Czekamy zatem na decyzję naszej Firmy, co robić dalej…
No i ta rzeczona decyzja zapadła nieomal natychmiast. Otrzymaliśmy bowiem w zaledwie godzinę później odpowiednią wiadomość z Hamburga, która brzmiała: „bezzwłocznie kierować się ku Wyspie Świętego Tomasza i tam oczekiwać kolejnych dyspozycji odnośnie dalszych losów naszych „ślepych pasażerów”.
Ha, skoro tak, to jedziemy czym prędzej na północny zachód, aby stanąć w dryfie jak najbliżej wybrzeża tej wyspy lub rzucić kotwicę w jakimś wskazanym nam przez naszego Armatora miejscu. Domyślaliśmy się bowiem, że nasza Firma prowadzi teraz intensywne rozmowy z jakimiś władzami z okolicznych krajów i portów, aby w jakiś sposób „wytargować” zgodę na zdanie tam na ląd tych „blindziarzy”.
W tej sytuacji byłoby wszakże zupełnym bezsensem kontynuować naszą planową podróż na południe, bo przecież w takim razie oddalalibyśmy się od kilku krajów, w których potencjalnie moglibyśmy nasz problem rozwiązać – a w tym momencie wybór był jeszcze całkiem „szeroki”. W grę bowiem mogły wchodzić pobliskie porty w Gwinei Równikowej, w Kamerunie, w Gabonie, na Wyspie Świętego Tomasza, w Kongo, a i nawet nasz ewentualny powrót do Nigerii też nie był jeszcze wykluczony.
Taka decyzja Hamburga była zatem nad wyraz słuszna, jako że takowe rozmowy zawsze zabierają dość sporo czasu, a my i tak jeszcze w międzyczasie musieliśmy – zgodnie ze wspomnianymi procedurami – wszystkich tych naszych znalezionych w ruder trunku „blindów” przesłuchać, sporządzić odpowiednią dokumentację na podstawie ich zeznań, ażeby nasz Armator, będąc już w posiadaniu tych danych, mógł już z potencjalnym ich „odbiorcą”… negocjować finansowe warunki ich zdania na ląd i ich dalszej repatriacji.
Tak więc podpływamy bliziutko brzegów Wyspy Świętego Tomasza, stajemy w dryfie w okolicy miejscowości Santana, a czynimy to oczywiście po uprzednim porozumieniu się z miejscowymi władzami w Sao Tome. Szybko więc robimy co do nas należy, oczekując jak najrychlejszej decyzji naszego Armatora. Oczywiście z nadzieją, że skoro akurat tutaj nam w pierwszej kolejności przybyć nakazano, to właśnie na tej wyspie tego naszego „ośmioosobowego” pecha się pozbędziemy.
SANTANA – Wyspa Świętego Tomasza - Listopad 2011
A w oczekiwaniu na tę końcową dyspozycję naszego Armatora pozostawało nam już tylko w jakimś odpowiednim i bezpiecznym miejscu tych uciekinierów „przechować” – tak, ażeby nieustannie mieć ich wszystkich na oku oraz zapewnić im wymagane przepisami warunki zamieszkania.
Toteż właśnie tak robiliśmy. Na naszym statku posiadaliśmy jedną dużą 6-osobową kabinę, która nominalnie przeznaczona była do zamieszkania w niej obsługi Kanału Suezkiego, podczas jego tranzytu – czyli dla tamtejszych łódkarzy oraz kanałowego elektryka – zrozumiałym więc było od razu, że akurat do tego celu właśnie ona najbardziej się nadaje. Znajdowało się w niej bowiem aż sześć piętrowych koi oraz duża kanapka, toteż już siedmiu naszych nieszczęśników miejsce do spania by miało, natomiast tego ósmego położyłoby się wprost na rozłożonym na podłodze materacu i po sprawie.
Tak więc odpowiednie lokum dla nich zabezpieczyć już mogliśmy, jako że kabina ta posiadała także pełen węzeł sanitarny oraz dobrze działającą klimatyzację, pozostawało więc już jedynie urządzić dobre zabezpieczenie jej wejścia – należało to bowiem zrobić tak, ażeby cały czas było ono zakluczone, ale i jednocześnie, aby można było całe wnętrze tej kabiny nieustannie obserwować.
Zatem nic prostszego, jak tylko zamontować tam zamiast wejściowych drzwi solidną metalową kratę, prawda? Tym więc natychmiast zajęli się nasi „maszyniści”, bez zwłoki naprędce spawając odpowiednich rozmiarów kratownicę, którą już po około 3 godzinach mogliśmy śmiało wpasowywać w wejściową framugę, będąc już przekonanymi, że uwięzienie naszych „blindziarzy” będzie skuteczne.
Procedury postępowania w takich wypadkach wymagają również i tego, że każdy ujawniony na statku „ślepy pasażer” musi być od razu odpowiednio przesłuchany, jego zeznania dokładnie spisane, a potem do biur Armatora przesłane. Nie robi się tego rzecz jasna w jakiś przypadkowy sposób, ale używa się w tym celu specjalnego formularza, w którym jest już opracowany cały zestaw pytań, jakie należy po kolei danemu delikwentowi zadawać. Nie ma zatem w tej kwestii miejsca na jakąkolwiek improwizację, tylko postępuje się ściśle według zawartych w tych formularzach instrukcji.
Ta „przyjemność” przeprowadzania aż ośmiu po kolei długich wywiadów z tymi ludźmi w udziale przypadła oczywiście mnie, jako że akurat tego typu zadania leżą w zakresie moich obowiązków, dlatego też kiedy tylko wszystkich tych „blindziarzy” już usadowiliśmy w pobliżu naszej nadbudówki, od razu do tej roboty przystąpiłem, stawiając sobie na pokładzie stoliczek do tych papierzysk oraz wygodny fotelik, w którym natychmiast „w tych pięknych okolicznościach przyrody” (bo przecież wyspa tuż tuż, więc mnóstwo soczysto zielonych palm w tle) jak jakiś basza się rozsiadłem, natomiast podchodzącym do mnie po kolei tym nigeryjskim uciekinierom podsunąłem jedynie mały drewniany zydelek.
A tak, niechaj sobie bowiem nie myślą, że ktokolwiek z załogi statku będzie się z nimi tu nazbyt cackał, niech czują już od samego początku, że są u nas absolutnie nieproszonymi gośćmi. Tylko, moi drodzy, od razu zaznaczam – to również nie było żadnym przejawem naszego (czy też osobiście mojego) okazywania im jakiejś pogardy czy nadmiernej wyższości.
O nie, takie procedury są przez wielu Armatorów zalecane – należy pokazywać takim osobom dobre zorganizowanie podejścia do nich na statku, na który sobie nielegalnie wsiedli - owszem, aby czuli właściwą troskę o ich ludzkie prawa - jednakże przy tej okazji stwarzając też odpowiednio znaczący dystans pomiędzy obiema stronami. Krótko mówiąc, mają natychmiast poczuć respekt wobec przedstawicieli załogi, z którymi się kontaktują, i żeby wiedzieli, że na żadne specjalne względy liczyć nie mogą. Ot, dobre traktowanie, ale przestępstwo pozostaje przestępstwem.
Zatem zasiadłem przy moim stoliku i od razu przystąpiłem do rzeczy. W tych wspomnianych powyżej, stosowanych w takich wypadkach specjalnych formularzach, jest w sumie kilkadziesiąt najróżniejszego typu pytań, z których najważniejszymi są oczywiście te dotyczące wszelkich danych personalnych przepytywanych osób, ale znajdują się tam również i takie, których – w mojej skromnej ocenie – jednak być tam raczej nie powinno.
Po co bowiem komukolwiek informacje na temat wszystkich członków najbliższej rodziny – to znaczy; współmałżonków, dzieci, rodziców, rodzeństwa – lecz także danych dotyczących religijnego wyznania, przebytych w przeszłości chorób, a nawet... życiowego hobby..?
No cóż, zestaw tych pytań zapewne opracowywano kiedyś w dobrej wierze, aby można było jak najwięcej danych o takich delikwentach uzyskać, zanim jeszcze przystąpi się do organizowania ich repatriacji z powrotem do ich rodzinnych krajów, ale nieomal od razu oczywistym się staje - kiedy się już przez tę całą długaśną listę pytań przechodzi - że przepytywana akurat osoba po prostu kłamie jak z nut, podając takie dane, że już na pierwszy rzut oka jest widoczne, iż nijak się one mają do prawdy, lub najzwyczajniej w świecie odpowiedzi na niektóre z nich odmawia.
Zatem podczas tych przeprowadzanych przeze mnie ośmiu wywiadów dowiadywałem się... osiem razy, że rodzice nie żyją, rodzeństwo również, że każdy z nich jest kawalerem, natomiast jedyną odpowiedzią na zadawane pytanie: „co skłoniło tę osobę do ucieczki z Nigerii” było za każdym razem niezmienne: „poszukiwanie lepszego życia”. Przy okazji już mogę podać, że to oczywiście byli jednak „blindziarze” z Tin Can, a nie z Malabo.
Ot, po prostu, chłopaki to wszystko już uprzednio pomiędzy sobą uzgodnili, więc teraz odpowiednio swoje role odgrywają, czemu zresztą zupełnie się dziwić nie należało, bo przecież z jakiej niby racji mieliby narażać na jakieś niebezpieczeństwo swoje najbliższe rodziny? Wszak to jasne jak słońce, że w razie ich wpadki, a właśnie taka im się teraz przydarzyła, zajmujące się ich sprawą państwowe instytucje w ich rodzinnym kraju od razu te dane bezwzględnie wykorzystają.
Do czego na przykład..? – zapytacie. Toteż odpowiadam: no przecież to Nigeria, więc w przypadku ujawnienia danych swoich rodzin zostaną one tam nieomal obdarte ze skóry przez lokalnych bezczelnych urzędasów, żądających za „pomoc” (cudzysłów oczywiście uzasadniony, bowiem takie zapewnienia to z całą pewnością zwykły pic) w repatriacji ich znalezionego na obcym statku krewnego takich pieniędzy lub „danin w naturze” (tak! Nie dziwcie się, to naprawdę ma tam miejsce!), że z tych biedaków pozostaną już tylko same obciągnięte czarną skórą kości.
Dlatego też, będąc w pełni tych spraw świadomym, grzeczniutko i z szerokim uśmiechem na ustach wpisywałem w odpowiednie rubryczki ich odpowiedzi, ciesząc się nawet w duchu z tego, że takie skrótowe wywiadziki przynajmniej mi oszczędzą czasu, który musiałem na to poświęcić.
Wszystko więc przebiegło bardzo sprawnie – chłopaki po kolei odpowiadali na zadawane im pytanka, a zaraz potem odsyłani byli do swojej „Suez kabiny”, aby tam najpierw wzięli solidny prysznic i przebrali się w całkiem nowe, dostarczone im przez nas kompanijne kombinezony. Ich prywatne ciuchy natomiast zostały im skonfiskowane na czas... ich wyprania, czego zresztą z wielkim obrzydzeniem podjąć się musiał nasz filipiński messman, narzekając przy tym oczywiście ile wlezie, ale i tak wyboru nie mając, od tego obowiązku wymigać się nie mógł. Potem kratę dokładnie za nimi zakluczyliśmy, dostarczyliśmy im odpowiedni posiłek i... rozpoczęliśmy oczekiwanie na ostateczną decyzję Armatora – dokąd w ogóle z nimi pożeglujemy.
Ale oczywiście nadal trzymaliśmy się nadziei, że zdamy ich na ląd właśnie tutaj, na Wyspie Świętego Tomasza, bo skoro kazano nam podpłynąć aż tak blisko tutejszego brzegu, to chyba Armator miał już coś niecoś z lokalnymi władzami „ugadane”. Wszakże w przeciwnym razie raczej by władze w Sao Tome na aż takie zbliżenie się naszego statku do ich wybrzeża nie pozwoliły, czyż nie..? No cóż, jak przyszłość pokazała, nasze przypuszczenia okazały się jednak zupełnie błędne.
Lecz wracajmy do treści naszych ankiet. Jednym z tych pytań było również i takie, z jakiej w ogóle przyczyny oni się nam ujawnili – czy rzeczywiście uczynić tak po pewnym czasie planowali, czy też może jednak pragnęli przesiedzieć w tym rudder trunku tak długo, aż wreszcie nadarzy się jakaś okazja tą samą drogą poprzez płetwę sterową się stamtąd z powrotem wyślizgnąć, uciekając w nowym miejscu postoju statku.
Okazało się, że planowali właśnie to drugie (o rany, ależ naiwniaki!), jednak wdzierająca się do ich kryjówki woda tak poważnie ich wystraszyła, że w panice rozpoczęli to stukanie od spodu we właz trunku, aby załoga jak najszybciej ich stamtąd wydostała. Ot, po prostu, dopiero wtedy zdali sobie sprawę z tego, że... przecież mogą się w tym swoim więzieniu utopić! Jakie to zatem szczęście, że już tak wcześnie się na to balastowanie zdecydowałem, no nie..?
A tak jeszcze - przy okazji tych wywiadów - podam wam małą ciekawostkę, zgoda..? Otóż, o ile odpowiedzi na wiele z tych pytań można było uznać za zwyczajne bajanie (na przykład taką, że rodzice oraz aż pięć sióstr i czterech braci któregoś z nich już dawno nie żyje, zaś on sam przez szereg lat odżywiał się tylko i wyłącznie tym... co sam w dżungli nazbierał – ciekawe, mieszkając w centrum Lagos, jak sam zaraz potem podawał..?! Gdzie tam w ogóle pozostała jeszcze jakakolwiek dżungla..? No chyba, że miał na myśli tę betonową.), to już podawane przez nich dane personalne zakrawały na zwykłą kpinę, jako że próbowali oni - oczywiście, a jakże - rzeczywistość zakłamywać.
Tylko że… w jakiż durny sposób..!!! Wyobraźcie sobie bowiem, że jeden z nich „nazywał się” Muhammad Ali vel Cassius Clay (nieźle dał czadu, no nie? A taki z niego był cherlak, że bodajby sobie już tego boksera podarował i wymyślił raczej coś innego), drugi z nich był... Willy Nelsonem (o rety!), trzeci podawał się za... Charlesa Brosnana (czy wzorował się on na Charlesie Bronsonie, czy też może jednak na Piercie Brosnanie, to tego już nie wyjaśniał), inny za Johna Smitha (no, przynajmniej skromnie i przeciętnie siebie samego potraktował), ale z kolei jeden z nich to już dał taki „koncert” durnoty swojego wymysłu, że aż my wszyscy w jednej chwili na tę jego odpowiedź wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Oznajmił nam on bowiem, że jego „prawdziwe” (a jakże) nazwisko brzmi: Obbammas Barrakkus..!!!!
O rany Boga, czy pobrał wzór swojej wydumanej familii od prezydenta USA, czy może jednak… od jakiegoś starożytnego Rzymianina..?! Poza tym, skąd on w ogóle mógł wpaść na taki pomysł, kto mu go podsunął?! Może jakiś film akurat o Starożytnym Rzymie niedawno oglądał, że mu się nagle taka dziwaczna konstrukcja słowna skojarzyła? Jeśli tak, to całe szczęście, że mu ostatnio w ręce nie wpadł „Żywot Briana”, bo wtedy ani chybi podałby się z kolei za... na przykład Qtasa Wielgusa. Ech...
No tak, ale żarty żartami, śmiech śmiechem, lecz ta sprawa wcale nie była tak niepoważna, na jaką wyglądała. O nie, przeciwnie nawet – co zresztą natychmiast tym chłopakom wyjaśniliśmy. Tłumaczyliśmy im bowiem, że lepiej by było, aby się jednak aż tak bardzo z tymi swoimi bujdami nie wygłupiali. Bo owszem, wszyscy rozumiemy, przynajmniej nieoficjalnie, że pragną oni ukryć swoje prawdziwe dane ze względu na bezpieczeństwo swoich pozostawionych za sobą w Nigerii rodzin, jednakże podawanie aż tak durnowatych danych personalnych może z kolei doprowadzić później do bardzo poważnych kłopotów, kiedy dotrą już oni do celu – jakimkolwiek by on nie był.
Tak, właśnie tak im to wyklarowaliśmy - czy to miałby być jakiś kraj, o którym marzyli i na podróż do niego wsiadając na nasz statek liczyli, na przykład gdzieś w Zachodniej Europie, czy też jakiś inny rejon świata, gdzie nigdy by się znaleźć nie chcieli ze względu na grożące im tam poważne restrykcje - to jednak wszędzie oczekiwałyby ich z tego tytułu duże problemy. Bo tam już żartów nie będzie, więc lepiej żeby się już teraz zastanowili dobrze nad tym, jak jednak te swoje dane choć trochę uwiarygodnić.
Zakomunikowaliśmy im więc jasno i wyraźnie, że jeśli tych swoich durnot natychmiast nie zmienią, to napytają sobie biedy dosłownie wszędzie, gdzie tylko by nie wysiedli – czy to będzie Europa, Azja czy Australia. Odwodzimy ich zatem od tych głupich zamiarów dla ich własnego dobra, bo przecież dokładnie to, co teraz podają nam w swoich zeznaniach, pójdzie potem za nimi „w świat”, więc niech nawet nie liczą na to, że ktokolwiek potem będzie w ogóle dochodził związanych z ich osobami szczegółów.
Ależ, absolutnie nie. Zostaną potraktowani tak samo niepoważnie przez jakichś urzędników „gdzieś w świecie”, jak niepoważnie sami się zachowali, a już wtedy mogliby sobie od razu wybić z głowy odpowiednio dobre podejście wobec nich – takiego, jakiego zapewne oczekują. Wszakże, jeżeli ktoś usłyszy na przykład Barrakkus Obbammus, to może wpaść w taką złość, że już na samo „dzień dobry” wpakuje ich do pierdla i już o nic więcej nawet pytać nie będzie chciał..! Pojęli..?
Ot, widać było wyraźnie, że zrozumieli to od razu, bowiem szybko spadło na nich otrzeźwienie, objawiające się rzecz jasna tym, że gremialnie poczęli swoją tożsamość zmieniać, aby w oficjalnych dokumentach, które właśnie sporządzam, widniało coś, w co już jakoś od biedy można by uwierzyć. Zatem, rzeczony John Smith już nim pozostał – owszem, bowiem to akurat zrozumiałe – ten cały Muhammad Ali również, tyle że już bez tego „vel”, natomiast pozostali „artyści”, z tym „rzymskim prezydentem” na czele... zgodnie przemianowali się na... – uwaga! – ...Muhammad Muhammad Ali, Ali Mahmoud Ali, Ali Muhammad, czy Ali Muhammad Ali. Ufff, rety. No tak, ale to już przynajmniej jakoś inaczej zabrzmiało, wszak oni wszyscy podawali się za muzułmanów, a akurat tam prawie co drugi to jakiś Ali.
Cała ósemka naszych „blindów” zatem zamieszkała już od teraz w „Suez kabinie”, będąc zresztą pod regularną strażą marynarzy, aby ktoś wciąż miał ich na oku. Przez cały pierwszy dzień oraz połowę następnego zachowywali się oni poprawnie, uprzejmie za każdy podawany im posiłek nam dziękując, a nawet grzecznie wszystkie naczynia po sobie zmywając, zanim nam je z powrotem przez kraty oddali.
A następnego dnia dostajemy wreszcie z naszej Kompanii klarowną instrukcję dotyczącą dalszego postępowania wobec naszych „ślepaków”. Otóż, mamy natychmiast udać się do Walvis Bay w Namibii, by na tamtejszej redzie zakotwiczyć, a potem przyjąć mamy na pokład kilku policjantów, którzy po nich do nas przyjadą. To wszystko już bowiem z tamtejszymi władzami zostało uzgodnione, więc naszą rolą będzie już jedynie sama asysta przy zabieraniu tych „blindziarzy” przez Policję na ląd.
Tak więc z ogromnym żalem opuszczamy gościnne wody wschodniego wybrzeża Wyspy Świętego Tomasza i udajemy się w dalszą drogę na południe…
louis