrzebowałby oczywiście ku temu trochę czasu, ale przecież noc jest długa, nieprawdaż..?
Z tym że z kolei załoga statku również może się przed takimi nieproszonymi gośćmi w rudder trunku wcale bez żadnych specjalnych trudności ustrzec, jeżeli tylko wyznaczony do wykonania zadania sprawdzenia tegoż pomieszczonka podczas ogólnego przeszukiwania statku członek załogi maszynowej podejdzie do tegoż obowiązku z należytą powagą i po prostu uczciwie. A zajrzenie do tej „dziurki” akurat na tym statku zajęłoby co najwyżej ze 2-3 minuty. Czyli szybkie „oko-look” i ewentualni dekownicy już bez problemu od razu są zdemaskowani.
No tak, ale właśnie w tym sęk. Te choćby minimum zainteresowania trzeba jednak wykazać, jeśli chciałoby się tego rodzaju problemów uniknąć, lecz – niestety – cóż począć w sytuacji, gdy nasi mechanicy, z samym Chiefem Inżynierem zresztą na czele, byli wtedy jeszcze na tak solidnym kacu, że im się po prostu tego robić nie chciało..? Nie chciało, i już.
Ha, żeby tylko to… Jednak jeszcze dodatkowo doszło do tego, że kiedy im zaproponowaliśmy przeszukanie TEJ ICH MASZYNOWNI przez nas samych, czyli przez chłopaków z Pokładu, skoro już dokładnie widzieliśmy ich aktualną „silną słabość” po suto zakrapianym wieczorze, to nie tylko że w ogóle z tej wyręki skorzystać nie chcieli, to jeszcze… podnieśli taki krzyk świętego oburzenia (że im się w ich sprawy chcemy wpier*alać, szperać im chcemy nie wiadomo po co, więc „f*ck off!”, itd., itp.), iż bardzo szybko trzeba było z oferowania im tej pomocy zrezygnować, bo po prostu oni absolutnie na to pozwolić nie chcieli. No cóż, kiedy jeszcze „wóda w żyłach gra”, to oczywiście budzą się upiory…
No tak, ale jednocześnie papierzyska dotyczące przeszukiwania statku, czyli specjalne oficjalne formularze, w których wyraźnie „jak wół stoi”, kto gdzie ma pozaglądać, to już bez żadnych oporów zgodnie podpisali. Formalności więc stało się zadość, a że… niestety dopadł ich później aż tak wielki pech, że się jednak w ich „gospodarstwie” aż ośmiu „blindziarzy” naraz „zadekowało”..?
Ha, no cóż – zarówno Chief Mechanik, jak i Drugi, czyli jego „prawa ręka od wypitki”, zapłacili później za owo niedopatrzenie własnymi głowami (już wtedy trzeźwymi), jako że zostali oni obaj po prostu z naszej Kompanii na przysłowiowy „zbity pysk” wywaleni. A jeszcze na dokładkę, z takim „wilczym biletem” na przyszłość, że po tym wszystkim jeszcze długo potem żadnej porządnej roboty sobie znaleźć nie mogli.
Trudno się było jednakże tej reakcji naszego Armatora dziwić, skoro wysupłać on potem musiał na pokrycie wszelkich kosztów związanych z pozbyciem się tych ośmiu intruzów z naszego pokładu w Namibii, w sumie aż 187 tysięcy dolarów! Niezły grosz, prawda..?
Ale po kolei… Po zakończonym załadunku i już po zejściu z naszego pokładu wszystkich miejscowych robotników, od razu rozpoczęliśmy gruntowne przeszukiwanie statku. Wiele dotyczących tego szczegółów powyżej już ujawniłem, więc powtarzać się nie będę – ot, zaznaczę tylko, iż zaraz po podpisaniu odpowiednich papierzysk oraz pożegnaniu kilku lokalnych wojaków, którzy nam w tym dziele „pomagali” (cudzysłów bierze się stąd, że ta ich „pomoc” polegała jedynie na… gremialnym przesiadywaniu na stołeczkach przy trapie w oczekiwaniu na chwilę, kiedy już sami to zakończymy – wszak wiadomo, że takie lenie nigdy do niczego ręki nie przyłożą), odcumowaliśmy i wyruszyliśmy w dalszą drogę.
A udawaliśmy się wówczas po paliwo do Gwinei Równikowej, ściślej mówiąc, do leżącej na ślicznej wyspie Bioko jej stolicy Malabo.
louis