Geoblog.pl    louis    Podróże    Tajlandia - Bangkok, Sri Racha    Tajlandia - Bangkok-2
Zwiń mapę
2019
25
sty

Tajlandia - Bangkok-2

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
O, i tak oto właśnie spędzałem mój wolny czas w trakcie mego ówczesnego aż czterodniowego pobytu w Bangkoku. Na spacerach, zwiedzaniu miasta oraz wieczornych biesiadkach przy przewoźnych grillach i przy szklaneczce piwa w którejś z knajp (za każdym razem innej oczywiście) z pokazami „tańców na żywo” na estradkach i scenach, wykonywanych przez lokalne „piękności nocy”. Muszę się więc pochwalić, że wówczas swój czas zagospodarowałem naprawdę doskonale – był to w istocie cudowny relaks, czas odpoczynku i zaznawanie świętego spokoju, zanim jeszcze nie wyruszę w kolejny rejs, który właśnie w miejscowym porcie miałem rozpocząć. Nie przesiadywałem wtedy zresztą zbyt długo, o całkiem „rozsądnych” porach wracałem do hotelu, jako że każdego dnia z samego rana z kimś z naszej Kompanii „kolędowałem” po tutejszych instytucjach w celu uzyskiwania kolejnych moich dokumentów, jedno całe przedpołudnie zaś poświęcone było na wyrabianie tajlandzkiego świadectwa zdrowia w miejscowym szpitalu. Ale o tym za chwilę…
Bo teraz chciałbym jeszcze na krótką chwilę powrócić do wątku owych rozrywkowych knajpek, w których przez trzy kolejne wieczory zakończałem swój dzień, gdzie po obfitej wyżerce na ulicy w efekcie na małym piwku lądowałem. Otóż, generalnie wszystko mi się tam podobało – wystroje lokali były „całkiem całkiem”, na czystość stołów, podłóg i przede wszystkim toalet narzekać nie było można, w sumie więc było pod tymi względami elegancko (choć przypominam, że to przecież samo centrum Bangkoku, w pośledniejszych dzielnicach jest z tym niestety tak jak w Południowej Ameryce), muzykę grano naprawdę przednią, a i z obsługą nie było zupełnie żadnych kłopotów.
Pisząc „obsługa”, mam tu oczywiście na myśli zachowanie się owych wspomnianych „piękności nocy” wobec biesiadującej w danym lokalu klienteli, a od których to dam w każdej z tych knajp aż się roiło. Bo wszędzie było tak, że żadna z nich nikogo z tutejszych gości bez potrzeby nie niepokoiła. Nikt się do mnie nie przyczepiał, nie dosiadał, ani niczego nie proponował. Ot, po prostu, jest tu tak, że jeśli ktoś chce czegoś konkretniejszego, tzn. damskiego towarzystwa, to sam daje znać, „podrywając” którąś z tutejszych pań i wtedy wszystko gra, sytuacja jest jasna jak słońce. Nie ma więc tutaj nachalności z ich strony, żadnych zaczepek i tzw. „podchodów” wobec potencjalnego klienta jak to ma miejsce w Afryce i w Amerykach. Nie, jeżeli komuś to nie odpowiada i chce sobie jedynie ze spokojem tutaj posiedzieć, to ów spokój oczywiście ma – może sobie wtedy zupełnie bezstresowo i bez konieczności dodatkowego opędzania się przed intruzami (czy też raczej intruzkami, jest w ogóle takie słowo..?) posłuchać muzyki, odpocząć oraz rzecz jasna naoglądać się wspomnianych już „popisów przy rurach”.
A zatem, tak właściwie wszystko tu jest doskonale poukładane, chociaż mnie osobiście jednak jeden motyw dość mocno – ba, wręcz niesamowicie raził. Mianowicie, widok dosłownie całych zgrai tzw. „turystów seksualnych” przybywających do Tajlandii w wiadomym celu i oczywiście z grubo wypchanymi portfelami. Są to w większości Europejczycy – bez przesady mówiąc, całe tabuny mężczyzn głównie z Niemiec, Skandynawii, Francji czy Wielkiej Brytanii, ale i widok Australijczyków czy Amerykanów też nie był tutaj rzadkością.
I niestety są to przeważnie osoby w wieku, delikatnie mówiąc „zaawansowanym”, a i nawet już „mocno poprodukcyjnym”, które tu jednakże odzyskują nagle swój wigor, zachowując się z reguły dużo poniżej krytyki. Ot, mało powiedziane, należałoby nawet rzec, iż postępują jak stado bawołów – są rozwydrzeni, wrzeszczą, hałasują, chleją (nie piją!) na potęgę, klną jak szewcy – czyli bawią się na całego, tracąc w tym czasie jakiekolwiek hamulce. I nie muszę chyba dodawać, że zawsze otoczeni są całym wianuszkiem lokalnych dziewcząt, które wręcz wiszą im na szyjach (i oczywiście… na kieszeniach też), prawda? No tak, powiecie zapewne, że to nic zdrożnego, bowiem właśnie w takim celu owi przybysze się tu zjawiają i „węża w kieszeni nie mając” sypią groszem na lewo i prawo ile się tylko da. W końcu to ich przywilej, czyż nie? Skoro ich na to stać, a akurat Bangkok im to wszystko we wprost nieograniczonej ilości oferuje, to… cóż komu do tego, prawda?
I z tym oczywiście należy się zgodzić i absolutnie nie mieć im tego za złe, że z ochotą z tych możliwości korzystają – w dodatku zupełnie bez hipokryzji, ani celu swojego przyjazdu, ani swych zamiarów nie ukrywając. Ot, przybyli tu się wyszumieć, wyżyć, wybawić za wszelkie czasy, a przy okazji skorzystać z dogodności, które przecież same pchają się w ich łapy. Bawią się więc na potęgę, szastają forsą bez opamiętania oraz zaznają nocnych uciech do woli. Cóż, ich prawo – tylko że jest w tym wszystkim jedno maleńkie „ale”… Tym „ale” jest ich widok, jako całości – pewnej biesiadującej aktualnie w danej knajpie klienteli. Bo w większości owi jegomoście to mocno już podstarzałe, tłustawe, obleśne, spocone, sprośnie się zachowujące i, generalnie rzecz ujmując, „zdecydowanie nieatrakcyjne” typy, pośród których królują wszelkiej maści pasibrzuchy, tzw. „podtatusiałe playboye” (niektórzy nawet z… kolorowymi apaszkami okręconymi wokół szyi!), a także – co również nie jest tu rzadkością – nawet i… stare dziady! Tak, a właśnie ich obraz jest tu najbardziej pocieszny, wierzcie mi…
Lecz co najciekawsze, zauważyć tu można pewną dziwną prawidłowość; że im starszy klient, tym młodszą dziewczynę do swego towarzystwa dobiera. I właśnie głównie to jest dla każdego, choć w minimalnym stopniu przyzwoitego, a patrzącego z boku obserwatora najbardziej niesmaczne – już nie te ich całkowicie pozbawione hamulców chlejstwo i głośne nieeleganckie rozbawienie, nie ich niestosowne, wręcz szczeniackie zachowanie podczas biesiad jak stado wygłodzonych żubrów, ale właśnie ten widok starych, mocno już podchmielonych dziadów, do których „przylepione” są ich aktualne partnerki w wieku… na przykład 12 lat..! Tak, to nie przesada, takie rozkoszne obrazki są tu niestety dość często zauważane – a chyba możecie sobie wyobrazić, jak odrażającymi scenami są widoki tłustawych i starych jegomości z mocno już „pogniecionymi”, pooranymi zmarszczkami twarzami, obcałowujących swe partnerki, które wyglądają tak, jakby dopiero co przybyły tutaj z przedszkola, prawda? Tak, i właśnie o tym chciałem napisać – że te widoki niesamowicie rażą! No cóż, „nie nasz cyrk, nie nasze pchły”, to jasne – ale wierzcie mi, że te obrazy naprawdę nie są dla ludzi MORMALNIE widzących nasz świat międzypłciowych relacji zbyt budujące. Jednakże to tyle „w tym temacie”… Chyba już czas go zakończyć, nieprawdaż..?
No dobrze – zapytacie – to były popołudnia i wieczory, ale jak wyglądała reszta dnia? Otóż, codziennie około 8 rano zjawiałem się w siedzibie naszej Kompanii, położonej nota bene tuż obok mojego hotelu, skąd w eskorcie jednego z pracowników wyruszałem w objazd kilku najprzeróżniejszych instytucji – począwszy od zwykłej wizyty u fotografa, poprzez jakieś miejskie urzędy i biura, aż po odwiedziny portowego Harbour Master. Wszystko to oczywiście w znanym już wam celu – było to typowe „kolędowanie” po urzędach podczas wyrabiania potrzebnych mi na statku tajlandzkich dokumentów. A co najważniejsze, nie trwało to nigdy długo, wszystko przebiegało sprawnie, bez zakłóceń i zawsze z niezwykłą uprzejmością wszędzie tam byłem traktowany. I każdego dnia już około południa dawano mi spokój – od tego czasu byłem do następnego poranka całkiem wolny, zagospodarowując sobie ten czas w taki sposób, w jakim go wam powyżej opisywałem. To znaczy, najpierw zostawałem na obfitym obiadku w hotelu, a dopiero około 14 po południu wyruszałem w trasę.
No dobrze, o wieczorach zatem już wiecie, ale godziłoby się przy tej okazji napisać też coś niecoś na temat tych spacerków po mieście oraz zwiedzaniu tutejszych ciekawostek, prawda? Jednakże, moi drodzy, jako że niejednokrotnie podkreślałem już, że niniejszych „Wspominek” nie chciałbym przemieniać w nudną serię opisów turystycznych miejsc, choćby i nawet najatrakcyjniejszych w świecie – bo to wszystko przecież znaleźć można w najprzeróżniejszego typu folderach i przewodnikach – pozwólcie, że skupię się jedynie na krótkiej „wyliczance” tego, co udało mi się tutaj zobaczyć i na tym już poprzestanę, zgoda..?
A zatem, na początek kilka słów o samym Bangkoku. Jest on oczywiście stolicą Tajlandii, a jednocześnie olbrzymią metropolią, liczącą sobie aż około 12 milionów stałych mieszkańców. Całkiem nieźle więc, prawda? Wszak to więcej niż sam Nowy Jork, Londyn, Moskwa lub Paryż. Miasto gigant, można rzec. Poza tym, czy wiecie, że Bangkok aż w dwóch kategoriach występuje w Księdze Rekordów Guinnessa..? Tak, tak – i to w takich dziedzinach, które w pewnym sensie są… mocno zaskakujące. Mianowicie, jest uznanym za… najgorętsze miejsce na świecie, jako że średnia dobowa temperatura jest tu w istocie najwyższa, choć oczywiście pod względem jednostkowych „osiągów” w tej dziedzinie jest bardzo daleko za pustynnymi obszarami Zatoki Perskiej, gdzie – jak dobrze wiemy – upały bardzo często dochodzą nawet i do 50 stopni Celsjusza! Tu oczywiście o takich skwarach nie ma mowy, za to przeciętna jest tak mocno w górę „wyśrubowana”, że na taką lokatę owo miasto z pewnością zasługuje. Czego zresztą każdy przyjezdny natychmiast doświadcza, bowiem tutejsze upały rzeczywiście mocno dają się każdemu we znaki.
Drugą „konkurencją” zaś, w której Bangkok jest rekordowy, to… jego nazwa, uznana jako najdłuższa nazwa geograficzna na świecie! Tak, serio. Bo oczywiście nazwa „Bangkok” jest tylko tzw. „nazwą dla świata”, choć też nie w miejscowej tradycji, jako że sami Tajlandczycy akurat tej nazwy nie używają – tylko Krung Thep. A to z kolei jest skrótem od pełnej nazwy, którą pozwolę sobie poniżej przytoczyć, zgoda? Bo co nam w końcu szkodzi to wiedzieć, prawda..?
Zatem uwaga, trzymajcie się mocno fotela, bo to w istocie niezły „tasiemiec”. A brzmi on tak; „Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomrachtchaniwet Mahasthan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit”…
Ufff, żyjecie jeszcze po tej lekturze..? A uda się wam to, choć w części powtórzyć? Jeśli nie, to… polecam powtórkę, warto się przecież czasami w życiu pomęczyć, czyż nie? Już choćby w ramach pokuty za jakieś grzechy, ot co. A wiecie jak to fajnie brzmi po tajsku..? Otóż, zważywszy na ich specyficzny „koci” akcent, jest to po prostu dla naszego polskiego ucha czymś w rodzaju… marcowych zalotów naszych dachowców! Ani chybi… No cóż, ale chcielibyście zapewne również wiedzieć, co to w ogóle znaczy w wolnym tłumaczeniu, czyż nie..? Zatem jedziemy; „To miasto aniołów, nasze wielkie miasto i wieczny klejnot, miasto nie do zdobycia, miasto boga Indry, najwspanialsza stolica świata wspierana przez dziewięć pięknych skarbów, miasto szczęścia, gdzie ogromny Pałac Króla przypomina miejsce rządów zreinkarnowanego boga, to miasto dane nam przez Indrę a zbudowane przez Vishnukarna”… Ufff, Ufff, Ufff… Udało się..! Choć przyznać muszę, że palce mnie co nieco od stukania w klawiaturę rozbolały, a szyja się wykręciła od nieustannego zerkania w bok na karteczkę, na której to monstrum miałem zanotowane.
Jednakże, moi kochani, trzeba z całą odpowiedzialnością przyznać, że niektóre frazy zawarte w tejże nazwie w pełni zasługują na potwierdzenie. Ot, z pewnością jest to „miasto klejnot”, jak i „szczęścia”, choć jednocześnie te uznanie Pałacu Królewskiego za ogromny to jednak drobna przesada. Bowiem zabłądziłem również i w jego pobliże, aby mu się dokładnie przyjrzeć i owszem, piękna budowla, ale muszę jednak stwierdzić, że byłem nim… nieco rozczarowany. Bo nasłuchałem się przedtem tyle o jego niezwykłościach i wspaniałościach, gdy tymczasem, niestety, zobaczyłem na własne oczy coś, czemu jednak dość daleko do podobnych obiektów rozsianych po całym świecie. No, przynajmniej z zewnątrz, bo przecież do środka zajrzeć mi niestety nie było dane. Ale pospacerować po pobliskim parku z Pałacem w tle naprawdę było warto.
Zaglądałem tu także do kilku świątyń - co ciekawe, jest ich tutaj naprawdę całe mnóstwo i najprzeróżniejszych wyznań i obrządków – ale ponownie muszę ocenić, że jednak nie dorównują swym bogactwem i wystrojem tym, które spotyka się na przykład w Indii, Chinach, Japonii czy w krajach arabskich. W większości są bowiem niezbyt wielkie i nawet dość… „surowe”, choć jednocześnie szalenie zadbane, czyste, spokojne, wręcz sielskie. I atmosfera w nich również jest niezwykle podniosła, jako że przybywający tam wierni w bardzo specyficzny sposób okazują szacunek dla swych bogów oraz zmawiają modlitwy, natomiast panująca tam cisza jest wprost przytłaczająca – słuchać dosłownie każdy swój własny oddech i pulsowanie krwi w skroniach, zaś w uszach… przysłowiowe „dzwonienie”. Tak, serio. W tym co piszę nie ma ani cienia przesady.
Zatem, jak można by sądzić, pod względem turystycznych atrakcji, bogactwa zabytków i ich znaczenia, Bangkok jednak niczym specjalnym się nie wyróżnia, czyż nie? Tak, to rzeczywiście jest prawdą, jednakże jako całość, odbierany przez przybysza jako pewien spójny twór, jest czymś wręcz niesamowitym!!! Tak, moi drodzy, te trzy wykrzykniki są tu zdecydowanie na miejscu! Bangkok jest bowiem w istocie – jak go już uprzednio określiłem – miastem „zjawiskowym” i w sensie swej turystycznej atrakcyjności naprawdę bardzo mało odbiega od tych metropolii, w których od zabytków i szczególnych obiektów aż się roi. Bo tutaj, prawie jak nigdzie indziej na świecie, czuje się tę niezwykłą atmosferę, ten panujący tu klimat radości, niezwykłej egzotyki i intensywności życia (nie tylko nocnego!), zaś jego mieszkańcy to w większości ludzie wprost niebywale uprzejmi, życzliwi i przyjacielscy. Zapewniam was więc, że kiedy się człowiek w ową atmosferę w pełni „zanurzy”, kiedy spaceruje się po tutejszych ulicach i parkach, gdy zagląda się do wszelkich dostępnych przybyszom zakamarków oraz obserwuje się panujący tu niezmiennie ruch, to nawet ów niewielki ilościowo stan posiadania zabytków narodowej Kultury jest tu zupełnie niezauważalny. Ich rolę bowiem bardzo skutecznie przejmuje wprost niezliczona ilość najprzeróżniejszego typu budynków i budyneczków, niekiedy o tak bajecznym wyglądzie, że złożone z nich całe dzielnice odbierane są przez oglądającego je obieżyświata jak najwspanialsze dzieło ludzkich rąk. Po prostu, jako całość Bangkok jest przeprzeprzepiękny..! Ot, co…
A także, moi drodzy, pod wieloma względami dość oryginalny – na przykład… No właśnie – czy widzieliście kiedyś na własne oczy znak drogowy… „uwaga, słonie!”..? A właśnie tutaj się go dość często napotyka. Owszem, dla miejscowych nie jest to absolutnie żadnym dziwolągiem, bo przecież jest to w sumie dokładnie taką samą analogią, jak na przykład nasze polskie znaki „zakazu poruszania się pojazdom konnym” (krótko mówiąc, furmankom), ale dla Europejczyków jest to jednak w pewnym sensie rzadko spotykanym przejawem egzotyki, prawda? Być może w równej mierze, jak dla jakiegoś będącego w Polsce Taja zakaz wjazdu konnych zaprzęgów. Już nie mówiąc o ich samym widoku, jako takim. Wszak kiedy widzi się idące środkiem wielkiej miejskiej arterii… słonie, ciągnące za sobą jakieś wozy i poganiane przez skośnookiego Karnaka z batem, to chyba można na ów widok z wrażenia aż się w miejscu zatrzymać, no nie? Nie wiem czy taki przybysz z Tajlandii, na przykład gdzieś w Rzeszowie stanąłby nagle jak wryty widząc powożącego konnym wozem drabiniastym ubranego w fufajkę rolnika i z fantazją wywijającego batem, natomiast ja z całą pewnością mogę przyznać, iż chodzące po Bangkoku słonie jednak trochę mnie zadziwiały. A już zwłaszcza te znaki – obok tych „uwaga słonie” były zresztą również i takie, które brzmiały… „słoniom wstęp wzbroniony”. Ciekawe..?
O, i właśnie tyle udało mi się tamtego razu w tym szczególnym mieście zobaczyć. Rzecz jasna pozostałaby jeszcze relacja z tej części Bangkoku, która położona jest bezpośrednio na wodzie rzeki Mae Nam Chao Phraya (ależ nazwa), na jej niezliczonych odnogach, przecinających je kanałach i płytkich błotnistych rozlewiskach, a do której dostać się można jedynie łódką, jednakże o tym napiszę już przy okazji innego rozdziału o tym porcie. Dlaczego..? A dlatego, iż – owszem – zdarzyło mi się kiedyś zajrzeć drogą wodną do owego, wprost bajecznie się prezentującego i niezwykle rojnego „miasta na wodzie”, ale było to zupełnie przy innej okazji. Akurat nie w okresie, o którym traktuje niniejszy rozdział, ale dużo wcześniej, podczas mojej drugiej tutaj wizyty, kiedy to na moim pierwszym statku tego Armatora późną jesienią roku 2001, kilku moich tajskich współpracowników w tę szczególną wycieczkę na wynajętej właśnie w tym celu motorówce mnie z sobą zabrało. Zatem cierpliwości, dojdziemy i do tego, zapewniam…

Koniec odcinka drugiego…
louis
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
louis
louis
zwiedził 80.5% świata (161 państw)
Zasoby: 559 wpisów559 129 komentarzy129 1516 zdjęć1516 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
03.05.2020 - 03.05.2020
 
 
02.05.2020 - 22.08.2020
 
 
26.04.2020 - 26.04.2020