MALABO - Gwinea Równikowa - Listopad 2011
Morski „przelot” z Nigerii na wyspiarską część Gwinei Równikowej, czyli na Bioko (nazywaną niegdyś Fernando Po), zajął nam troszkę ponad dobę, kiedy to bez żadnych przygód na redzie Malabo się zameldowaliśmy. W poprzednim zdaniu napisałem o „części wyspiarskiej”, oczywiście dla wyraźnego odróżnienia, jako że państwo Gwinea Równikowa składa się również i z części położonej na stałym afrykańskim lądzie (dawniej znanej jako Rio Muni), ale stolicą całości jest rzecz jasna położone na Wyspie Bioko Malabo (dawniej znane jako Santa Isabel), miasto o ponad stutysięcznej populacji.
Około dwie godziny po naszym zakotwiczeniu na lokalnej redzie podpłynęła do nas i przybiła do naszej burty paliwowa barka, a po następnej godzinie już rozpoczęliśmy nasze bunkrowanie. W sumie potrwało ono jednak aż ponad dziesięć godzin, zatem dopiero po ponad dwóch pełnych dobach wyruszyliśmy na południe, ponieważ naszym docelowym portem miał być malezyjski Tanjung Pelepas, z tym że jeszcze po drodze, podczas opływania od południa afrykańskiego lądu, mieliśmy na kilka godzin zawinąć do Durbanu. Jazdy więc przed sobą mieliśmy aż ponad trzy tygodnie.
Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że przy okazji wiezie się jednak z nami „na gapę” aż ośmiu Nigeryjczyków, siedzących wciąż cichutko jak przysłowiowe myszki pod miotłą w naszym rudder trunku. Żadnych związanych z tym kłopotów więc raczej nie przewidywaliśmy, bo skoro już ponad dwie doby naszej żeglugi minęły, my już na pełnym oceanie (zbliżając się już wtedy do Wyspy Świętego Tomasza), a nikt jeszcze z żadnej dziury nie wypełzł… Znaczy się, chyba jednak nikt się u nas nie zadekował…
No tak, ale traf chciał (i bardzo dobrze, że tak się stało!), że właśnie wtedy, zaraz po wyjściu z Gwinei, postanowiłem rozpocząć wymianę wody w naszych zbiornikach balastowych, nie chcąc z tym czekać zbyt długo, bo rzeczywiście zależało mi wówczas na jak najszybszym dokonaniu całej tej operacji już zawczasu, jeszcze przed Durbanem, ażeby później, kiedy wreszcie wyjdziemy już na Indyjski, mieć już z tym święty spokój.
Wymianę tej wody natomiast rozpocząłem od Forepeaku (czyta się „forpiku”, jakby ktoś jeszcze nie wiedział) oraz obu bocznych „Jedynek”, wypompowując najpierw całą ich zawartość aż „do sucha”, bowiem znajdująca się tam dotychczas woda pochodziła jeszcze z kameruńskiej Douali. Spodziewałem się zatem, że jest ona pełna rzecznego mułu, którego w tenże sposób można się najłatwiej pozbyć – wymianą wody właśnie, oczywiście na pełnym morzu i dokonując tego czasem nawet i kilkukrotnie, aby dobrze te zbiorniki z całego tego „szajsu” przepłukać.
Jest to rzecz jasna normalną praktyką, aby uniknąć wożenia z sobą wody pochodzącej z jakichś zabrudzonych mocno miejsc – głównie z portowych basenów lub z rzecznych koryt. A już zwłaszcza wówczas, kiedy wiezie się taką wodę pomiędzy odległymi od siebie lądami, z uwagi na możliwość przetransportowania w niej przy tej okazji jakichś drobnych morskich organizmów, które później w nowym środowisku – po wypompowaniu ich już tam, na nowym miejscu – mogą okazać się bardzo niebezpieczne, częstokroć nawet zabójcze, dla lokalnej fauny i flory.
Wyobraźcie sobie jednak taką rzecz – skoro na początek pozbyłem się balastów całkiem z przodu statku, to co się stało z jego przegłębieniem, jak sądzicie..? No oczywiście, że się znacznie na rufę zwiększyło, bo przecież dziób się w tym czasie sporo wynurzył, to jasne.
Lecz, jeżeli w tej samej chwili rufa „poszła głębiej”, to co stało się z płetwą sterową oraz… ze znajdującym się ponad nią pomieszczonkiem rudder trunku..? Ależ oczywiście, zupełnie prawidłowo się domyślacie – płetwa całkowicie pod wodą zniknęła, natomiast do rudder trunku… wdarła się woda..! Siedzących tam zatem ośmiu uciekinierów z Nigerii nagle zostało przez morskie fale solidnie podmytych! Mieli więc nieprzewidzianą kąpiel, no nie..?
Ufff, żarty żartami, ale… jakie to jednak szczęście, że ja wtedy jeszcze dodatkowo dennej „Jedynki” nie wypompowałem (a akurat tak zrobić zamierzałem!), bo bym ich wszystkich… po prostu potopił..!!! Jeżeli rzeczywiście właśnie tak bym uczynił, to… ani chybi, nie mieliby ci nieszczęśnicy absolutnie żadnych szans, aby swoje życia z tego podtopienia rudder trunku ocalić!!! Zatem naprawdę bardzo niewiele brakowało, abym przyczynił się do tragicznej śmierci ośmiu osób, nawet o tym nie wiedząc!
Co się jednak działo dalej, kiedy już te balasty wypompowałem – zupełnie nieświadomie wzbudzając w ten sposób panikę u tych ukrytych w rudder trunku nigeryjskich uciekinierów – i akurat rozpoczynałem ponowne tychże tanków napełnianie..?
Otóż, wpadł nagle do mojego biura dosłownie jak pocisk nasz Bosman, nieomal wniebogłosy wrzeszcząc, że gdzieś pod rufowym pokładem słychać wyraźnie regularne stukanie, takie typowe metalem o metal. Wykrzykiwał mi on wprost do ucha, że niestety nie wie jeszcze skąd to pukanie dokładnie dochodzi, ale przypuszcza, że to mogą być jacyś schowani gdzieś „blindziarze”, którzy teraz tym hałasem dają wreszcie znać o swojej na naszym statku obecności.
Raptownie zatem się z mojego krzesełka poderwałem, bowiem ja również od razu pojąłem, że to zapewne są sygnały jakichś zamkniętych gdzieś afrykańskich „dekowników”, ale kiedy już na rufę wraz z Bosmanem dotarłem (a gnaliśmy tam wówczas obaj jak rakiety), to te moje przypuszczenia natychmiast przemieniły się w absolutną pewność co do tego, że jednak nam się jacyś „blindziarze” w tej cholernej Nigerii (choć może jednak w Gwinei..? Bo przecież jeszcze wtedy trudno było cokolwiek na ten temat powiedzieć) gdzieś zamelinowali.
Pytanie tylko: gdzie oraz ilu ich w ogóle jest… Natychmiast zatem postawiliśmy resztę chłopaków z Pokładu na nogi, szybko też zadzwoniłem do „maszynistów” po pomoc i od razu wyruszyliśmy na poszukiwanie tej kryjówki, kierując się oczywiście odgłosami tego rytmicznego stukania.
A one po niedługim czasie przywiodły nas do tzw. pomieszczenia Maszynki Sterowej, gdzie – kiedy już się w jej środku znaleźliśmy – od razu rzucił nam się w oczy widok… podskakujących w rytm tych gwałtownych stukań uchwytów włazu do rudder trunku.
Tak więc wszystko stało się jasne. Niestety „dorobiliśmy się szczurów”, które teraz dają znać o sobie, sygnalizując konieczność wypuszczenia ich „na świeże powietrze”, ale… najpierw trzeba się do tego solidnie przygotować, bo przecież któż może nam zagwarantować to, że z chwilą odkręcenia śrub włazu nie wyskoczy raptem spod niego kilku bandytów, na przykład z kałachami w rękach, by nas zaraz potem serią „po nerkach” potraktować..?
A co, mało to już było takich przypadków na tym naszym zwariowanym świecie, kiedy to uzbrojeni bandyci po cichaczu wślizgiwali się na jakiś statek, potem zaś – już na pełnym morzu – go opanowywali..? Moi drodzy, wcale się z tego śmiać nie należy, wierzcie mi. Ot, niestety, ale akurat właśnie przy samej Nigerii takowych wypadków w ostatnich latach odnotowano aż kilkanaście!
Zatem żartów sobie z tego stroić nie wolno, ale podjąć należy natychmiast jak najdalej idące środki ostrożności, zanim jeszcze się w ogóle za odkręcanie śrub od tego włazu weźmiemy! Rozstawiliśmy się więc wszyscy jakoś rozsądnie po całej Maszynce Sterowej - uzgadniając uprzednio dokładnie, co w razie czego każdy z nas ma uczynić - aby w wypadku jakiegoś nagłego ataku, lub choćby nawet zwykłej agresji ze strony kogoś, kto się pod tym rufowym pokładem ukrywa, móc się jak najszybciej salwować ucieczką, czym prędzej poza sobą wejściowe drzwi ryglując.
Cóż, wiem, że być może brzmi to wszystko dla was jednak trochę nierealnie, jakby nazbyt sensacyjnie nawet, ale – powtarzam jeszcze raz – proszę mi wierzyć, że takowe zabezpieczenia wcale pozbawione sensu nie były. A już tym bardziej nie było w tym nic śmiesznego. Lepiej bowiem dmuchać na zimne, aniżeli potem, wskutek nadmiernej naiwności, obudzić się nagle z ręką w nocniku, prawda..? Nawet wówczas, gdy się jednak nie za bardzo w takie iście filmowe scenariusze wierzy.
Tak więc, stalowe rurki i wielkie klucze francuskie w dłoń i… rozpoczynamy (choć przyznać chciałbym uczciwie, że jednak wcale nie z duszą na ramieniu) odkręcanie śrub tego cholernego włazu do rudder trunku. Zajęliśmy się tym we trzech – Fitter, Bosman oraz moja skromna (ale jednak dzielna, no nie?) osoba – nasze „tyły” zabezpieczali Marynarze z Motorkami, natomiast „straż” przy wejściowych drzwiach pełnił Kucharz, poinstruowany wcześniej kiedy ma je zamykać w razie nieprzewidzianych kłopotów.
Nasz Super Chief Mechanik zaś – było nie było, ale jednak główny winowajca całego tego zamieszania – był już wtedy baaaaardzo daleko od nas, jako że – co oczywiste, wszak takie są zazwyczaj standardy w wypadku wszelakich „życiowych mędrków” – tacy jak on „pragną być wiecznie Pierwszymi, lecz potem są zawsze Ostatnimi”, czyż nie..? Tfu!
Odkręcamy więc powolutku cały zestaw znajdujących się wokoło włazu śrub, pilnie jednocześnie wsłuchując się w dobiegające spod niego odgłosy. Z chwilą rozpoczęcia naszej pracy dotychczasowe stukanie jednak od razu ustało, oczywistym zatem był fakt, że siedzący w tym pomieszczonku „blindziarze” już się zorientowali, że załoga statku im z pomocą spieszy, toteż ich dalsze alarmowanie otoczenia tym waleniem we właz od spodu już potrzebne nie jest. Nastała więc w tej chwili pełna napięcia cisza…
No tak, ale my z kolei nadal zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy mieli oczy dookoła całej głowy, nieustannie bacznie obserwujęc ze wszystkich stron powiększającą się powoli szparę pomiędzy tym włazem a pokładem – wypatrując z wielką uwagą co się tam pierwsze pojawi – czy tylko jakaś przestraszona murzyńska twarz czy też może jednak... lufa karabinu..? Oj wiem, znowu ten sensacyjny motyw, ale ja już to przecież wyjaśniałem, prawda..? Ostrożności nigdy dość, wszak za chwilę mieć będziemy do czynienia być może nie z jakąś zaledwie jedną pojedynczą osóbką, ale jednak od razu z liczną grupą tych nigeryjskich uciekinierów, kto wie..? Dlatego też naszej czujności ani nawet na krótki moment odpuścić nie mogliśmy.
Wreszcie, po upływie około 15 minut, podnosimy pokrywę tego włazu i ją w bok odsuwamy, sami jednocześnie – oczywiście wszyscy trzej naraz – oddalając się nieco od odkrytego już teraz dostępu do rudder trunku w kierunku wyjścia ze Sterówki, rzecz jasna ani na chwilkę nie spuszczając z oka tej ziejącej teraz w podłodze dziury, w nadziei, że… żadne „bandyckie wojsko” nagle stamtąd nie wyskoczy i nas wszystkich bezceremonialnie nie zaatakuje.
Jednakże po kilkunastu sekundach wysuwa się tam powolutku spod podłogi jakaś mała, wręcz nieziemsko czymś umorusana i wyglądająca na wymizerowaną czarna twarzyczka, a zaraz za nią… wyłazi cała reszta tej, widać już wtedy wyraźnie, że wprost śmiertelnie wystraszonej osoby, odzianej jedynie w same brudne jak przysłowiowa święta ziemia majtki oraz kompletnie poszarpaną koszulkę.
Na ten widok my wszyscy natychmiast z powrotem doskoczyliśmy do tego otwartego włazu, przy okazji przywołując do siebie pozostałą część obecnej wówczas w Maszynce Sterowej załogi, bowiem nasze dotychczasowe spore obawy co do „zawartości” rudder trunku najprawdopodobniej już mogliśmy uznać za rozwiane. No, przynajmniej na to wyglądało.
Owszem, był to dopiero początek „wyłażenia szczurów z nory”, albowiem – jak się szybko zorientowaliśmy, ciekawie do środka rudder trunku zaglądając – było ich tam dużo więcej, ale już na pierwszy rzut oka było widać, że wszyscy z nich to po prostu najzwyczajniejsi w świecie biedni uciekinierzy, nie zaś jacyś uzbrojeni aż po same zęby rozbójnicy.
A zatem do dzieła… Ten pierwszy chłopaczyna został od razu przez nas dokładnie przeszukany – to znaczy, ściślej mówiąc „obmacany” jedynie, bowiem w swoich łachach ani jednej kieszonki nie posiadał – a potem skrępowaliśmy mu za jego plecami obie jego ręce, silną plastikową plombą je zaciskając, używając jej rzecz jasna w charakterze kajdanek.
Tak przy tej okazji, mała uwaga. Otóż, proszę się nie dziwić wszystkim tym czynionym wtedy przez nas zabiegom, czyli „obmacywaniu” oraz skuwaniu rąk, jako że jest to normalną przeprowadzaną w takich właśnie wypadkach procedurą, więc jeśli ktoś z was choć przez krótką chwilę pomyślał, że nasze zachowanie „nosiło znamiona brutalności”, to od razu z błędu was wyprowadzam. Nie, ono takim absolutnie nie było, bowiem czynności te i tak wykonać musieliśmy, zgodnie zresztą ze wszelkimi dotyczącymi tychże spraw międzynarodowymi przepisami.
Ot, po prostu, byliśmy do tego zobligowani, ponieważ właśnie tego typu postępowanie jest w takich razach wymagane – czyli, zaraz po odkryciu na statku „ślepych pasażerów” należy ich natychmiast dokładnie przeszukać, „unieruchomić” na czas przeprowadzania niezbędnego dochodzenia, by dopiero potem – kiedy już stanie się jasne, że bezpośredniego zagrożenia z ich strony wobec załogi statku nie ma – należy KONIECZNIE ulokować ich w odpowiednim dla „ludzkich istot” miejscu i…
Ale pozwólcie, że na chwilkę ten wątek jednak przerwę, bowiem wymaga on nieco dokładniejszego wyjaśnienia, do którego zresztą już niebawem powrócę, bo teraz chciałbym najpierw dokończyć opis tej akcji „wyłażenia szczurów”, żebyśmy się przypadkiem w jej chronologii nie pogubili.
Tak więc zaraz po „załatwieniu” tego pierwszego chłopaczka, zaczęliśmy po kolei – „łebka po łebku” – wydobywać z tej nory wszystkich ukrytych tam „blindziarzy”, których w sumie nazbierało się aż ośmiu! Kur.. mać..! No diabli ich nadali! Teraz należało ulokować ich w jakimś odosobnionym, dobrze strzeżonym i bezpiecznym miejscu oraz powiadomić o fakcie ich wykrycia naszego Armatora, co zresztą kapitan nieomal od razu, kiedy tylko stało się jasne ilu tych delikwentów w ogóle u nas jest, uczynił, wysyłając do Hamburga odpowiedniej treści pisemko. Ups, ale się tam zapewne tym „ucieszą”…
Kiedy już wszystkich tych ośmiu biedaków mieliśmy dokładnie przeszukanych (czyli „obmacanych”) oraz z powiązanymi z tyłu rękoma posadzonych na leżących w Sterówce zwojach cumowniczych lin, to ja od razu przystąpiłem do przeszukania rudder trunku w celu ostatecznego zakończenia tej akcji. Jak najdokładniej zatem to pomieszczonko spenetrowałem, robiąc również przy tej okazji całą serię odpowiednich zdjęć wszystkich znajdujących się tam detali, z wyłamaną metalową pokrywą obok trzonu steru na czele, nie znajdując tam praktycznie rzecz biorąc niczego ciekawego poza kilkoma pustymi plastikowymi butelkami po wodzie oraz kilkunastoma porozrywanymi opakowaniami po jakichś krakersach.
Zatem, w tym miejscu już nic więcej do zrobienia nie pozostało, więc Sterówkę wkrótce opuściliśmy, wiodąc za sobą na górny pokład tę „ósemkę”, by teraz z kolei szybko gdzieś całe to towarzystwo ulokować. Muszę wam bowiem nadmienić – teraz właśnie chcę wrócić do tego przerwanego powyżej wątku – iż w myśl międzynarodowych przepisów absolutnie nie wolno nam żadnego odkrytego na statku „blindziarza” źle potraktować – wobec nich muszą być zawsze stosowane takie zachowania przez załogę statku, aby w żadnym razie nie naruszać ich ludzkich praw. Tak, jacykolwiek by oni nie byli – nawet wtedy, gdyby im się uprzednio… odebrało jakąś posiadaną przez nich broń!
Poza tym, przepisy te również obligują statek do zapewnienia „blindom” odpowiednich warunków bytowania – no, oczywiście w miarę posiadanych możliwości, bo akurat tychże spraw rzeczone przepisy sprecyzować by nie były w stanie, wszakże statki są różne – oraz właściwego wyżywienia, w przeciwnym razie bowiem mieliby oni… pełne prawo do późniejszego zaskarżenia Właściciela statku w jakimkolwiek sądzie! Ot, niezłe nam czasy nastały, no nie..?
Faaajnie, nie ma co – na przykład łapiesz jakiegoś uzbrojonego rzezimieszka, który ci się potajemnie wkradł na statek, jeśli masz szczęście i po jego odkryciu bezpiecznie odbierzesz mu broń, to… później z kolei zdany jesteś poniekąd na jego „łaskę i niełaskę”, bo potem on – kiedy oficjalnie zezna, że NIE MIAŁ ZŁYCH WOBEC ZAŁOGI STATKU ZAMIARÓW – to… możesz się spodziewać z jego strony… CAŁKOWICIE LEGALNEGO pozwu przeciwko tobie do sądu!
Tak, to wcale nie bajer, moi drodzy, taki ktoś może zupełnie legalnie podać cię potem do sądu, jeżeli tylko mu się zamarzy na swoje warunki bytowania podczas przebywania na tym statku, na którym się ukrył, ponarzekać! Ot, powie na przykład, że nie miał w tym czasie dostępu do ciepłej wody, lub że pilnujący go marynarz jakoś mu uwłaczał, albo podawane mu jedzenie nie odpowiadało, więc uznał – ba, był „zmuszony uznać” (!) – że był w ten sposób CELOWO głodzony. Ot, co…
Muszę was jednak co nieco uspokoić, bowiem te powyższe wymagania to jednak czysta teoria – no owszem, właśnie taki dalszy tok postępowania w wypadku ewentualnej skargi „blindziarza” na statek za złe potraktowanie przepisy przewidują, a i nawet w pewnym sensie precyzują dalsze konsekwencje takowego wydarzenia, ale jednak naprawdę bardzo rzadko do czegoś podobnego dochodzi.
Takich późniejszych skarg nazbyt wiele – potem, już po zdaniu takich „blindziarzy” gdzieś na ląd – w sumie nie ma, ale to wynika jednak głównie z tego powodu, że… oni rzeczywiście są dobrze przez załogi traktowani, więc ich ewentualne użalania się na rzekome złe warunki bytowania są z korzyścią dla statków rozstrzygane, co jednakże nie zmienia faktu, że w każdym takim wypadku o odpowiednie warunki zakwaterowania oraz wyżywienia tych intruzów zadbać trzeba.
Wiem - być może to wszystko zabrzmiało dla was jednak niezbyt realistycznie, bo przecież któż to widział, żeby jakiekolwiek przepisy premiowały… bezczelność osób sprawiających wielki kłopot nam, marynarzom, ale ja po prostu chciałem jedynie przy tej okazji o tego rodzaju przepisach wam wspomnieć, abyście się chociaż orientowali w tym, że w ogóle akurat takie ustalenia na naszym świecie istnieją! Ot, paradoksie! No i co wy na to..?
Jednakże powróćmy do naszej dopiero co wyciągniętej z rudder trunku „ósemki”. Najpierw ich wszystkich przyprowadziliśmy w pobliże głównego wejścia do nadbudówki, gdzie usadziliśmy ich rzędem na pokładzie na rozłożonych tam wcześniej kocach, w którym to miejscu, chcąc nie chcąc, musieli oni spędzić jeszcze kolejne około trzy godziny w oczekiwaniu na przygotowanie przez nas odpowiedniej dla nich kabiny, gdzie następnie mieszkać mieli przez kilka kolejnych dni aż do czasu ostatecznego rozwiązania ich problemu przez naszego Armatora.
Wszak to oczywiste, że odpowiednie starania do jak najszybszego pozbycia się ich z naszego statku były już w toku – nie wiedzieliśmy jeszcze jedynie gdzie to nastąpi – choć podejrzewaliśmy, że zboczyć będziemy musieli z naszej trasy albo w kierunku Walvis Bay w Namibii lub nieco później zdać tych „blindziarzy” na ląd podczas naszego zawinięcia do Durbanu.
Tym rzecz jasna już się ktoś właściwy w biurze Kompanii zajmował, więc nam pozostawało robić wszystko to, co zgodnie z procedurami w takich wypadkach jest wymagane, w międzyczasie na ostateczną decyzję oczekując…
louis