Geoblog.pl    louis    Podróże    Tajlandia - Bangkok, Sri Racha    Tajlandia - Bangkok
Zwiń mapę
2019
25
sty

Tajlandia - Bangkok

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
BANGKOK – Tajlandia - Wrzesień 2002

Na początek, pewne wyjaśnienie. Zapewne pamiętacie treść rozdziałów o innych tajlandzkich portach, które uprzednio odwiedzałem, prawda? Mam na myśli oczywiście Ko Si Chang, Phuket i Sri Racha. Zatem wiecie już, że we wczesnych latach pierwszej dekady XXI wieku odwiedzałem te rejony głównie na statkach miejscowego Armatora – firmy, mającej swą siedzibę w Bangkoku, zarządzanej natomiast przez Operatora rezydującego na stałe w Singapurze.
Kręciłem się wówczas po tamtejszych wodach nieomal rok, odwiedzając w tym czasie mnóstwo portów w okolicznych krajach, będąc członkiem załogi statku pod banderą tajlandzką. Zaglądaliśmy wtedy także i do Bangkoku, nawet trzykrotnie, ale ani jednej relacji jeszcze z niego nie przedstawiłem. Czynię to dopiero teraz – i już wyjaśniam dlaczego…
Otóż, pobytem na tym pierwszym statku tajlandzkiego właściciela zdążyłem się już wam wielokrotnie pochwalić, opisując moje wizyty na nim w kilku portach – nie tylko we wspomnianych tajlandzkich, ale i również w Belawanie, w Dili, w Lizbonie, w Samarindze i w Banjarmasin na Borneo oraz w portach wietnamskich. „Wrzucanie więc do tego samego worka” jeszcze dodatkowo relacji z Bangkoku, akurat wtedy byłoby zapewne zbytnim rozszerzaniem tematu Dalekiego Wschodu, zatem pozwoliłem je sobie póki co odpuścić, czekając na moment znacznie ku temu odpowiedniejszy. O, i owa chwila akurat nadeszła – z tym że…
No właśnie – z tym że zaglądniemy do stolicy Tajlandii dopiero teraz, to znaczy w momencie, gdy odwiedziłem ten port już po raz czwarty. A rozpoczynałem mój ówczesny kontrakt na kolejnej już jednostce tego samego Armatora właśnie w Bangkoku. I to w okolicznościach raczej niezbyt standardowych, jako że przyleciałem do tego portu dużo wcześniej, około cztery dni przed zaokrętowaniem, w celu wyrobienia sobie najpierw odpowiednich dokumentów, które by moją pracę na następnym azjatyckim statku w ogóle umożliwiały.
A wszystko dlatego, że po zakończeniu poprzedniego kontraktu, na tym pierwszym statku, o którym wcześniej wspominałem (kiedy to nota bene właśnie z Bangkoku powracałem przez Singapur i Wiedeń do Warszawy), w międzyczasie zmieniły się w tym względzie tajlandzkie przepisy, które od tego okresu bezwzględnie wymagały posiadania przez każdego zatrudnionego w Tajlandii cudzoziemca całego zestawu miejscowych certyfikatów i dyplomów, ze świadectwem zdrowia włącznie. O właśnie, a na to przecież potrzeba czasu, czyż nie..? Toteż wybrałem się do Bangkoku te cztery dni wcześniej, zanim jeszcze mój następny statek w ogóle się w tym porcie pojawił…
A dzięki temu oczywiście – o radości! – miałem wręcz niepowtarzalną okazję zwiedzić dokładniej to wspaniałe miasto oraz zasmakować jego specyficznej atmosfery, ponieważ aż całe cztery doby mieszkałem sobie w eleganckim hotelu w samym centrum miasta, w oczekiwaniu na przybycie mojego statku i – rzecz jasna – w międzyczasie wyrabiając owe wspomniane papierzyska. I ów pobyt był w istocie jak niezwykłe wakacje – niezbyt długie wprawdzie, to jasne, ale za to, póki co, bez żadnych specjalnych obciążających mnie obowiązków, na wspaniałym hotelowym wikcie i z trzema przepięknymi wieczorami w centrum dalekowschodniej stolicy, podczas których poczuć się mogłem wolnym jak ptak – a w dodatku wszystko to oczywiście fundowane było przez mojego ówczesnego pracodawcę. Tak, wówczas śmiało mogłem powiedzieć; „żyć nie umierać”… A zatem do rzeczy…
Wspomniany około czteromiesięczny rejs, podobnie zresztą jak kilka moich poprzednich, również obfitował w wydarzenia, których w niniejszych „Wspominkach” za nic w świecie pominąć nie powinienem. Tak, bo było ich wówczas rzeczywiście nadspodziewanie dużo i całkiem ciekawych, a którymi oczywiście się z wami kiedyś podzielę, starając się jednakże zrobić to w jak najkrótszej formie – nie tak rozwlekle jak poprzednio i z jak najmniejszą ilością dygresji, obiecuję. Bo prawdę mówiąc, tymi „rozdziałami-tasiemcami”, osobiście nawet ja sam jestem już nieco zmęczony. Toteż przystępując do dzieła zapewniam, że będę się streszczał, uwypuklając jedynie wszystko to, na co naprawdę warto zwrócić uwagę.
Tak, to prawda, przygód i wszelakich nieprzeciętnych epizodów było w tej podróży dość dużo (o, tym razem na pewno się nie zanudzicie). Już nawet sam początek mojego kontraktu był dość niezwykły, albowiem dowiedziałem się o owej propozycji oraz natychmiast wyraziłem na nią zgodę, ustalając jednocześnie termin i cel wyjazdu, w momencie, kiedy… wisiałem około 30 metrów ponad ziemią! Tak, dokładnie tak – bowiem dostałem telefon z mojej Agencji akurat wtedy, gdy siedziałem cały w strachu na niewielkim siodełku wyciągu krzesełkowego w Szczyrku, wjeżdżając nim na szczyt Skrzycznego. I kiedy tak tkwiłem na moim krzesełeczku w jak najbardziej usztywnionej pozycji, ażeby tylko – broń Boże – zbyt dokładnie łąk pod swoimi stopami nie oglądać (ależ to wtedy było wysoko, ufff!), w kieszeni kurtki odezwała się moja komórka i jak na złość za nic nie chciała przestać mi wydzwaniać – odczekując chociażby do chwili, gdy znajdę się na szczycie i jakoś dojdę do siebie po tej nieomal podchmurnej podróży.
Odebrałem więc ten telefon siedząc jak na rozżarzonych węglach, nie za bardzo mogąc się w tych okolicznościach skupić na samej treści rozmowy, co zaowocowało tym, że słysząc konkretną propozycję wyjazdu… od razu, niemalże bez zastanowienia się na nią zgodziłem! Tak, zrobiłem to w pewnym sensie odruchowo, aby tylko skończyć już tę nieszczęsną podniebną konferencję, bujając się na wietrze, będąc zawieszonym bardzo wysoko nad dachami chałup i drzewami mijanego właśnie ogrodu, nawet nie bacząc na to, że przecież ów wyjazd będzie już za niecałe dwa tygodnie. W pewnym momencie natomiast – oczywiście z powodu mojego nazbyt kurczowego trzymania się mojej poprzeczki przy krzesełku – to nawet omal nie wypuściłem komórki z rąk, bo mi się wtedy jakoś dziwnie w dłoni omsknęła, ale w porę ją do piersi przycisnąłem, będąc spoconym jak mysz z nagłego przestrachu, jednakże mając możliwość dokończenia tej rozmowy.
No cóż, patrząc na to wszystko już z perspektywy czasu, mógłbym rzec tylko jedno; naprawdę szkoda, że… mi wtedy ta komóra jednak z ręki na ziemię beskidzką nie wypadła!!! Bodajby się tak stało..! A dlaczego tak piszę, już niebawem się dowiecie…
Tak, moi drodzy, bo podczas owej podróży omal… Eeech, zaraz zaraz – po co w ogóle tak od razu uprzedzać fakty..? Dojdziemy przecież i tak do tych wszystkich smutnych wydarzeń, ale na razie jesteśmy jeszcze w całkiem innym etapie tego kontraktu, prawda? Póki co, jest jeszcze radośnie, wesoło, spokojnie i… wakacyjnie. Bo oto zjawiłem się właśnie na lotnisku w Bangkoku.
Tym razem wszystko odbyło się szybko i sprawnie. Odprawa graniczna przebiegła bezproblemowo, na taśmie bagażowej moje torby pojawiły się jako jedne z pierwszych – zatem, nie będąc już zmuszonym do wyczekiwania w tłumie pasażerów i przepychania się „przy gumie” czym prędzej je capnąłem i pognałem w kierunku wyjścia do głównego holu. Nawet celnicy dali mi wtedy spokój, zupełnie nie wykazując zainteresowania moimi bagażami, machając mi tylko rękoma, abym przeszedł dalej bez żadnej kontroli, kiedy zaś pojawiłem się już w hali przylotów, to nieomal natychmiast „nadziałem się” na jakiegoś niewysokiego korpulentnego jegomościa trzymającego w ręku wielką papierową płachtę z moim nazwiskiem.
Był to oczywiście wysłannik Agencji, która obsługiwała w tym porcie statek, na którym niebawem miałem się znaleźć. Tak więc nie zdążyłem się nawet dobrze dookoła siebie rozejrzeć, jak już siedziałem w taksówce, będąc przez tego grubaska wiezionym do hotelu, w którym miałem zamieszkać. Zatem, ani się obejrzałem a już było po wszystkim – dostałem do łapki od recepcjonistki klucz do eleganckiego pokoiku oraz kopertę pozostawioną tu przez Agenta zawierającą wszelkie instrukcje, co i kiedy mam zrobić i gdzie się nazajutrz zgłosić. A że było to jeszcze wczesnym popołudniem, to już na samym wstępie otrzymałem wspaniały prezent od losu – długi wolny wieczór jedynie dla siebie, którego oczywiście natychmiast nie omieszkałem sobie w myślach rozplanować. Czyli postanowiłem od razu wskoczyć pod prysznic, potem pognać do hotelowej restauracji na „jak najobfitszy” posiłek (obżarłem się wtedy krewetkami aż do rozpuku), a zaraz po nim – oczywiście – „w miasto”! Już nawet nie marnując ani chwili na rozpakowywanie moich toreb. Niech poczekają…
A zatem, moi drodzy, właśnie „przywiozłem” was do stolicy Tajlandii, Bangkoku. Jest to miasto ze wszech miar niezwykłe – z gatunku tych, o których śmiało można powiedzieć, że są „zjawiskowe”. Bo w istocie klimat tego miejsca jest niepowtarzalny, atmosfera tu panująca jest wprost urzekająca – ot, nie tylko dlatego, że jest to wielka i dość rozległa metropolia na Dalekim Wschodzie, ale przede wszystkim z tego powodu, że jest niezwykle „żywa”. Tak, ona wciąż, przez całą okrągłą dobę tętni życiem, jest rojna, gwarna, pełna turystów – zaś od wszelkiego rodzaju lokali, zarówno tych sensu stricte rozrywkowych, jak i typowo gastronomicznych tutaj aż się roi. Gdzie by nie spojrzeć, wszędzie widzi się masę wywieszek, szyldów, reklam i neonów zapraszających gości do siebie i oferujących im oczywiście (jak to w Tajlandii, wiadomo) „całą szeroką gamę” rozrywek i atrakcji. Zresztą, co tu się wiele rozpisywać – ot, po prostu, wszyscy i tak dobrze wiecie co w turystycznym światku oznacza hasło „Bangkok”, prawda?
Toteż – moi drodzy – to oczywiste, że pierwsze moje kroki natychmiast skierowałem „tam gdzie należy”, czyli do położonej blisko ścisłego centrum dzielnicy rozrywki, niekończących się zabaw, bali i dyskotek, wspaniałego wyszynku, obfitej wyżerki, no i – rzecz jasna – „cielesnych uciech”. Tak, to jasne, jednakże nie myślcie sobie, że ja natychmiast rzuciłem się w wir tego całego oferowanego tutaj stylu wieczornego i nocnego życia – o nie. Bo ja, zapewniam, grzecznie trzymałem „łapki przy sobie” i do zbyt „śmiałych” i jednoznacznie się każdemu kojarzących przybytków nie zaglądałem. Co oczywiście wcale nie oznacza, że od tej słynnej atmosfery nocnego Bangkoku całkowicie się odżegnywałem. Też nie, albowiem z ogromną ochotą się w niej „zanurzyłem”, chłonąłem ją pełną piersią, przesiadując sobie w kilku niewielkich knajpkach przy szklaneczce piwa, „zakąszając” je dość tanimi tutaj owocami morza, sycąc przy tej okazji oczy wszelkimi dostępnymi tu na każdym nieomal kroku i każdemu zwykłemu śmiertelnikowi widokami. A tak, „sycąc” oczy, bezwzględnie – bo przecież, jeśli można to czemu nie..? A naprawdę było na co popatrzeć, to jasne…
Otóż, wiadomo – w zdecydowanej większości tutejszych tzw. „późnowieczornych” czy nocnych lokali zakosztować można „pełnego wachlarza” oferowanych tu usług z tzw. „damsko-męskiej” dziedziny życia. Od najzwyklejszego pobiesiadowania sobie przy stoliku lub kontuarze przy dobrym piwku i muzyce, mając jedynie za „tło” tańczące „przy rurach” skąpo odziane (lub jeszcze mniej niż „skąpo”) dziewczęta, aż po – oczywiście – skorzystanie z ich wdzięków za odpowiednią opłatą. To jasne, i nie widzę tu żadnego powodu, ażeby o tym nie wspominać – bo tutaj po prostu pod tym względem tak jest i opisując to miejsce nie powinienem silić się na hipokryzję, nawet na najmniejszą jej dozę, aby owego tematu unikać. Wszakże „ów temat” i „te rzeczy”, to autentyczny „znak firmowy” Bangkoku i nieomal każdy o tym wie, prawda? Bo tutaj jest „dla każdego coś miłego” i „od wyboru do koloru”… Sęk jedynie w tym, kto na co akurat ma ochotę, i tyle…
A ja oczywiście, wiadomo – już wspomniałem, że grzecznie „łapki przy sobie”, dobre piwo na stół, wygodny fotelik lub krzesełko i… „odpowiednio dobre miejsce obserwacyjne” z „jak najdoskonalszym” (bezwzględnie..!) widokiem na wyposażoną w niklowane rury estradkę. Ot, co…
No cóż, ale do rzeczy… Jak już zaznaczyłem, mój ówczesny pobyt w centrum Bangkoku trwał aż cztery dni, z czego trzy pełne popołudnia i wieczory poświęciłem na długie połączone ze zwiedzaniem miasta spacery, wspomniane powyżej wizyty w knajpkach, w których można było „zawiesić oko” na egzotycznych tancerkach oraz posiedzieć spokojnie przy piwku, a także – uwaga – na skorzystanie z ulicznej garkuchni, kiedy to przy postawionych bezpośrednio na chodniku stoliczkach lub ławach można było zjeść „coś ciekawego i mocno oryginalnego”, przyrządzanego oczywiście tuż obok na specjalnych przenośnych lub obwoźnych grillach, piecykach, kociołkach, kocherach, itd. I akurat ta ostatnia atrakcja przykuwała moją największą uwagę, będąc chyba dla mnie czymś z tym mieście najlepszym – czymś, czego zapomnieć się nigdy nie da. Dlaczego..?
A dlatego, że owe serwowane bezpośrednio z takiego obwoźnego gastronomicznego kramiku i konsumowane „pod chmurką” potrawy, to rzeczywiście było „coś ciekawego i egzotycznego” jak się powyżej wyraziłem, bowiem skosztować tu można było takich różności, od których zawrotu głowy się dostawało. Oczywiście nie w sensie dosłownym, ale w pełni muszę się zgodzić, że to bogactwo wprost oszałamiało. Tak, bo obsługujący te ruchome garkuchnie kucharze kładli na swoje patelnie, woki czy ruszty dosłownie wszystko, co tylko się dało, aby tylko to coś „samo nie uciekało na drzewo” i oczywiście było jadalne. Tak więc zamówić sobie tu można było wszystko, co akurat dany człowiek miał tego wieczora „na składzie” i natychmiast zjeść, przysiadając przy którymś ze stoliczków, na drewnianej ławeczce lub zwykłym zydelku.
W praktyce wyglądało to tak; pokazywało się paluchem panu kucharzowi dokładnie taki kawałek mięsiwa czy roślinki jaki się akurat chciało, a który już po chwili lądował na papierowym talerzyku, w oczekiwaniu na skonsumowanie. Mniam, mniam… - wierzcie mi. Brało się wtedy do ręki jakiegoś zaostrzonego patyczka (o łyżkach, nożach czy widelcach można było zapomnieć – miejscowi konsumenci zazwyczaj przynosili z sobą swoje własne przybory!) i dźgając nim poszczególne kąski, przenosiło się je do ust (w tym momencie choć minimalna znajomość akrobacji była jak najbardziej pożądana) i zapełniało swój spragniony cudów żołądek dalekowschodnimi smakowitościami. Bo w istocie smakowało to wszystko jak prawdziwe delikatesy, wręcz niezapomniana rozkosz dla każdego podniebienia. Z tym że ja…
No właśnie… Moi drodzy, wszelakich rodzajów takich niewielkich porcyjek będących już w stanie upieczonym lub usmażonym, a leżących bezpośrednio na oczach przechodniów było tam zawsze całe mnóstwo, z tym że ja osobiście skupiałem się w tych „konsumpcyjnych orgiach” jedynie na tym, co NAPRAWDĘ nie było żadnym wrednym robactwem, owadem, gryzoniem czy „innym gadem”, lub też przynajmniej z kształtu czegoś takiego nie przypominało. Nie, bo mnie na aż tak śmiałe eksperymenty wówczas stać nie było. Nie finansowo rzecz jasna, ale psychicznie, bowiem pojawiającego się na widok czegoś podobnego obrzydzenia ani razu zwalczyć mi się nie udawało. Toteż wszelkie dziwaczne robole, na przykład jakieś pasikoniki lub szarańczę (fuj!) albo duże żuczki (fuj!!), obdarte ze skóry i opieczone małe szczurki (fuj!!!), nadziane na patyku jak szaszłyki… wielgachne larwy (fuj!!!!) czy też… - uwaga, trzymać się fotela! - …duże karaluchy (fuj!!!!!) omijałem z daleka, nawet w ich stronę nie patrząc..! Natomiast całą resztę… Ach, palce lizać…!
Tak, bo przyrządzane na takich wędrownych kramikach owoce morza lub roślinne dodatki dla każdego obieżyświata musiały być czymś wręcz rewelacyjnym. I takim oczywiście to wszystko było, bez dwóch zdań. No, przynajmniej dla mnie – zwłaszcza, że różnorodność tych mini-potrawek była wprost oszałamiająca, co jeszcze dodatkowo szło w parze z ich stosunkowo niskimi cenami. Ot, wystarczy powiedzieć, że za zaledwie kilka dolarków można się tu było napchać dosłownie „po sufit”. Z czego ja rzecz jasna nieomal bez ograniczeń korzystałem. Ba, „bez ograniczeń” to mało powiedziane – raczej „wręcz do szaleństwa”…
Ufff, już na samo wspomnienie tamtych chwil cieknie mi ślinka! Te małże i jakieś niewielkie raczki prosto z rusztu (mniam!), smażone w lukrze lub jedynie opiekane na wolnym ogniu macki niewielkich ośmiorniczek (mniam!!), ta gotowana na parze mieszanka azjatyckich warzyw z maleńkimi pędami bambusa (mniam!!!), te pokrojone w talarki nieduże strzykwy, tzw. „morskie ogórki” (mniam!!!!), te wyśmienite w smaku przyrządzane „na milion sposobów” odwłoki dużych krewetek (mniam!!!!!) oraz „te wszystkie inne” drobne kawałeczki najprzeróżniejszych mięs (od baraniny po drób – psiego nie było, zapewniam!) pozawijane w jakieś intensywnie pachnące liście lub trawy (mniam!!!!!!)…
Eeech, aż się łezka w oku kręci, serio..! A jeśli jeszcze dorzucę do tego informację o całej masie gatunków tutejszych, zarówno morskich jak i słodkowodnych ryb i krabów, to już będziecie mieli pełen obraz tego, czym można się było w takiej ulicznej garkuchni uraczyć, prawda? No, podsumowując to powiem krótko i zwięźle – to były prawdziwe uczty i autentyczna rozkosz dla podniebienia. Dla żołądeczka rzecz jasna również… No i co, zazdrościcie..?
Na koniec tego wątku podkreślę jeszcze, iż taki styl ulicznych jadłodajni spotyka się niemal we wszystkich krajach dalekowschodniej Azji – od Pakistanu, poprzez Indie, Chiny, aż po Koreę, jak i również w wielu innych miejscach na świecie, głównie w Południowej Ameryce i Afryce (w Europie także się na coś takiego natknąć można, na przykład w Portugalii czy w Turcji), ale z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że wszystko to, co w tej dziedzinie prezentuje Tajlandia, a już zwłaszcza sam Bangkok, to absolutne mistrzostwo świata, bowiem rzeczywiście inne tego samego typu przedsięwzięcia na świecie porównania z nimi zupełnie nie wytrzymują. No, może jest z tym równie dobrze w samym chińskim Szanghaju, ale akurat ja znam to jedynie z opowiadań, bo niestety samemu tego popróbować zbytnich okazji nie miałem. Owszem, widziałem te chińskie garkuchnie na własne oczy, ale nigdy nie zdecydowałem się tam na „konsumpcyjne nasiadówki” bezpośrednio na ulicy…

Koniec odcinka pierwszego…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020