Geoblog.pl    louis    Podróże    Akcja Ratunkowa na Morzu Śródziemnym    5 (ostatni)
Zwiń mapę
2019
13
sty

5 (ostatni)

 
Libia
Libia, Benghazi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek piąty...

To tyle o moich przeżyciach – rzecz jasna jedynie psychicznych – a jak z formą i kondycją fizyczną po tym wszystkim..? No cóż, nie najlepiej – moi drodzy – nie najlepiej, niestety… Ha, co ja mówię? Nie tylko że „nie najlepiej” – bo to jednak brzmi aż nazbyt eufemistycznie - ale po prostu źle, nawet bardzo! Ot, czuję się dokładnie tak, jak się powinien czuć po takim wysiłku człowiek z „szóstym już krzyżykiem na karku”, akurat w tym niczego niestandardowego nie ma.
Nawet dzisiaj - a piszę niniejsze słowa już dnia 18-go Września, czyli w dobre kilka dni od tamtych wydarzeń - wciąż jeszcze czuję się dość mocno poobijany, z bogatą „galerią” najprzeróżniejszego typu posiniaczeń na całym ciele, zwłaszcza na nogach i rękach, które jak na złość schodzą ze mnie tak powoli, że zaczynam się tym już co nieco irytować.
Do tego dochodzi jeszcze, jak dotychczas nieustępujący ból pleców i kręgosłupa, szczególnie w miejscu, gdzie ponad trzy lata wcześniej jeden z moich dysków mi się po prostu bezczelnie wysunął, a także kilka solidnych zadrapań na szyi i twarzy, których z kolei dorobiłem się podczas opisywanego już na którejś z poprzednich stron niesienia pomocy jednemu z rozbitków - już w naszym Szpitaliku na statku. Ot, krótko mówiąc – już nie dla ciebie dziadku takie wysiłki. Niestety…
No tak, to wszystko prawda, ale i jednocześnie muszę też oddać sprawiedliwość samemu sobie, zaznaczając, że taki stan rzeczy wcale nie dotyczy tylko i wyłącznie mnie. Na dotkliwe zakwasy w mięśniach narzekały przez parę kolejnych dni także i inne osoby, które jechały wówczas ze mną na szalupie, zmuszonymi będąc do wielkiego wysiłku podczas podejmowania bezpośrednio z wody tych rozbitków. Owszem, do wysiłku z gatunku nie tych „nadludzkich” – bo gdybym akurat tak napisał, to po prostu bym skłamał – ale jednak w kość dostaliśmy wtedy naprawdę dość mocno.
Ot, wystarczy jak powiem, że nawet nasz 27-letni Pokładowy Kadet – duże, prawie dwumetrowego wzrostu i wysportowane chłopisko – „te swoje” też wtedy przeżył i na zmęczenie mięśni także narzekał, a przecież z uprawianiem sportowych ćwiczeń jest on na bieżąco, regularnie i właściwie codziennie ćwicząc w naszej siłowni oraz grając w ping ponga. Specjalnej rozgrzewki więc do tego wysiłku raczej nie potrzebował, prawda..? A jednak nawet i jego organizm po tej próbie się wyczerpał. Cóż dopiero zatem mówić o kondycji takiego dziada jak ja..?
Uwierzcie mi bowiem, że to rzeczywiście nie należy do zadań łatwych, jeżeli wykonuje się je z zupełnie nieprzystosowanej do tego typu działań, dość topornej jednak szalupy. Bo ona przecież jest łodzią tzw. „zamkniętą”, czyli na całej swej długości krytą dachem i posiadającą tylko trzy niewielkie, bardzo wąskie i ciasne włazy. Dookoła jej burt natomiast jakichkolwiek pokładów nie ma w ogóle, jest tylko biegnąca po całym jej obwodzie bardzo wąziutka ścieżynka – tak jakby pozioma belka – na której zresztą z reguły podczas złej pogody po prostu stawać się nie powinno, bo to najzwyczajniej w świecie jest niebezpieczne, grozi to nawet i wypadnięciem za burtę podczas jakiegoś silniejszego uderzenia fali.
No tak, ale cóż niby mieliśmy począć, skoro przy podejmowaniu tych nieszczęśników z wody, czyniąc to jedynie z tych wąskich drzwiczek, nawet i dwie bardzo silne osoby ledwo co dawały radę wciągać ich kolejno do wnętrza łodzi..? Tak więc, ażeby to w znacznej mierze ułatwić, a po pewnym czasie, kiedy już byliśmy trochę zmęczeni w ogóle to umożliwić, musiał być jednak ktoś na tej wąziutkiej burcie, stojąc po zewnętrznej stronie struktury szalupowego dachu, aby od strony wody nie tylko pomagać rozbitka z niej wyciągać, ale przede wszystkim wpychać go potem do wnętrza łodzi.
Tak więc ja za każdym razem pełniłem rolę tego „popychacza” od strony morza, natomiast Starszy Marynarz wraz z Kadetem do środka szalupy kolejno każdego rozbitka wciągali. Całe szczęście zatem, że na początku całej tej akcji pogoda nam dopisywała, fala była jeszcze dość niska, a i nawet wiatr niespecjalnie mocno w nas zawiewał, toteż nasze wysiłki ratowania tych ludzi nie napotykały na zbyt duże przeszkody. Radę sobie dawaliśmy – i to raczej bez wielkich problemów.
Nieco później jednak, już w czasie zapadania ciemności, kiedy wiatr zaczął się wzmagać, a fala się wyraźnie podnosiła, taka jazda na zewnętrznej burcie powoli zaczynała przypominać… jakby dosiadanie dzikiego konia (wiem, porównanie niezbyt na miejscu, zważywszy na powagę sytuacji, ale jednak liczy się obrazowość relacji, wybaczcie zatem), tak mocno bowiem szalupą rzucało, a ja miałem do dyspozycji jedynie niewielką, biegnącą dookoła całej łodzi metalową barierkę.
Nic dziwnego więc, że już po niedługim czasie odczuwałem znaczne zmęczenie, a jeszcze na dokładkę, wskutek tego kiwania, dość mocno o różne wystające elementy szalupy się poobijałem, właśnie wtedy dorabiając się większości moich posiniaczeń, a w pewnej chwili to nawet – ufff, niechaj moja Najbliższa Rodzinka jednak tego fragmentu nie czyta! – omal zupełnie za burtę nie wypadłem, kiedy to przy jakimś głębszym przechyle po prostu spadłem z tej wąskiej belki, aż po pas zanurzając się w wodzie i jedynie przytrzymując się rękoma tej barierki.
Bez żadnych problemów na szczęście zdołałem szybko się z powrotem wciągnąć na burtę łodzi, ale przyznam, że ten jeden krótki moment wystarczył, abym poczuł - już kolejny zresztą raz – jak mi się czerwona ostrzegawcza lampka w głowie zapala. „O nie, chłopie! – pomyślałem sobie wtedy, przyznając się jednocześnie uczciwie do tego, że wystraszyłem się tegoż incydentu naprawdę bardzo mocno, ukrywać tego wcale nie zamierzam – Przestań tak szarżować, bo to rzeczywiście zaczyna już powoli przypominać brawurę! Ostudź głowę!”
Moi drodzy, przy tej okazji od razu jednak zaznaczam, że powyższe słowa pisałem wcale nie w celu jakiegoś szpanowania czy też popisywania się jakąś moją rzekomą odwagą, ale jedynie dlatego, aby jak najwierniej odtworzyć wszystkie te wydarzenia, nawet łącznie z takimi drobiazgami jak moje aktualne przemyślenia czy komentarze. I tyle.
Proszę mi zatem nie zarzucać jakichkolwiek chęci zaimponowania komukolwiek z was (i tak zresztą jest niespecjalnie czym), bowiem kieruje mną teraz tylko i wyłącznie pewne poczucie obowiązku – wszak, skoro się już tej relacji podjąłem, aż tak bardzo we wszelkie szczegóły tych wydarzeń się zagłębiając, to w żadnym razie nie powinienem już sobie pozwalać na zbyt wiele skrótów – niech opisy będą takie, jak to wszystko naprawdę przebiegało. Nie pragnę bowiem tego, aby ktokolwiek niniejsze „Wspominki” potraktował jako zwykłą beletrystykę, lecz dokładnie tak, z jakim założeniem je pisać zaczynałem.
Zatem właśnie dlatego wielokrotnie – choć nierzadko nawet i nazbyt często – przy rozmaitych okazjach aż tak otwarcie przyznaję się do wielu moich słabości, słabostek, nader częstego niestety braku rozsądku, nadmiernej brawury, konfliktowości w pewnych sytuacjach lub po prostu najzwyklejszej w świecie głupoty, jednakże - licząc jednocześnie na wasze zrozumienie i wyrozumiałość. No tak, ale koniec już tej dygresji, wracajmy wreszcie na statek.
Po niecałej dobie przelotu z okolic Krety na Maltę, zameldowaliśmy się w pobliżu stacji pilotowej Marsaxlokk, w którym to porcie dnia 14-go Września o godzinie 2-giej w nocy zacumowaliśmy. Zaraz po zwyczajowej Wejściowej Odprawie, podczas której oczywiście byliśmy na temat tej ratowniczej akcji i naszych rozbitków indagowani przez miejscowych Oficjeli, chcących – co naturalne – zaspokoić swoją ciekawość, dowiedzieć się bezpośrednio od nas wielu szczegółów z nią związanych, przybyła do nas trzyosobowa ekipa sanitarna z lokalnego szpitala, rzecz jasna w celu zabrania od nas tych martwych ciał.
Szefujący tej grupce lekarz podsunął nam najpierw pod nos jakieś papiery do podpisania, będące czymś w rodzaju… „pokwitowania odbioru” (rety, ależ to koszmarnie brzmi!), po czym natychmiast przystąpiono do właściwych czynności. Udaliśmy się zatem razem do chłodni, pokazałem im odpowiednie pomieszczenie, a potem… czym prędzej schowałem się im za plecy (ufff), aby kolejny raz nie musieć już znosić widoku tego biednego dzieciątka. Nie był to oczywiście żaden manewr unikania swoich obowiązków, bo przecież od wykonania swojej roboty w tamtej chwili i tak się wykręcić nie mogłem, ale przynajmniej chociaż przez ten króciutki moment oszczędziłem sobie powtórnego przeżywania żalu związanego z oglądaniem tych nieprzyjemnych obrazów.
Ekipa ta w zaledwie kilka minut uporała się z zadaniem „przepakowania” (ufff, znowu to koszmarne brzmienie!) obu ciał do specjalnych worków, które ci ludzie z sobą do nas przynieśli, a zaraz potem przetransportowali je na otwarty pokład, skąd już naszym zadaniem było… wyładowanie ich prowiantowym dźwigiem wprost w pobliże stojącego na kei karawanu. Ufff, jakżeż bardzo nie chciałbym kiedyś właśnie tak skończyć – opuszczać statek nie schodząc normalnie po trapie, ale będąc… wyładowywanym dźwigiem w prowiantowej siatce ładunkowej..!!!
No i koniec – jeszcze ostatni rzut oka na odjeżdżający spod naszej burty karawan oraz dwa policyjne radiowozy i wreszcie koniec tej naszej ratowniczej epopei. Rzecz jasna wkrótce czekało nas jeszcze parę rozmaitych rozmów na te tematy z tubylcami, kilka próśb z ich strony o krótkie zrelacjonowanie im co ciekawszych fragmentów tej akcji oraz związanych z nią okoliczności, ale już niedługo nasze życie powróciło na normalne tory. Znowu zatem był zwyczajowy portowy pośpiech przy przeładunku kontenerów, wiele rutynowych spraw, które pozwoliły nam wreszcie powoli o tym wszystkim zapominać.
W następnym porcie naszej podróży, czyli w Tanger Med, do którego zawinęliśmy dnia 17-go Września wczesnym popołudniem, tamtejsi oficjele również jeszcze kilkakrotnie o tę historię nas zapytywali, w zamian podając nam informacje o pokłosiu tych wydarzeń oraz bilansie zaginionych w tamtej katastrofie, więc dopiero wówczas dowiedzieliśmy się o jej naturze i przyczynach czegoś więcej.
I przyznam szczerze, że na dźwięk niektórych z tych relacji z wrażenia, a także i z niedowierzania, aż gęsiej skórki dostawaliśmy. Owszem, informacje dotyczące szczegółów tej katastrofy były generalnie sprzeczne, pisząc więc niniejsze słowa dokładnie jeszcze nie wiem, co tak właściwie tam się wydarzyło, jakie łodzie lub stateczki z afrykańskimi emigrantami uległy wypadkom i ilu tych ludzi w ogóle tam zginęło. W kilku prasowych doniesieniach, o których nam wtedy powiedziano, raz była mowa o 400, innym razem zaś o w sumie 500 rozbitkach pochodzących z dwóch różnych stateczków, ale tego - tak na sto procent pewności - aż do dzisiejszego dnia jeszcze nie wiemy...
Czyli co, moi drodzy – dobrnęliśmy wreszcie do końca tej smutnej historii..? Czy czujecie się usatysfakcjonowani treścią powyższej relacji..? Przypominam, że pisałem ją „na gorąco”, więc w pewnych momentach być może pozwoliłem sobie na nazbyt emocjonalne potraktowanie niektórych wydarzeń czy też na zbytnio soczyste komentarze, ale przynajmniej jedno mogę o niej powiedzieć na pewno – że żadnego „koloryzowania” się nie dopuszczałem. To wszystko właśnie tak a nie inaczej wyglądało – macie na to, co oczywiste, moje słowo. A czy ta pisanina się komuś spodobała czy też nie, to wybaczcie, ale na to już nic nie poradzę. Bo ja tylko tak pisać potrafię…
Aha – i jeszcze jedno. Ot, omal bym zapomniał o tak ważnej rzeczy..! W Tangerze, kiedy miejscowi oficjele podczas Odprawy naszych skróconych opowieści o tej ratowniczej akcji wysłuchali, to… z wręcz przeogromną powagą (tak, w tym naprawdę nie ma nawet i cienia ironii) oznajmili nam, że za to nasze poświęcenie, za uratowanie „ich braci” (wiadomo, wszak Palestyńczycy to również muzułmanie), Allach już zawsze będzie nas miał w swojej opiece. A już w szczególności (o, i tu wreszcie choć trochę się pochwalę..!) moją skromną (?) osobę, jako że to przecież ja osobiście ich z wody wyciągałem.
No cóż, nie wiem czy sam Wielki Allach z tymi ich zapewnieniami się zgodził, czy rzeczywiście już aż po sam kres mojego żywota będzie mi sprzyjał, ale jednak – i zapewne sami to przyznacie, jak sądzę – chyba przyjemnie jest właśnie w taki sposób wyrażane podziękowania usłyszeć, prawda..? A już zwłaszcza z tego powodu, że były one naprawdę szczere.
Ale koniec – teraz to już naprawdę koniec… Morze Śródziemne na jakiś czas opuszczamy…

OK, to już definitywny koniec niniejszego rozdziału. I pozwólcie mi, moi drodzy, powstrzymać się tym razem od jakichkolwiek dodatkowych komentarzy...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020