Geoblog.pl    louis    Podróże    Akcja Ratunkowa na Morzu Śródziemnym    3
Zwiń mapę
2019
13
sty

3

 
Libia
Libia, Benghazi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Odcinek trzeci...

Ale cóż, ja już tego nowego świata chyba nie pojmę, a już tym bardziej nie zmienię. Mogłem wtedy więc jedynie… czym prędzej uciec z pokładu do Szpitalika, aby przyłączyć się tam do niesienia medycznej pomocy tym czterem naszym rozbitkom, których jeszcze - i to chyba rzeczywiście w ostatnim momencie - zdążyliśmy wyrwać śmierci z rąk.
Byli oni naprawdę w bardzo ciężkim stanie – do cna wymęczeni, co chwilę któryś z nich tracił przytomność, aby po pewnym czasie ją z powrotem odzyskiwać, ale chyba jedynie po to, ażeby łapczywie wypijać podawaną mu przez nas wodę. Jednego nieustannie trzymaliśmy pod maską tlenową, sprawiał on bowiem takie wrażenie, jakby się dusił – jednak w pierwszej kolejności musieliśmy ich wszystkich całkowicie rozebrać z ich przemoczonych ciuchów, które przecież wciąż zabierały ciepło z ich ciał, a zaraz potem jak najszczelniej poprzykrywać grubymi kocami, aby ich dobrze ogrzać.
Z tym że… podejrzewam, moi drodzy, że chyba nawet nie jesteście sobie w stanie wyobrazić tego, jak bardzo trudnym zadaniem się to okazywało. Kiedy podszedłem do jednego z nich z nożyczkami w ręku, oczywiście z zamiarem rozcięcia krępującej mu ruchy przemoczonej koszuli, wszak wtedy zdejmuje się odzież dużo łatwiej, dalszych cierpień takiej osobie oszczędzając, to ten człowiek… zaczął nagle tak przeraźliwie wrzeszczeć, że musiałem te nożyczki czym prędzej jak najdalej od siebie odrzucić!
Trudno mi rzecz jasna powiedzieć, co on sobie w tym momencie pomyślał, że aż tak bardzo się tego ostrza przestraszył – jednakże oczywistością było, że ten nieszczęśnik jeszcze nie za bardzo wtedy „kontaktował”, on był po prostu jak w malignie, chyba rzeczywiście niezbyt jeszcze zdając sobie sprawę z tego wszystkiego, co się w ogóle wokół niego działo. Być może było nawet i tak, że on dookoła siebie w ogóle mało co widział, a sądząc po jego zachowaniu właśnie do takiego wniosku można było dojść. On był w tak potwornym szoku, iż najprawdopodobniej jeszcze wtedy zupełnie nie kojarzył faktu, że… już nie jest w wodzie, ale w Szpitaliku na statku, który go wyratował..!
Tak, bo jego przerażenie w tej chwili było naprawdę wprost przeogromne. Potwierdzeniem tych przypuszczeń zresztą było jego dalsze zachowanie, kiedy już ostrożnie i powoli jego mokrą koszulkę z niego zdejmowałem. Musiałem to niestety czynić poprzez głowę, już żadnych nożyczek ani nawet malutkiego noża mu nie pokazując, dostarczając mu jednak w ten sposób jeszcze dodatkowych cierpień, jako że jego kark i szyja były dosłownie aż do samej krwi starte przez gruby kołnierz jego kamizelki ratunkowej. A muszę dodać, że ten człowiek był w morskiej wodzie aż prawie trzy doby!!!
Ufff, biedaczyna, ale na szczęście wciąż jeszcze żywy! Zajmowałem się zatem nim osobiście aż przez kilkanaście kolejnych minut, bo on mi po prostu… nie pozwalał się od siebie oddalić! Kiedy chciałem odejść na chwilkę w bok z zamiarem wzięcia z pobliskiego materaca leżącego na nim koca, by potem tego rozbitka nim dokładnie otulić i rozpocząć jego ogrzewanie, to on tak mocno uczepił się mojej szyi i aż tak mocno ścisnął muskuł mojej prawej ręki, że aż do dzisiaj (a jest teraz 6-ta rano dnia 17-go Września, kiedy właśnie te słowa piszę) mam jeszcze kilka długich zadrapań na szyi i twarzy oraz wciąż bardzo bolące siniaki na rękach. O mój Boże, ależ się ten nieszczęśnik musiał nacierpieć…
Kiedy jednak - zaraz po wygodnym położeniu go na materacu i okryciu kocami - utracił on znowu na chwilę przytomność, to ja natychmiast stamtąd uciekłem, bo przecież czekało mnie jeszcze wiele innych obowiązków, które wymagały swego niezwłocznego załatwienia. Wyruszaliśmy już przecież w dalszą drogę, obierając kurs na grecką Kretę, bo właśnie takie polecenie otrzymaliśmy z maltańskiego RCC – jak najszybciej udawać się w pobliże tej wyspy, z której przyleci do nas ratowniczy helikopter i naszych rozbitków na swój pokład podejmie. Musiałem więc czym prędzej posprawdzać kilka istotnych rzeczy, z zamocowaniem naszych szalup na czele oraz rozpocząć przygotowania do rychłego przyjęcia greckiego śmigłowca.
Podobne polecenie otrzymał też ten sąsiedni statek, niewielkich rozmiarów tankowiec, który tę dziewczynę oraz dwójkę dzieci uratował, aby natychmiast podążać w to samo miejsce co my, również w celu spotkania ze śmigłowcem, który rozbitków od nich przejmie. Niecałą godzinę później tenże tankowiec zameldował jednak, że jedno z tych nieszczęsnych dzieciątek im w międzyczasie zmarło - zapewniali oni, że naprawdę dokładali wszelkich starań, aby tę dziewczynkę przy życiu utrzymać, ale te wysiłki niestety całkowicie spełzły na niczym.
Ech, to jest dopiero tragiczne zrządzenie losu – przetrwać w zimnej wodzie prawie trzy doby, w dramatycznych okolicznościach będąc z tego przerażającego piekła wyratowanym, ażeby po zaledwie kilku godzinach, już przebywając pod opieką swoich wybawców, jednak życie zakończyć..?! Straszne, pech rzeczywiście wręcz koszmarny…
Po niecałych sześciu godzinach żeglugi w kierunku Grecji, wczesnym rankiem dnia 13-go Września – dokładnie o godzinie 03:24 – stanęliśmy w dryfie na pozycji: λ = 35°10,0’N φ = 022°03,0’E w oczekiwaniu podążającego już w naszym kierunku ratowniczego śmigłowca, który właśnie to miejsce naszego wspólnego spotkania nam wyznaczył.
Helikopter ten rzeczywiście już po kilku minutach w naszym pobliżu się pojawił, a my w międzyczasie przetransportowaliśmy już na Mostek tych czterech ocalonych, którzy właśnie z jego lewego skrzydła mieli być bezpiecznie na pokład śmigłowca podnoszeni. Cała ta operacja rozpoczęła się o godzinie 03:36, kiedy to pierwszego z tych ludzi w specjalnej parcianej uprzęży umieszczaliśmy, a zakończyła się po upływie zaledwie jedenastu minut, kiedy już ostatniego z tych naszych szczęśliwców na pokład ratowniczego helikoptera podciągnięto.
Pozostawała wtedy jeszcze kwestia tego nieżyjącego już człowieka, który w tym czasie przebywał w naszej chłodni, a którego również zamierzaliśmy czym prędzej pozbyć się ze statku, ale niestety – pilot tego śmigłowca zabrania tych zwłok od nas zdecydowanie odmówił. Jego zadaniem bowiem było tylko przejąć od nas tych czterech ocalonych rozbitków i czym prędzej zawieźć ich do szpitala na Krecie, natomiast żadnych osób zmarłych już mu brać na pokład jego dysponenci w Grecji nie pozwalali, jako że od tych spraw są już zupełnie innego rodzaju służby.
Polecono nam więc nadal przetrzymywać go w dotychczasowym miejscu jego złożenia, zaś o dalsze instrukcje dotyczące jego zdania gdzieś na ląd zapytać Ratownicze Centrum w La Valletta na Malcie. Bo to właśnie jedynie w jego gestii były wszelkie sprawy związane z dalszym postępowaniem w takich okolicznościach. No cóż, a zatem nie pozostawało nam już nic innego, jak tylko zawiadomić o tym ratowników z Malty, a następnie czynić wszystko zgodnie z ich zaleceniami.
Sądziliśmy zatem, że zaraz po przekazaniu Grekom tychże rozbitków, natychmiast wznowimy naszą podróż do Marsaxlokk, aby już więcej z tym nie zwlekać, lecz po kilku kolejnych minutach otrzymaliśmy następną wiadomość, że… musimy jednak nadal pozostawać jeszcze trochę w naszej aktualnej pozycji dryfowania, ponieważ w międzyczasie piloci tego śmigłowca, który już wówczas krążył nad tym tankowcem, również i tamtej załodze kategorycznie odmówili zabrania od nich zwłok tej dwuletniej dziewczynki. Argumentowali to dokładnie tym samym co w naszym wypadku – że to absolutnie nie jest ich obowiązkiem, ale jedynie Maltańczyków z ichniego RCC, którzy za cały przebieg tej ratowniczej akcji aż do samego jej końca w pełni odpowiadają.
No cóż, a zatem zdecydowano tam… o przetransportowaniu tej biedaczyny z ich statku na nasz, ponieważ ich portem docelowym tej podróży był Gibraltar, więc przy ewentualności zdawania jej na ląd zmuszeni byliby do znacznej dewiacji w celu zawinięcia do dodatkowego portu, natomiast my i tak z naszym ładunkiem podążaliśmy na Maltę, toteż oczywistym było, że takie rozwiązanie będzie jednak wyjściem najwygodniejszym. Wszak możemy to uczynić przy okazji, skoro i tak jakieś zwłoki już przekazywać tamtejszym sanitarnym służbom musimy.
Nasz Kapitan – oczywiście po telefonicznej konsultacji z Armatorem, bo przecież samodzielnie takiej decyzji w żadnym wypadku podjąć nie mógł – zmuszony był więc do przystania na tę „propozycję nie do odrzucenia”, jednakże przekazanie nam tego martwego biedactwa poprzez ten helikopter również w grę nie wchodziło. Nie, bowiem nawet i tego greccy piloci odmówili. Trzeba było więc natychmiast z tym tankowcem odpowiednio się na spotkanie umówić, aby cała ta operacja przebiegła jak najszybciej, już bez żadnego dalszego przeczekiwania w tym miejscu.
Warunki pogodowe były na szczęście sprzyjające, toteż – po jakichś kolejnych 30-40 minutach jazdy, z tym zbiornikowcem ku sobie nawzajem – kiedy już zbliżyliśmy się do siebie na tyle, że to przekazanie mogło w ogóle być możliwe, tamten statek opuścił na wodę swoją szalupę, którą tę nieszczęsną dziewczynkę – ZAPAKOWANĄ W PUSTY KARTON PO PAPIEROSACH MARLBORO I OWINIĘTĄ W ZWYCZAJNY WOREK NA ŚMIECI..! – do nas przetransportowano… Ufff…
Odebranie od nich tej „makabrycznej przesyłki” było oczywiście moim bezpośrednim obowiązkiem, dlatego też już od dłuższego czasu na naszym trapie tej ich szalupy wyczekiwałem – i rzecz jasna wcale nie zamierzam ukrywać tego, że z mocno bijącym sercem i z przechodzącymi po plecach z wrażenia wręcz lodowatymi ciarkami, lecz przede wszystkim z wielkim smutkiem i żalem. Kiedy jednak już tę „kartonową trumienkę” z ich szalupy odbierałem, to przyznam uczciwie, że… nogi się pode mną dosłownie ugięły. Nie spodziewałem się bowiem, że będzie to jednak aż tak bardzo przykre!!!
Cóż, moi drodzy, akurat tej słabości – jak podejrzewam – chyba jednak nikt z was za złe mieć mi nie będzie, prawda? Niezwykle rzadko bowiem (jeśli w ogóle) ma się w życiu do czynienia z tak przeraźliwie smutnym wydarzeniem, będąc zmuszonym nieść na rękach nieżywe dwuletnie maleństwo, któremu już absolutnie w niczym pomóc nie można. Rety, toż związanego z tym faktem przygnębienia jeszcze do dnia dzisiejszego wyzbyć się nie mogę..!!! Przyznaję jak na najszczerszej spowiedzi – wprost przeokropnie to przeżyłem i wcale się tych uczuć nie wypieram…
Ale cóż było począć... Przeniosłem to dziecko wprost do chłodni, w której już poprzednio tamtego martwego rozbitka zostawiliśmy, jak najdelikatniej (o rety, jakby to w ogóle mogło wtedy mieć jeszcze jakieś znaczenie!) układając je na podłodze, by po chwili… szybko stamtąd uciec, bowiem widoku tego maleńkiego ciałka już naprawdę dłużej znieść nie mogłem!
Ech, zazwyczaj nie pozwalam sobie na nazbyt dogłębne filozofowanie, ale tym razem pozwólcie mi jednak jedno krótkie zdanie na ten temat jeszcze dopisać, zgoda..? Otóż, patrząc na zwłoki tak niewinnej małej istotki, która jeszcze w dodatku w tak dramatycznych okolicznościach się ze swoim życiem rozstawała, doznając przy tym zapewne wielu przeokropnych cierpień, ma się rzeczywiście ogromną ochotę aż zawyć do księżyca i wyrzucić z siebie jedno proste pytanie: cóż tak naprawdę warte jest to nasze istnienie na tym pierdo*onym ziemskim padole..?! Wiem, być może w tych słowach jest jednak zbyt dużo, po części nawet i teatralnego patosu, ale… chyba raczej trochę uzasadnionego…
Tak, nie ukrywam, że ten widok rzeczywiście mocno mną wstrząsnął, nie codziennie bowiem ma się osobiście do czynienia z tragicznym losem małego dziecka, ale… jednak to najgorsze dla moich własnych odczuć, związanych oczywiście wciąż z tym wydarzeniem - przyszło dopiero po kilkunastu następnych godzinach, tego samego dnia wieczorem, kiedy już powoli do Malty się zbliżaliśmy.
O Boże, ależ mi ciężko o tym pisać! Ale cóż, jednak muszę, skoro pragnę, aby ta moja relacja była jak najbardziej kompletna. Otóż, pod koniec mojej wieczornej wachty – nadal miało to miejsce 13-go Września – nawiązałem kontakt radiowy z tym statkiem, który nam o świcie zwłoki tego dzieciątka w pobliżu Krety przekazywał. Moja ówczesna rozmowa z tamtejszymi Wachtowymi trwała w sumie około 30 minut, podczas której – ufff, no niestety! – zrodziły się we mnie aż tak wielkie wątpliwości dotyczące śmierci tego dziecka, że po dziś dzień jeszcze się z nich całkowicie otrząsnąć nie mogę!
To znaczy, tak dla pełnej ścisłości dopowiedzieć jednak muszę, iż te zasiane wówczas we mnie przez tamtych ludzi wątpliwości były jedynie… potwierdzeniem moich własnych podejrzeń, które zrodziły się w mojej głowie już tego poranka. Rzecz dotyczy oczywiście okoliczności śmierci tego maleństwa, która - według wysyłanych wczoraj w eter raportów tamtego kapitana - nastąpiła dopiero na ich statku, już po podjęciu wszystkich trzech znalezionych wtedy przez nich rozbitków.
On wówczas wyraźnie wszystkich dookoła w rejonie poszukiwań informował o tym, że te znalezione przez nich trzy osoby – przypominam; była to młoda dziewczyna oraz dwójka malutkich dzieci w wieku dwóch i trzech latek – SĄ ŻYWE. I taką właśnie wiadomość wtedy włoskiemu samolotowi przekazywano, prosząc jego pilota o natychmiastowe przysłanie do nich jakiejś pomocy medycznej, o ile to w ogóle możliwe, ponieważ fizyczny stan tych rozbitków był tragiczny.
Tak, na własne uszy wtedy słyszałem jak tamten kapitan mówił: „they all are still alive but their condition is critical”. Zatem, według jego rozeznania (a przecież skądś akurat takie informacje posiadać musiał – na przykład od ich Drugiego Oficera, który zapewne się tą trójką zajmował) one wszystkie były jeszcze żywe..!!! Owszem, w stanie krytycznym, ALE JEDNAK JESZCZE ŻYWE..! A była wtedy godzina 22:40..! Jeżeli zatem wziąć pod uwagę fakt, że przekazywanie rozbitków na helikopter, zarówno przez nas, jak i ten drugi statek, następowało jeszcze przed godziną czwartą rano, to nie oznacza to przecież niczego więcej, jak tylko to, że to biedne maleństwo mogło nie żyć… CO NAJWYŻEJ OD 4-5 GODZIN..! Jeśli wierzyć ich słowom, to z całą pewnością nie dłużej, prawda..?!!!
Moje pytanie zatem brzmi tak (nie tylko moje zresztą, bo odczucia moich ówczesnych rozmówców z tamtego statku również były podobne): z jakiej to niby racji ktoś u nich uznał, że ta dwuletnia dziewczyneczka JUŻ nie żyje..?! Na jakiej w ogóle podstawie „ten ktoś” to stwierdził..?! Że co, że niby jej puls nie był już wyczuwalny – jak nas poinformował wtedy przez radio tamtejszy Trzeci Oficer..?! O mój Ty Boże, czy „tenże ktoś” był przypadkiem jakimś medycznym specjalistą, czy też może jedynie zwykłym przeciętnym człowiekiem morza – marynarzem, który przecież na co dzień nie obcuje z martwymi ludźmi, no a już tym bardziej ze zwłokami malutkich dzieci..?!!!
Jak więc „ten ktoś” miał czelność tak autorytatywnie stwierdzić, a potem jeszcze z zupełną beztroską właśnie taką wiadomość „wypuścić w eter”, że to dziecko JUŻ ZMARŁO, skoro jeszcze przed zaledwie kilkoma godzinami na własne oczy widział, że ono jakieś znaki życia NA PEWNO dawało..?! Czy tego „medycznego specjalistę” nie ogarniały wtedy niejakie wątpliwości co do słuszności tej swojej - pożal się Boże - „diagnozy”..?! Czy już naprawdę nikt na tym statku nie miał pojęcia, co tak właściwie oznacza oraz czym się objawia stan hipotermii u osób wystawionych na długotrwałe działanie zimna..? A już tym bardziej ten ich „super dzielny kapitańcio”, który… PRZEZ CAŁY TEN CZAS NAWET NIE RACZYŁ ANI RAZU (POWTARZAM – ANI RAZU..!) UDAĆ SIĘ OSOBIŚCIE DO ICH SZPITALIKA, ABY TO BIEDNE DZIECKO CHOĆ RAZ NA SWOJE WŁASNE OCZY ZOBACZYĆ..?! Rozumiecie coś z tego..?
Nie..? Ale za to ja rozumiem to doskonale, niestety. „Tenże ktoś” błysnął wtedy naprawdę wręcz przeraźliwą, aż do cna karygodną nieodpowiedzialnością! Bo nawet jeśli już był przekonany o śmierci tej dziewczynki – wszak lekarzem nie był, więc do błędu jakieś prawo miał, zwłaszcza w momencie wywołanego okolicznościami tej katastrofy szoku, ot, ludzka rzecz – to jednak W ŻADNYM WYPADKU NIE POWINIEN POZBAWIAĆ TEGO DZIECKA ABSOLUTNIE OSTATNIEJ SZANSY NA OCALENIE..!
O rety - no przecież zrozumcie jedną podstawową sprawę - w tamtej chwili już krążył nad nimi helikopter, przygotowując się do pojęcia z ich pokładu tej dziewczyny oraz drugiego dziecka w celu jak najszybszego przetransportowania ich do szpitala, co zatem stało na przeszkodzie, aby powiedzieć wszem i wobec dookoła – wszelakim służbom ratowniczym, a przede wszystkim pilotom śmigłowca – że… PO PROSTU Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ SIĘ JEDNAK NIE WIE, CZY TO DZIECKO JEST JESZCZE ŻYWE..?! TAK, BO MOŻE RZECZYWIŚCIE JESZCZE WTEDY BYŁO..?!! To dopiero mógł stwierdzić jakiś lekarz w tym szpitalu, czyż nie..?
Gdy tymczasem oni – no proszę – z zupełną beztroską podają informację, że to dziecko jest już martwe, co oczywiście od razu stawało się podstawą do odmowy jego zabrania przez helikopter. Ot, pomyślcie tylko – nawet i tam, na pokładzie tego helikoptera – RATOWNICZEGO PRZECIEŻ..! – nie wzięto pod uwagę faktu, że istnieje duże prawdopodobieństwo pomyłki w tym względzie, skoro na tym statku pośród jego załogi nie znajduje się żaden specjalista w dziedzinie medycyny..! A już tym bardziej nikt, kto byłby świadom podstawowych zasad medycznej patologii..!

Koniec odcinka trzeciego...
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020