TEMA - Ghana - Lipiec 1986
No to znowu jesteśmy w tej Czarnej Afryce. Po dość długiej przerwie ponownie tu wreszcie zawitaliśmy… Wprawdzie, byliśmy już po tej stronie (czyli Zachodniej) tego lądu i w Secondi, i w Takoradi, i w Pointe Noire, lecz w tej części jest w sumie jeszcze baaaardzo duuuużo do odwiedzenia. Nasza przyszłość zatem pod tym względem rysuje się całkiem obiecująco.
Tak więc, jesteśmy tu wreszcie... A na dobrą kontynuację moich opowieści o tej części naszego globu wybrałem leżący w pobliżu ghańskiej stolicy, Akry, port o nazwie Tema. A dlaczego akurat ten, a nie jakiś inny, np. Lagos albo Banjul..? Ano, wiadomo - czegokolwiek by się nie wybrało, to zawsze będzie się nasuwać ten sam termin; "akurat" - tak więc, coś wybrać po prostu musiałem. To raz. A dwa - po tych naszych ostatnich "cukierkowych" przygodach w Ameryce, czas wreszcie na coś "z dreszczykiem". A tutaj właśnie zdarzyło mi się coś, co omal nie skończyło się ogromną tragedią. Nie tylko dla mnie zresztą…
Z samego miasta niewiele pamiętam – jakieś uliczki, place – nic szczególnego. Przechadzka po nim była zatem po prostu najzwyklejszym "szlifowaniem bruków" (tzn. przesadziłem nieco - kto tu w ogóle słyszał o czymś takim jak "bruk"..?), toteż z turystycznego punktu widzenia z tegoż miejsca naprawdę niewiele mam do zaoferowania. Jest to bowiem typowy zachodnioafrykański port, jakich w tym rejonie jemu podobnych jest wiele. A zatem, miasto nie wyróżniające się niczym szczególnym…
I nawet zwyczaje panujące w tym porcie, tzn. zachowanie się miejscowych urzędników czy robotników, organizacja pracy, codzienne życie miasta, itd., niczym specjalnym nie odróżniało się od np. Abidżanu na Wybrzeżu Kości Słoniowej, liberyjskiej Monrovii, Freetown w Sierra Leone, czy też od Lome w sąsiednim Togo.
Przywieźliśmy tutaj, jak zwykle zresztą w tzw. podróży „na out” nieco drobnicy do wyładowania. Akurat szczegółów z tym związanych zupełnie nie pamiętam, musiało to być zatem coś powszechnie tutaj dostarczanego, np. wyroby stalowe lub nieco maszynerii, ale skoro dosłownie nic z tego nie zachowało mi się w pamięci (bo jednak w większości wypadków takich rzeczy z wielu portów nie zapominałem), to możemy uznać, iż naprawdę nie było to nic szczególnego. Czyli rutyna… I nie pamiętam nawet czy ładowaliśmy tu potem cokolwiek, np. kakao lub kawę, które zawsze były eksportowymi "hitami" tego kraju. Być może tak…
Nie to jednak jest w tym porcie najważniejszym dla nas wydarzeniem. Na wstępie tego rozdziału wspomniałem o pewnym epizodzie, który omal nie zakończył się wielką tragedią. Toteż do rzeczy…
Niemal zawsze, gdziekolwiek, kiedy tylko złapało się nieco wolnego czasu, a lokalne warunki geograficzne temu sprzyjały (chodzi tu głównie o bliskość miejscowych plaż), zwyczajowym "punktem programu" każdego naszego wypadu poza statek była kąpiel w morzu lub po prostu zwykłe leniuchowanie na brzegu - na skałach, rafach lub plaży (w różnych portach było z tym rzecz jasna rozmaicie).
Nie inaczej było także i tym razem, tutaj w Temie. Kiedy tylko dało się zmontować "silną grupę wycieczkową" (o indywidualnych, samotnych spacerach w Afryce Zachodniej, niemal gdziekolwiek (!), to w ogóle trzeba zapomnieć..! Można po prostu nie wrócić, i tyle) wyruszyliśmy bez zwłoki na pobliską plażę, leżącą zresztą nieco na uboczu miasta, które również znajdowało się w pewnej odległości od portu (przynajmniej taki obraz tego miejsca zapamiętałem, ale głowy za to nie dam). Było niedaleko, toteż po niedługim spacerze już byliśmy na miejscu.
Rozlokowaliśmy się najpierw gdzieś w pobliżu brzegu, porozkładaliśmy na kocu ciuchy, buty i torby z piwem (a jakże! Bo czy słyszał ktoś kiedyś o udanej kąpieli bez piwa..?!) i… hajda do wody..! Po cóż bowiem tracić czas, no nie..? Nie wszyscy na raz, rzecz jasna. Jeden z nas, czyli tzw. "wyznaczony ochotnik", pozostawał przez pewien czas w pobliżu naszych rzeczy, ażeby mieć je ciągle "na oku", w pobliżu kręciło się przecież nieco tuziemców, toteż lepiej było pilnować swojego, bo nigdy nic nie wiadomo. A potem oczywiście następowały zmiany osoby pilnującej naszego dobytku. Taplaliśmy się, na razie tak "wstępnie", dość długo - trochę pływania, nurkowania, zbierania muszelek na piasku. Standard… Potem "kąpiel w słońcu", małe piwko (no przecież!) i znowu do wody..! Plażowanie, „byczenie się” na całego i pełen relaks… Ale...
No cóż, w miejscu gdzie się początkowo rozłożyliśmy zaczynało się stawać nieco "nudno", morze (a właściwie ocean) było równe jak stół, spokojniutka tafelka jak na jeziorze, natomiast w oddali dostrzegliśmy miejsce, w którym długie i dość wysokie szeregi fal piętrzyły się "zachęcająco", uderzając pod pewnym, ostrym kątem w brzeg plaży. Nie prostopadle do brzegu ale właśnie pod kątem… Obraz ten przypominał nawet nasze rodzime bałtyckie widoki, kiedy to spiętrzająca się nieco fala, powstająca w bardziej wietrzne dni niż zazwyczaj, zapewniała kąpiącym się w morzu ludziom znacznie większą frajdę niźli w zupełnie bezwietrznej pogodzie. Wówczas taka kąpiel jest o wiele ciekawsza, prawda..?
No bo przecież wszyscy dobrze znamy tę radość, kiedy kąpiąc się w Bałtyku można rzucać się "jak szczupak" w nacierające fale, nurkować w nie głęboko, przecinając je "na wylot" lub próbować walczyć z ich siłą uderzenia starając się za wszelką cenę utrzymać równowagę i ustać na nogach. Jest to wszakże jedną ze "sztandarowych" naszych zabaw na polskich plażach, nieprawdaż..? Któż z nas jej nie zna..? To jest dopiero frajda..!
Toteż, kiedy zauważyliśmy w oddali owe fale, długo się nie zastanawialiśmy – po prostu decyzja, iż "zmieniamy lokal" zapadła niemalże natychmiast. Ruszyliśmy zatem plażą wzdłuż brzegu w tamtym kierunku. Wiele czasu nam to nawet nie zabrało, wprawdzie ten odcinek plaży, o który biły z rozmachem owe wysokie fale wydawał się być dość daleko, ale jak się wkrótce przekonaliśmy, było to jedynie złudzeniem. Zaś w miarę zbliżania się do tegoż miejsca fale te rosły nam dosłownie "w oczach", okazywały się być znacznie bardziej strome i wyższe niźli nam się początkowo wydawały, toteż… dobra nasza..! Ależ nam się szykowała kąpiel..! (Eeech, stare chłopy, a dusze jak u dzieciaków..!) Tylko, że… No właśnie…
Przede wszystkim, nie zwróciliśmy uwagi na „taki bardzo drobniutki szczególik”, który przecież natychmiast powinien rzucić się nam w oczy i bezwzględnie dać nam wiele do myślenia. A mianowicie, przecież tego dnia było zupełnie bezwietrznie..! Skąd zatem niby miałyby się brać aż tak wysokie fale..?! Znikąd..? No przecież... to był przybój..! Czy słyszeliście kiedyś o tym zjawisku..? Ja słyszałem, owszem, ale tak naprawdę, to nigdy nie zdawałem sobie w pełni sprawy z tego, jak on w rzeczywistości wygląda. I oczywiście nie wiedziałem także na czym tak właściwie on polega… No to się w końcu dowiedziałem...
Zbliżając się do tego miejsca nie zwróciliśmy uwagi również i na inną, bardzo znamienną i charakterystyczną rzecz, a która przecież już w pierwszej kolejności powinna nas skutecznie zniechęcić do naszych zamiarów i powstrzymać od dalszego brnięcia w ten nieznany rejon. Otóż, kiedy podchodziliśmy bliżej, piasek pod naszymi stopami zaczął stawać się coraz bardziej miękki, a dotychczas twarde i ubite podłoże zaczęło ustępować miejsca "czemuś", co zaczęło z nagła przypominać dość rozwodniony i jakby wciąż "wędrujący" grunt, w niektórych rejonach swą konsystencją zbliżony bardziej do błota niźli do twardego piaszczystego dna. Że też nam się w ogóle chciało tam włazić..! Ale, tak fajnie się szło… Woda ciepła, brodziliśmy po kostki idąc wzdłuż plaży, słoneczko grzało… Rozkosz…
Z chwilą, gdy takie miejsce zalewane było przez fale, grunt stawał się nagle rzadki jak gąbka, woda zaś znikała w nim poniekąd jak kamfora, było jej nagle znacznie mniej niż akurat przyniosła ją fala, toteż – jak łatwo się domyślić – wsiąkała ona gwałtownie w ów grunt, tworząc z nim razem na ten krótki czas swoistą mieszaninę, która z wyglądu nadal przypominała twardy piasek, ale de facto była już zaledwie jakby nierównomiernie wymieszanym "roztworem piasku w wodzie"..!
Nie wiem czy wyrażam się dostatecznie jasno i czy mój opis w wystarczającym stopniu porusza waszą wyobraźnię, aby móc ów obraz przywołać sobie przed oczyma. Toteż skupmy się nieco… Takie podłoże jest w tym momencie po prostu czymś, co przypomina jakby trzęsawisko, czyli mocno rozwodnioną materią, z wierzchu jednak przykrytą warstwą piasku nieco twardszą niźli te warstwy, które znajdują się głębiej. Natomiast, z chwilą kiedy fala się cofa, owe podłoże staje się na powrót twarde, można by nawet rzec, iż "normalne", jak plaża wokoło – bowiem dolne, podziemne warstwy piachu także pozbywają się nadmiaru wody. Ona ucieka z nich gwałtownie w morze wraz z odpływającą falą, zabierając jednakże z sobą część tego materiału, z którym była wymieszana, a który natychmiast zostanie zastąpiony przez inny piasek, przyniesiony przez następną fale oraz pochodzący z górnych, zapadających się w tym momencie warstw.
Czyli, jest to coś w rodzaju takiego przedziwnego "młynka" w przestrzeni, z tym jednakże, iż wraz z kolejną falą grunt ponownie z twardego staje się gąbczasty, miękki i zdradliwy..! Przecież łatwo sobie można wyobrazić, co się może stać, jeśli człowiek nastąpi na taką powierzchnię, która jest "normalna", z twardego piasku, zaś po kilku dosłownie sekundach, z chwilą nadejścia kolejnej fali, ponownie staje się "roztworem piasku w wodzie", który jest przecież za słaby, ażeby utrzymać ciężar stojącej akurat na niej osoby..!
No tak, dość mocno zawikłałem ten opis, ale niestety jedynie na taki mnie stać i mogę tylko mieć nadzieję, że Czytelnikowi to w zupełności wystarczy, ażeby zdać sobie sprawę z grozy sytuacji, w którą się zupełnie bezwiednie wpakowaliśmy. Bowiem to nie jest bynajmniej tak, jak można by sobie w pierwszym momencie wyobrazić. Czyli, że człowiek stąpnie na takie chwilowo twarde podłoże, a potem nagle wraz z przyjściem fali zapadnie się w nim np. po kolana, by po chwili się z tego wygrzebać i co najwyżej oddalić się w bezpieczne miejsce, o nie..! Taka warstwa rozwodnionego gwałtownie piasku (zazwyczaj już w swej naturze mulistego) może osiągnąć głębokość dochodzącą, w niektórych rejonach świata (na szczęście nie tutaj, w Ghanie), nawet do kilku metrów w głąb ziemi..!
Mogę jedynie żałować, iż zabierając się do opisu tejże przygody, nie przygotowałem się uprzednio dokładniej "do tej lekcji" i, tak właściwie, to niewiele wiem o mechanizmie powstawania i działania takiego przyboju, wystarczyć nam zatem musi tenże powyższy jego opis, który rzecz jasna nie jest opisem fałszywym, ale jest niestety niepełnym, niemającym nic wspólnego z naukowym jego wyjaśnieniem. Zatem wszystko co mogę w tej sytuacji zrobić, to prosić was jedynie o ewentualne zaglądnięcie do "źródeł" lub też mogę obiecać, iż kiedy tylko złapię ku temu okazję, powyższe słowa uzupełnię o niezbędne wiadomości lub też odpowiednio je skoryguję (piszę to bowiem będąc aktualnie na statku, jak całą tę „księgę” zresztą, toteż nie mam żadnego dostępu do szczegółów powiązanych z tym zjawiskiem).
Ale za to opis tego, co się nam po chwili przydarzyło, będzie i tak - jak podejrzewam - wystarczająco ciekawy i w znacznym stopniu poruszającym wyobraźnię. Jeśli rzecz jasna podołam temu literackiemu zadaniu… Otóż, to było tak…
Ale o tym już w odcinku następnym...
louis